imprezy_maraton_warszawski:

28 Flora Maraton Warszawski 17.09.2006

tekst: Renata i Darek zdjęcia: Adam
Renata: Moje subiektywne spojrzenie na 28 Flora Maraton Warszawski
Po prawie roku systematycznych przygotowań przychodzi dzień najważniejszej imprezy biegowej w tym sezonie: maraton w Warszawie. Znów na linii startu stajemy we dwoje: ja i Darek, a Adam będzie nas „suportował” na trasie jadąc na rowerze. Mając już za sobą wiele startów przygotowania przedstartowe są już prawie standardowe, wieczorem przypinamy do koszulek odebrane po południu numery, wszyscy pakują to co będzie nam potrzebne do biegu i po biegu. Każdy wie co ma zabrać, ale na wszelki wypadek przepytujemy się jeszcze wzajemnie, to jak rytuał. Jeszcze budzik i dobranoc. Rano jakoś mniej nerwowo, w ogóle ostatnie dni w tygodniu przed maratońskim jakby bardziej spokojne. Na miejsce zbiórki przed startem jedziemy taksówką razem z Krzyśkiem, Adam dociera nieco później rowerem. Oddajemy najpierw odżywki do stojących przed biurem zawodów kartonów z oznaczeniami kilometrów. Nasze butelki są dodatkowo oznaczone kolorowymi wstążkami, ale w tym tłumie barwnych płynów w różnych buteleczkach giną od razu. Okazuje się, że mamy mnóstwo czasu, więc nie zaszkodzi pogadać z każdym napotkanym znajomym, odczytując jakie kto ma nastawienie przed biegiem, ale wszyscy którzy dziś przyszli tryskają humorem. Ja też zachowuję spokój i radosne myśli w głowie i dopiero jakiś dziwny dreszcz przeszywa mnie w momencie odliczania ostatnich sekund przed godziną 9.00. Stoimy już wtedy stłoczeni przed linią mety w grupie biegaczy skupionej wokół tabliczki z napisem 4:00. To planowany docelowy wynik na mecie. Od wystrzału startera będą ważne tylko liczby: kilometrów na tablicach ustawionych na trasie biegu, na stoperze pokazujące międzyczasy regulujące tempo biegu, na kartce „ściągawce” z rozpisanymi czasami na poszczególnych km oraz ta jedna magiczna cyfra na tablicy trzymanej przez pacemakera. Ona prowadziła nas przez pierwsze 10 km. Biegliśmy jeszcze wtedy jakoś tak trochę z tyłu, tablicę było wyraźnie widać, ale trzymaliśmy się cały czas tego dużego peletonu. Tłum na początku był spory, tak że nie widziałam ani jednego oznaczenia kilometrów, aż do 5 km.
-kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć-
Dopiero od tego momentu udało mi się oszacować, że biegniemy powyżej zakładanego tempa 5:40 min/km. Nie chciałam jednak tracić z oczu grupy, do której już się przyzwyczaiłam, więc biegliśmy dalej razem z nimi. Tempo nie słabło i do 10 km ciągle było w okolicach 5:20-5:30 min/km. Trasa wtedy prowadziła klucząc ulicami, było barwnie, wokół ciągle tłoczno, można obserwować jak są ubrani biegacze. Korowód kolorowych koszulek mknie całą szerokością ulicy, to znów zakręca, zwalnia przy punktach z wodą, a my ciągle nie dajemy się zwieść i posuwamy się za naszą tabliczką. Najbardziej mi się podobał odcinek na ul. Marszałkowskiej i na Nowym Świecie, kiedy ma się jedyną niepowtarzalną okazję pobiec środkiem ulic, które normalnie są zamknięte dla ruchu pieszego, oprócz właśnie takich okazji jak bieg maratoński (nie licząc oczywiście okazji typu pochód pierwszomajowy, ale to zupełnie inne tempo i cel pokonywania głównych ulic miasta). Nie zatrzymując się na czerwonym świetle sygnalizacji ulicznej na Pl. Trzech Krzyży wbiegamy na skrzyżowanie z palmą i potem szybko Nowym Światem na bruk Starówki. Tutaj sporo turystów, biegniemy wąskimi uliczkami, trzeba uważać na kamienie. Stawiam stopy ostrożnie, ale jednocześnie rozglądam się za znajomymi koszulkami swojej grupy, bo na 10 km pacemaker odłożył kijek z tabliczką. Teraz wypatruję koszulki z tym samym napisem bo w tym tłoku łatwo można ją zgubić. Mijamy jeszcze raz miejsce startu, ale za chwilę trasa zawróci by poprowadzić nas do Mostu Gdańskiego. Tak się zapatrzyłam na połyskującą w słońcu Wisłę i mosty w oddali, że prawie nie zauważyłam gdy zbiegaliśmy w dół do Wybrzeża Szczecińskiego już po drugiej stronie rzeki. Tutaj był bardzo przykry odcinek bo było wąsko (biegliśmy w sporej grupie, a mieliśmy tylko jeden pas jezdni) a po przeciwnej stronie stały w korku śmierdzące spalinami samochody. Na szczęście ten fragment zmienił się po krótkim podbiegu w piękny Most Świętokrzysk
-kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć-
Dopadali nas w tym fotogenicznym miejscu reporterzy z aparatami fotograficznymi, niektórzy kadrowali maratończyków z pozycji leżącej. A więc uśmiech na twarzach tych, którzy czuli się jeszcze w pełni sił, zagościł na jakiś czas właśnie tutaj. Zgodnie z planem niedaleko za mostem powinien być punkt z odżywkami, ale minęliśmy go jakoś niepostrzeżenie, gdzieś mignęły stoliki z odżywkami, złapałam jakiś kubek z wodą, zawahałam się czy szukać odżywki zostawionej właśnie na 20 km (no tak ale nie było jeszcze 20 km, więc co robić, biec czy szukać). Moja grupa już pobiegła, więc nie zastanawiając się dłużej zaczęłam ją gonić. Pojawił się wtedy Adam, który podał mi moją butelkę gdy ja starałam się nadrobić czas stracony na punkcie. Nie widziałam obok siebie Darka, grupa z pacemakerem coraz dalej. Postanowiłam próbować dogonić ich za wszelką cenę w tunelu. Pamiętałam jeszcze z Półmaratonu W-wskiego w marcu jak ciężki był podbieg po wybiegnięciu z tunelu, dlatego wolałam uporać się z różniącą nas odległością jeszcze na płaskim odcinku. W tunelu było głośno, słychać było szum, ale nie było słońca i nie było wiatru. Tym razem nie przerażała mnie panująca tutaj ciemność, skupiłam się na dogonieniu grupy. Wydłużyłam krok i udało się w momencie zanim opuściliśmy tunel.
-kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć-
Teraz po przekroczeniu półmetka biegłam tuż obok pacemakera, trzymając się kurczowo grupy. Tempo bardzo mi odpowiadało, szczególnie że od tej pory wyraźnie zmalało. Mając przed sobą perspektywę długiej prostej aż do Wilanowa, cały czas w pełnym słońcu, praktycznie bez kibiców, biegliśmy dużo wolniej. Ale miałam spory zapas czasu (4 minuty) w stosunku do zakładanego równego tempa, więc postanowiłam jednak teraz biec na tyle aby nie odstawać od grupy, ale też by wytrzymać. Wreszcie minęliśmy 30 km, przypomniałam sobie bieg z ubiegłego roku, tutaj też było bardzo ciężko, ale dałam radę. Trochę się teraz obawiałam, gdy na niektórych kilometrach tempo zaczęło spadać w okolice 5:50-6:00 min/km, czułam już zmęczenie, więc i tak nie dało się nic z tym zrobić. Najważniejsze jednak, że nie uciekł mi pacemaker, ciągle się jego trzymałam. Na punktach odświeżania przyspieszałam na wszelki wypadek, aby go nie zgubić i pozwalam się potem dogonić. Wydłużałam nienaturalnie krok, potem znów dostosowywałam do jego długości kroku i biegliśmy prawie ramię w ramię. Co jakiś czas pojawiał się Adam z dodatkowym piciem, domyślałam się, że ma teraz trudne zadanie, bo musi obsłużyć mnie i Darka, który jak się dowiedziałam zrezygnował z gonienia grupy i biegnie z tyłu swoim tempem. Potem skręciliśmy w ulice z drzewami, więc więcej cienia, znów kibice - szczególnie starałam się nie poznać po sobie zmęczenia na Szwoleżerów, gdzie usłyszałam znajome głosy, aż „mój” pacemaker z nutką zazdrości stwierdził, że mnie tutaj zna sporo osób. Jeden z biegaczy, który miał na plecach napis Diabeł dopingował innego biegacza, którego właśnie mijaliśmy. I nie byłoby w tym nic dziwnego, ani śmiesznego gdyby nie fakt, że tamten, którego mijaliśmy biegł z przymocowanymi do pleców skrzydłami, a nad głową miał aureolę anioła. . Nie wiadomo kiedy pojawia się ostatni punkt z odżywkami, jednak nie mam już ochoty na słodkie napoje, dlatego po dwóch łykach wyrzucam ciążącą mi w ręku butelkę i zbieram siły, bo jakoś zaczęliśmy dziwnie lekko przyspieszać. No tak czas na efektowny finisz. Po wybiegnięciu na ostatnią prostą w oddali majaczy brama mety. Ktoś krzyczy, że jeszcze tylko 500 m. Odrywam się od mojego pacemakera i co sił w nogach zbliżam się do końca. Nie patrzę już na żadne oznaczenia, zerkam tylko na zegarek, wiem że teraz muszę wytrwać. Wreszcie widzę duży zegar na mecie. Wybija 3:59 i migają sekundy. Zaciskam zęby, gdy wpadam na metę jest 4:00:02. Nie mogę stać na nogach, chwieję się, na szczęście łapie mnie Ojla czekająca za metą. Poleca Bartkowi, który pełni dziś funkcje organizatora okryć mnie folią, podaje batonika do zjedzenia idziemy razem po wodę. Po drodze wieszają mi medal. Spaceruję z podtrzymującą mnie Ojlą bo wiem, że nie mam siły chodzić sama. Wypatruje kolejnych biegaczy przebiegających linię mety. Dopiero potem zauważam Adama stojącego z Asią za barierką. Robi mi zdjęcie z medalem. Patrzę jeszcze raz na zatrzymany stoper i wiem, że czas netto bardzo mnie satysfakcjonuje. Czekam na Darka, który jest jeszcze na trasie.
-kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć-
Kilka słów od Darka
Na 20 kilometrze popełniłem bląd. Gdy zobaczyłem, że mijamy stoły z odżywkami, a Adam i Renata są z przodu, wróciłem się żeby odszukać nasze butelki. Znalezienie naszych odżywek zajęło mi około 2 minut i kiedy już je odnalazłem i zacząłem gonić Renatę, grupa z nią miała juz przewagę około 150 metrów. Postanowiłem, że odpuszczam i nie gonię Renaty. Zacząłem biec trochę wolniej i tak dobiegłem do 30 km. Tutaj spotkałem Adama, który czekał z rodzynkami i przeszedłem do marszu. Pozostały dystans pokonałem marszobiegiem walcząc ze skurczem prawej nogi. Na punkcie 37,5 km spotkałem Mirka Kota, który pociągnął mnie do 40 km. Na Wisłostradzie, na ostatniej prostej dogoniłem Maciaszczyka i razem wbiegliśmy na metę. Skurcz z którym walczyłem na ostatnich 7 km, ostatni raz zatakował na 20 metrów przed metą.
-kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć- -kliknij, by powiekszyć-
Pokonując ostatnie kilometry postanowiłem, że jest to mój ostatni maraton. Dziś, po upływie 2 dni zastanawiam się nad udziałem w Dębnie 2007 :-)