tekst: Renata

zdjęcia: Renata & Darek oraz Ania M. i trener Michał Szłapka (teraz już trudno dojść kto i czyim aparatem robił zdjęcia, ale generalnie te osoby pstrykały fotki)
10-dniowy obóz w Chorwacji, 11-20.03.2012
Upragniony i wyczekiwany od początku zimy obóz już za nami, zatem poniżej kilka słów przeplatanych migawkami widoków, które nam towarzyszyły przez 10 dni pobytu w Chorwacji. Wg zapewnień trenera Michała Szłapki z Silesia Triathlon, organizatora naszego obozu, temperatury w Chorwacji o tej porze roku miały oscylować w okolicach 16-20 stopni (na plusie rzecz jasna). Zabraliśmy więc ze sobą więcej ubrań letnich niż zimowych. Na miejscu okazało się, że jest słonecznie i sucho, zatem udało się nam zrealizować cały cykl treningów zaplanowanych dla nas przez trenera Szłapkę.

Po całodniowej podróży (ok. 20 h jazdy z czterema rowerami na dachu osobowego samochodu) z drobną przygodą związaną z objazdem (zamiast autostradą musieliśmy jechać późnym wieczorem oraz przy mocnym wietrze, górskimi, krętymi szosami niemalże gubiąc po drodze jeden z rowerów) dotarliśmy grubo po północy na miejsce. Makarska już spała, nie było nawet kogo się zapytać o drogę, a GPS nie znał adresu naszego pensjonatu. Rano jednak wszelkie trudy podróży wynagrodził nam ten widok z okna na morze i góry w tle.
Pierwszego dnia zaraz po śniadaniu mieliśmy zaplanowaną wycieczkę rowerową pagókowatą trasą wzdłuż wybrzeża. Przejechaliśmy spokojnie 60 km podziwiając niesamowity kolor morza oraz wdychając ciepłe i przyjemne powietrze, nieznacznie tylko posapując na niewielkich, jak się później okazało, podjazdach. Co jakiś czas udawało się zadrzeć głowę i spojrzeć na kontrastujące z płaskim i spokojnym morzem wyniosłe jasne skały pasma gór po drugiej stronie szosy.
Zauroczeni i przeniesieni w zupełnie inny świat kręcimy także kolejnego dnia. Tym razem jazdę wzdłuż wybrzeża wydłużyliśmy o kolejne 10 km jednak bez specjalnych niespodzianek w dalszej części trasy, no może poza podmuchami wiatru, który zaczął się wzmagać pod koniec wycieczki, osiągając swoje apogeum tuż przed samą Makarską. Silny wiatr nie jest sprzymierzeńcem kolarza zwłaszcza tego jadącego na szosie.
Po południu zaś dla odmiany wybraliśmy się na godzinny bieg pasażem nadmorskim (trudno tutaj o płaskie trasy do biegania, więc to jedyna alternatywa do spokojnego biegania w pierwszy zakresie). Wszędzie pusto i cicho, tylko w niektórych miejscach trwają przedsezonowe, ale nie gorączkowe prace w oczekiwaniu na turystów, którzy pojawią się w wakacje na Riwierze Makarskiej wypełniając szczelnie po brzegi każdy skrawek kamienistej plaży. Nie zazdroszczę przybywającym tu w lipcu: gwarno i do tego gorąco. Nie byłoby mowy o żadnym bieganiu po deptaku, tylko slalom między spacerującymi tłumami.
Szybko wdrożyliśmy się w obozowy rytm życia: śniadanie o 9, pierwszy dłuższy trening (zwykle rower lub bieg) o 11, po krótkim odpoczynku drugi trening (bieganie lub basen ok. 16:30), a zaraz po nim suta obiadokolacja o 18. Niezbyt długie wieczorne rozmowy podsumowujące dzień i każdy rozchodził się do swoich pokoi spać.

Po dwóch dniach rowerowych trzeci dzień zaczęliśmy od biegu. Tym razem założyliśmy buty terenowe i pobiegliśmy na trasę pagórkowatą prowadzącą szutrową drogą nad morzem. Naszym przewodnikiem był Stasio Zaifert (drugi trener na zgrupowaniu, ikona polskiego triathlonu). Po przebiegnięciu przez park dobiegliśmy do miejsca gdzie zaczynała się pętla, na której zawodnicy robią sobie sprawdziany. Stasio prowadził, a my za nim ledwo dawaliśmy radę. Potem powrót przez park (też nie było płasko).
Zaaklimatyzowanie minęło pomyślnie, tętno nie skacze, postanawiamy rozkręcić się na dobre. W środę idziemy razem z grupą trenujących tu już od 40-30 dni zawodników na poranną siłownię. Siłownia jest w tym samym nowym obiekcie co basen i sala, w której rozgrywają się lokalne mecze piłkarskie. Mamy tam dosłownie kilka kroków na piechotę więc logistycznie jest to bardzo wygodne.
Po godzince ćwiczeń oszczędzającyh nogi (czeka nas dziś rower w nieco trudniejszym terenie) i odświeżeniu się, jemy śniadanie. Posiłki są przygotowywane przez trenerów podczas gdy zawodnicy są na treningu.

Temperatura nieco wzrosła (18 st.), niebo błękitne, więc na rower można ubrać się na krótko. Najpierw czeka nas ok. 12 km podjazdu i wspinanie się drogą trawersującą skaliste urwisko nad morzem, przejazd tunelem (co prawda z zakazem jazdy rowerem, ale złamaliśmy ten zakaz, bo innej drogi nie było) i dopiero pierwszy odpoczynek z podziwianiem widoków.
Potem trasa też nie była płaska i wiodła odludnymi górzystymi terenami, aż w pewnym momencie znaki ostrzegały przed 8% zjazdem. Klamki hamulcowe zaczynały być w wielu momentach przydatne. Dotarliśmy do kolejnego miejsca naszego postoju. Znów można było skorzystać z bufetu niezawodnego trenera Michała, który nam cały czas towarzyszył jadąc po trasie samochodem, asekurując nas, odżywiając i nie żałując dodatkowych napojów podczas postojów.
Dotarliśmy gdzieś w pobliże drogi prowadzącej do autostrady, zatem musieliśmy zawrócić. Pojawił się nawet patrol policji, w końcu byliśmy blisko granicy z Bośnią i Hercegowiną. Powrót jednak był tą samą drogą, czyli 8-10% kilkukilometrowy zjazd zamienił się w podjazd. W końcu byliśmy świadomi, że Chorwacja to kraj górzysty.
Po południu bieg pasażem nadmorskim 10 km z zakończeniem w postaci krioterapii, czyli zanurzeniem się na chwilę w zimnych wodach Adriatyku. Na plaży nie było nikogo oprócz nas, a nieliczni lokalesi przechadzający się w puchowych kurtkach patrzyli podejrzliwie na grupkę szaleńców kąpiących się w morzu w środku ich zimy.

Nasz "pensjonat" to nowy dom z utrzymanym podwórkiem i ogródkiem oraz w bardzo dobrym położeniu: wyjazd bezpośrednio na wylotową drogę z Makarskiej na trasy rowerowe z super nawierzchnią asfaltową, w pobliżu kilka sklepów spożywczych, blisko ale nie przy samej plaży, zdecydowanie bliżej było na salę, basen i boisko z bieżnią tartanową - miejski kompleks sportowy. Mieliśmy do dyspozycji całą górę domu: pokoje dwuosobowe, salon z telewizorem gdzie zbieraliśmy się wieczorami, kuchnię z jadalnią oraz taras gdzie bardzo często odpoczywaliśmy, łapiąc brakujące nam po zimie promienie słoneczne. Rowery trzymaliśmy w garażu sąsiadującego budynku niewielkiego osiedla.
Czwartkowa najdłuższa wycieczka rowerowa (82 km) wiodła najpierw malowniczą szosą wzdłuż wybrzeża (tym razem jednak pojechaliśmy w przeciwnym kierunku niż do tej pory). Potem Michał skierował nas na krótki ale soczysty podjazd by potem zjechać serpentynami w dół aż do rzeki Cetyni. Droga Doliną Cetyni była lajtowa, więc nie robiliśmy przerw tylko kierowaliśmy się znów ku morzu. Powrót drogą z pięknym widokiem na morze ale jednak z kilkoma pagórkami na trasie wydawał się być wyczerpujący głównie za sprawą walki z podmuchami wiatru, który szalał w zderzeniu ze skalistym klifem.
Po rowerze najlepszym regeratorem były 2 km zabawy w wodzie. 12 torowy basen jak zwykle świecił pustkami. Zapełnia się chyba dopiero podczas treningów waterpool'owców. Basen ma bramki do gry w piłkę wodną, sport jak z tego widać dość popularny w Chorwacji.
Kolejny dzień jest dniem odpoczynkowym, z 1 akcentem. Biegamy przed śniadaniem wybierając płaski pasaż wzdłuż wybrzeża. W piątkowy poranek jesteśmy świadkami targu rybnego, przebiegając w porcie zaglądamy co chwilę do kutrów wypełnionych różnościami złowionymi w morzu. Najbardziej podobała się nam ośmiornica wypełniająca cały kosz. Gdy wracaliśmy ośmiornicy już nie było i zastanawialiśmy się, czy trenerzy podadzą nam ją dziś na obiad.

Przebiegliśmy cztery razy pasażem od jednego końca do drugiego i na koniec zdecydowaliśmy się na krótkie wejście do zimnej wody. Najdłużej wytrzymał Tomek, Rybka nawet wykonał kilka ruchów pływackich, ja z Anią dzielnie asystowałyśmy kolegom mocząc tylko nogi. Darek poczuł zew głodu i pobiegł wcześniej do domu. Sesja krio miała pomóc w regeneracji po 12 km biegania.
Resztę dnia spędzamy zastanawiając się co nas będzie czekało podczas etapu życia, czyli w czasie wjeżdżania na szczyt góry Św. Jure. To dopiero ostatniego dnia, ale Michał nakręca nas coraz bardziej przy każdej sposobności. Na razie oglądamy mapę powieszoną w jadalni i sen z powiek spędzają nam gęsto narysowane poziomice oraz sugestywne nazwy tras: "Sokola Droga", "Pustułcza Droga", "Jastrzębi Przesmyk" oraz "Tylko dla Orłów", nie wspominając o "Drodze do Wielkiego Gówna", ale tamtędy na szczęście nie będziemy jeździć.

Atmosferę podgrzewa sobotni rower poprowadzony sprytnie przez Michała "Jastrzębim Przesmykiem". Najpierw cała grupa jedzie wspólnie nad morzem.
Potem młodzież pojechała dalej wzdłuż wybrzeża, a my jakąś inną trasą.
Zupełnie znienacka wyrasta przed nami wąska, wijąca się przez spalony las, a potem przez wioskę, droga z momentami ścian, na których z trudem przepycha się pedały, a oddech wypala ci płuca tak, że w końcu musisz się zatrzymać. Było to oczywiście głupie posunięcie, bo ruszenie z miejsca pod nachyloną stromo drogę graniczyło z cudem. Na jednym z takich podjazdów (ostatnie 50 m) po kilku nieudanych próbach, w tym jednej zakończonej upadkiem, po prostu pcham rower do góry idąc z buta. Jak dla mnie próby podjechania były awykonale, odpadałam z rowerem i nie wiedziałam jak mam ruszyć z miejsca. Trzeba będzie poćwiczyć technikę ruszania ze stromizn.
Dalszy etap wycieczki był fragmentem czekającej nas wspinaczki na św. Jurka. Spod wrót do parku narodowego Biokovo najpierw jedziemy serpentynami wijącymi się przez piniowy las, wreszcie na granicy lasu otwiera się przed nami widok ma drogę wśród skał. Zatrzymujemy się na chwilę żeby złapać oddech. Stasio mówi, że teraz jeszcze tylko cztery zakręty, więc zaciskam zęby i jadę dalej, to już 7 km cały czas pod górę. W najwyższym punkcie w tzw. Bonanzie (897 m n.p.m.) robimy mały popas. Gospodarz zaprasza nas do środka na chłodne bielo wino.
Zjazd z Bonanzy okazuje się nie lada wyzwaniem. Nawet na fragmencie gdzie wyrzuca po zjeździe na lekki podjazd, gdzie teoretycznie rower powinien sam wyhamować, trzymam w pogotowiu ręce na klamkach z hamulcami, nie wspominając o zaciskaniu klamek na zakrętach 180 stopni. Brak hamowania powoduje momentalne rozpędzenie do prędkości dla mnie nieakceptowalnych, szczególnie, że to droga w górach: zdarzają się kamienie, szyszki i asfalt nie jest tak wyprofilowany jak na nadmorskiej szerokiej szosie. Nie chciałabym zaliczyć upadku, czy wyrzucenia w kamieniste zbocze. Jadę na szarym końcu zamykając stawkę. No cóż, zjazdy też są do przećwiczenia.

Popołudnie spędzamy na basenie. Młodzież miała jakieś testy bo trener stał na słupku ze stoperem w ręku. My też coś tam popływaliśmy, ale bez jakiegoś specjalnego napinania się.
Zaprawieni w bojach postanawiamy pobiegać w niedzielne przedpołudnie po bardziej wymagającej trasie. Michał zabrał swoich podopiecznych na stadion, my ze Stasiem biegniemy do portu, potem skręcamy na nadmorską ścieżkę, która doprowadza nas po trzech kilometrach do Plaży Nudystów. Plaża jest otoczona ze wszystkich stron skałami i prowadzi do niej ścieżka tylko z jednej strony. Musimy wracać tą samą drogą, którą przybiegliśmy. Dalej jednak zauważamy inną ścieżkę, którą odbiliśmy trawersując wzniesienie i nią dobiegamy do sąsiedniej wioski. Tam natrafiamy na opuszczony hotel z wypalonymi oknami - pozostałości po wojnie na Bałkanach. Nie zachęca nas ten widok do szukania czegokolwiek więcej w tym rejonie, wiec wracamy do Makarskiej.

Po bieganiu odpoczywamy na basenie. Dziś tylko Rybka z Tomkiem zrobili uczciwy trening, bo my z Anią głównie jednak skupiłyśmy się na filmowaniu znad i spod wody. Będzie potem materiał do analizy techniki i poprawiania błędów w pływaniu.

Wieczorne rozmowy po kolacji krążyły wokół tematu jutrzejszego wjazdu na św. Jurka i tego co na nas będzie czekało na szczycie. Michał mówił coś o chłodzeniu szampana, ale sądziliśmy, że ta zachęta to tylko tak żebyśmy nie rezygnowali tak łatwo.

Poniedziałek, ostatni i zarazem najważniejszy dzień miał okazać się dniem próby charakteru. Do pokonania jest 56 km z tego połowa, czyli 28 cały czas pod górę. Startujemy z poziomu morza i tuż za pierwszymi światłami (też jest pod górkę) odbijamy lekko w lewo na Sokolą Drogę. Dziś wszyscy jadą wolno, w jednej grupie, nikt nie chce szarżować przed właściwym podjazdem. Tzn. chłopaki z Rybą wyrwali się nieznacznie.
Na końcu grupa nr 2, czyli Agata, Ania, ja oraz Darek, który jeździ pod progiem nawet na największe wzniesienia i towarzyszy nam jak wierna obstawa.
Prawie bez zatrzymywania dojeżdżamy do Bonanzy. Trasa i stopień trudności znane.
Druga przerwa ma być na 1200 m. Potem Michał pojechał samochodem nieco do przodu bo ma kurtki dla zawodników, a na szczycie może być zimno, nie mówiąc już o zjeździe kiedy też zrobi się chłodno. Ja z Darkiem i na początku z Agatą przedzieramy się coraz wyżej, za Bonanzą nie było już takich ciężkich podjazdów, ale trasa cały czas jest pod górę, raz mocniej raz słabiej, ale jednak w górę. Agata marudzi trenerowi, że straszna nuda tak cały czas jechać noga za nogą. Mnie takie tempo wystarcza. Zresztą Michał ostrzegał żeby każdy jechał swoim tempem, nie ścigał się, bo duża zmiana wysokości nie sprzyja adaptacji organizmu w trakcie takiego wysiłku.
Nie spieszę się zatem i podziwiam tę odludną okolicę, góry, pasące sie dzikie konie, leżący gdzieniegdzie śnieg. W tym czasie Agatę poniosło i odjechała nieco szybciej. Im wyżej tym śniegu coraz więcej. Gdy nam zostało jeszcze 6 km do pojechania mijamy się z wracającą młodzieżą. Wreszcie dojechaliśmy pod tzw. Kopułę Kondora. Tutaj Michał zostawia samochód, my ubieramy się nieco cieplej i próbujemy dalej podjechać. Na drodze pojawiają się płaty śniegu, przez które nie da się przejechać, rower trzeba przenosić. Na jednym z końcowych odcinków mijamy się ze Stasiem i potem Rybką, byli już na szczycie i wracają bo zmarzli. Namawiamy Rybkę, żeby jednak poszedł z nami na szczyt i całą czwórką spotykamy się z Michałem, który obietnicy dotrzymał.
W zaspie pod wieżą telewizyjną stała wbita w śnieg butelka szampana i cztery kubeczki. Wznieśliśmy toast za udaną wycieczkę i rzucając okiem na panoramę, zeszliśmy do pozostawionych tuż pod szczytem rowerów.
Teraz pozostał jeszcze tylko 28 km zjazd. Tego obawiałam się bardziej niż całego tego podjazdu. Po drodze minęliśmy się z dwoma samochodami i jednym pługiem śnieżnym. Najpierw 23 km wąską i wijącą się górską drogą, potem szerszą nadmorską szosą aż do Makarskiej, cały czas w dół. Po godzinie zaciskania klamek hamulcowych ręce tak mi zdrętwiały, że nie miałam w nich przez chwilę czucia. Ale poza tym wycieczka niesamowita. Duże przeżycie. W każdą stronę inne. Po tej zaprawie chyba teraz po wyścigu w Trzebnicy powiemy tak jak kiedyś Rybka: "To tam były jakieś górki? Nic nie zauważyłem".

Makarska w marcu to idealne miejsce do treningów, nie tylko rowerowych. Asfalt gładki, mały ruch na drogach i extra widoki: z jednej strony skały, a z drugiej lazur nieba i cudne zatoczki. Drzewka oliwkowe, zieleń sosen i cyprysów oraz palmy i do tego kwitnące drzewa owocowe jak u nas w pełni wiosny. Jak w bajce, tylko pod górkę trzeba mocniej nacisakć na pedały i może sie zdarzyć, że czasem zawieje wiatr.

Więcej obrazków do podziwiania -> TUTAJ.

Dla nas dodatkowym atutem był fakt, że byliśmy pod opieką dwóch trenerów, z których każdy może poszczycić się osiągnięciami w triathlonie będącymi dla wielu zawodników w strefie marzeń. Doświadczenie, którym się z nami podzielili w trakcie całego pobytu jest bezcenne. Do tego bardzo sympatyczna trójka młodzieżowców, wszyscy utytułowani mocni zawodnicy w pełni oddani triathlonowi: Agata, Wiktor i Tomek. Przez te 10 dni tworzyliśmy taką wielopokoleniową rodzinę triathlonową. Żeby nie było samego słodzenia dodam łyżeczkę dziegciu: pensjonat, jak to domy na południu, był nieogrzewany i wieczorami w domu było nieco zimno, ale przecież przyszli ajronmeni muszą się hartować, więc nie narzekaliśmy za bardzo z tego powodu. Jest jeszcze jeden mankament tego całego przedsięwzięcia: Makarska jest strasznie daleko. 1500 km jazdy samochodem to jednak niefajna sprawa, pomimo autostrad. Może zatem pomyślimy o tym aby polecieć tam w przyszłym roku samolotem?