imprezy_maraton_warszawski:

27. Maraton Warszawski 18.09.2005

tekst: Renata zdjęcia: Adam
Choć na niebie nie było ani jednej chmurki, to ranek był rześki (o godz. 7 było ok. 9 st. C), jednak po przybyciu na Plac Zamkowy nie czuliśmy już chłodu; grzały nas emocje, tylko nogi miałam jak z waty i ściśnięty brzuch (trema?). Na szczęście czasu nie było zbyt wiele, za chwilę wszystko potoczyło się szybko: przywitanie ze spotkanymi znajomymi, oddanie worków do depozytu, toy-toy x dwa (na wszelki wypadek), rozgrzewka i już w oczekiwaniu na start ostatnie łyki węglowodanów. A i jeszcze w czasie rozgrzewki Darek i ja udzieliliśmy wywiadu pani z radiowej Jedynki, która zaciekawiła się naszymi białymi rękawiczkami i pytała czy będziemy biec w czasie maratonu skandując: RA-ZEM, RA-ZEM, gdy usłyszała, że zamierzamy biec wspólnie po to, aby wspierać się jak najdłużej do mety, widać że była zadowolona. Zakładaliśmy z Darkiem pobiec asekuracyjnie na wynik 4 godz. 30 min i dlatego ustawiliśmy się obok odpowiedniego pacemakera.
No i stanęliśmy w tłumie innych biegaczy w oczekiwaniu na wystrzał startera.
Na Nowym Świecie były wesołe żarciki i ogólna lekkość biegnących wolniutkim tempem grupy na 4:30'.
Luzik z Nowego Światu przenosi się na Al. Ujazdowskie, choć tętno jest trochę za wysokie jak na początek, ale patrzymy na zieleń drzew słuchając rad Kociemby i wyobrażając sobie, że biegniemy po naszej ulubionej ścieżce w lesie.
W okolicach Teatru Wielkiego czeka na nas niesamowity doping zgotowany przez KB Galeria w składzie: Ania emce, pierwszygal i JanG z kołatkami i wołający „Jesteście Niezwykli”. Potem kluczymy uliczkami Starówki i już za nami pierwsze 10 km. Potem szybko agrafka na Miodowej i nareszcie jest Most Gdański. Przed mostem jest oznaczenie 15 km i chcąc złapać międzyczas wciskam przycisk w zegarku. Robie to jednak za długo i włącza mi się odliczanie restytucji przez 3 min, a potem stoper wyłącza się na kilka sekund. Na szczęście po kolejnym naciśnięciu zaczyna odliczać dalej. Zamiast jednak podziwiać panoramę roztaczającą się z mostu, biegnę wpatrzona tylko w zegarek, zastanawiając się co te wszystkie cyferki na nim oznaczają i walcząc z myślami, który przycisk teraz nacisnąć. Darek zaś czując powiew praskiego brzegu biegnie równym tempem.
Przy ZOO zauważam, że cały czas biegnie znów obok nas AniaKa, a za nami ta sama rozgadana i wesoła grupka biegaczy, którym wyraźnie nasze tempo zaczęło odpowiadać. Na Moście Świętokrzyskim spotykamy Skarabeusza, który kibicował i robił zdjęcia. AniaKa przebiegając przez Most prostuje ręce jakby w geście radości, że biegniemy sobie środkiem tego pięknego mostu. Ja też podnoszę na chwilę ręce do góry. Most wydaje się jakiś taki krótki. Na jego końcu stoi gość z mikrofonem i z głośników rozlega się jego powtarzane w kółko: „Odżywki własne za 100 m po prawej stronie”. Dobiegamy do 20 km, tutaj Darek zatrzymuje się na chwilę rozciągnąć nogi, ja też próbuję się zatrzymać, ale jest to niewykonalne, czuję że nie dam rady biec później tym samym tempem jeśli teraz się zatrzymam, więc po prostu truchtam powoli czekając na niego. Na Dobrej rozpędzamy się znów do poprzedniego tempa, ale cóż to, niektórzy już wracają. Tak to biegnie elita: najpierw Gajdus z jednym z Kenijczyków, po przerwie znów kolejny „czarny”, potem Dudycz. Widzimy jeszcze skupionego Marcinasa, Szkieleta, AdamaKrzesaka, Dana. No tak, oni już byli na Wilanowie, a my tam dopiero człapiemy. Ale nic, to zbieramy siły i przekraczamy półmetek.
Darek sprawdza na kartce, na której miał rozpisane czasy, ale wszystko idzie zgodnie z planem. Biegniemy dalej Czerniakowską. Tak dobiegamy do punktu odświeżania na 27,5 km. Tam standardowo gąbka z wodą, cały czas grzeje słońce, a cienia na Czerniakowskiej nie uświadczysz. Darek zatrzymuje się znów i od tego momentu już się rozdzieliliśmy. Wiem, że jest z nim Adam, który może mu pomóc i daletgo podejmuję decyzję o kontynuowaniu biegu oddzielnie.
Teraz Adam jeździ między mną i Darkiem podając na dwie strony picie i informując wzajemnie o rozwoju sytuacji. Tutaj ja biegnę już sama zaopatrzona w izotonik i zastanawiam się, czy to jeszcze Powsińska, czy już Wiertnicza i kiedy wreszcie ta cholerna trasa zakręci.
W końcu jest nawrót i wreszcie 30 km. Podbiegam ostrożnie pomna tych wszystkich ostrzeżeń o „ścianie”, odbieram odżywkę ale wszystko jest dobrze: biegnę jak do tej pory, czuję tylko lekki ból ud. Aby zminimalizować to uczucie postanawiam wtedy przejść do 1 minutowego marszu, a za punktem znów biegnę. Doganiam Pedra wraz z jego kolegą i biegniemy we trójkę. Kolega Pedra przyspiesza i zostajemy we dwójkę tylko z Pedrem. Adam widząc mnie w towarzystwie kogoś znajomego wraca do Darka. Rozmawiam miło z Pedrem, który przy okazji przeprowadza ze mną mały wywiad lekarski odnośnie samopoczucia i wnioskując z przytomności moich odpowiedzi zostawia mnie na 34 km, wracając do czekającej na niego przy Chełmskiej Zuli. Ja natomiast mijam krótką Czerską, przed punktem znów maszeruję minutę, może pół, łapię kolejnego banana, usiłuję się napić izotoniku z kubeczka, który pęka po zrobieniu „dziubka”. Na szczęście jest pan w oknie na parterze, który odczytuje numery startowe i każdemu z osobna bije brawo i gratuluje, uśmiecham się do niego i biegnę dalej.
Teraz nastąpi część relacji, którą można zakwalifikować do konkursu o dramatyczne przeżycia na trasie 27 Maratonu Warszawskiego. Darek przełamał kryzys „wilanowski” i choć ma jeszcze sporo do mety, nie poddaje się, idąc dzielnie ul. Sobieskiego
potem próbuje biec na ul. Szwoleżerów, a tutaj na Myśliwieckiej, choć jest to wolny trucht.
Towarzyszył mu Adam wspierając duchowo. Mnie natomiast spotkał na ul. Szwoleżerów znajomy, też biegacz, Boguś Myszkiewicz, który jechał na rowerze obok mnie prawie aż do samej mety. Cały czas mówił mi, że biegnę za wolno skoro tak z nim swobodnie rozmawiam. Pojawił się też na chwilę Adam, który wyliczył, że jeśli zostało mi jeszcze tylko 6 km to spokojnie zdążę w 30 min do mety, a była właśnie godzina 13. Pomyślałam, że skoro tak, to czas wyciągnąć nogi. Boguś, który jest świetnym gawędziarzem, opowiadał historie o Islandii, łowieniu dorszy, a ja słuchając tego biegłam i wyprzedzałam po kolei wszystkich maruderów. Na 40 km piję jeszcze zostawiony tam izotonik i nie wiadomo kiedy byliśmy na Wybrzeżu Gdańskim. Tutaj pozdrawiam jeszcze AnięKa i widzę już tabliczkę z 42 km, wtedy wiem, że to już koniec. Słyszę kibicujących i już meta. Widzę za barierką spoconego i przejętego Adama, który nie zdążył na mój finisz, ale jest dumny oglądając medal.
Po masażu, prysznicu i przebraniu się oglądamy dekoracje, ogłoszenie wyników szkół biorących udział w konkursie kibicowania, aż tu nagle niespodzianka: jesteśmy z Ojlą bohaterkami dekoracji. Wchodzimy na scenę odebrać z rąk organizatorów wspaniałe trofeum – statuetka za I miejsce w kategorii drużynowej dla drużyny SBBP.PL DAMY


                             tekst: Renata, zdjecia: Adam