Obóz treningowy DAR na Mazurach - sierpień 2011

01-15.08.2011

tekst i zdjęcia: DAR
Urlop, odpoczynek, albo po prostu rodzinny obóz triatlonowy nad Jeziorem Świętajno, wzorem ubiegłego lata rozpoczęty. Woda w jeziorze ma 22 stopnie, dając przyjemne orzeźwienie po porannym truchcie, czy przedpołudniowym rowerze. Wczoraj zapoznanie z jeziorem i ćwiczenia, a dziś w towarzystwie dwóch triathlonistów wycieczka rowerowa pętlą: Racibór-Świętajno-Babięta-Nowe i Stare Kiełbonki-Spychowo-Racibór. Ruch na drogach szczątkowy i gładki asfalt. A za chwilę wybiegamy w las na trening biegowy. I tak przez dwa tygodnie.

Świętajno od pierwszego dnia rozpieszczało nas pogodowo wyjątkowo, a i warunki terenowe są tutaj wyśmienite. Czas płynie szybko (o rany, to już jutro czwartek, a wydaje się, że przyjechaliśmy dopiero wczoraj), a wszystko na styk. Przed śniadaniem poranny rozruch (trucht do lasu, ćwiczenia na pomoście i krótka kąpiel orzeźwiająca w jeziorze). Jeszcze mokrzy lecimy na śniadanie. Krótki odpocz i na rower, albo znów do jeziora na jakieś dłuższe wypływanie. Ledwo obeschniemy na leżaku biegiem na obiad. Zaleganie poobiednie maksymalnie 1,5 h, żeby wyrobić się z popołudniowym treningiem w okienku między obiadem i kolacją. Na posiłek znów wpadamy do sali jadalnej lekko wilgotni po kąpieli w jeziorze wieńczącej bieganie, albo rower, albo rower łączony z bieganiem. Wieczorem jedyna atrakcja to uzupełnienie dzienniczka treningowego, sprawdzenie prognozy pogody, rzut oka na plan dnia następnego i oczy same się zamykają.
Dziś na łące widzieliśmy trzy brodzące dostojnie... żurawie. Bocianów tutaj całe mnóstwo, mają w tym roku raj to i nie zbierają się jeszcze na sejmiki przed odlotem. Na jeziorze, szczególnie rano, taki harmider wodnego ptactwa, że własnych myśli nie słychać. Najbardziej wydzierają się młode perkozy.

A w treningach dziś był lajcik: tylko dwa treningi. Ten poranny to taki rozruch przed śniadaniem, to w zasadzie się nie liczy, nawet godziny lekcyjnej nie trwał i więcej było stania na pomoście (czasem na jednej nodze, bo druga oparta o ławeczkę odpoczywała, albo odwrotnie) niż treningowania się. Za to po śniadaniu niezbyt obfitym (po bułce wzięliśmy na wynos w kieszonkę rowerowej koszulki) złapaliśmy nasze bydło rogate i dalejże przemierzać mazurskie asfalty. Kierowcy tutaj uprzejmi, szerokim łukiem omijają poruszających się wolniej od nich jednośladowców, czasem nawet przed zakrętem czekają i jadą naszym tempem aby wyminąć w dogodnym miejscu. Nie ma spychania do rowu, żadnego trąbienia (no chyba, że zbłąkany turysta z mazowieckich równin nagle poczuje w sobie zew wyprzedzania po podwójnej ciągłej, ale na razie mieliśmy tylko jeden taki odosobniony przypadek).
Rowerowa wycieczka dostarczyła nam nowych wrażeń, bo wybraliśmy inną trasę, bardziej na południe: Świętajno, Jerutki, Lipowiec (tutaj zrobiliśmy sobie "czasówkę" na 3 km odmierzonej co 500 m trasie kończącej się tuż pod bramą jednostki wojskowej - widać, że WP specjalizuje się w biegach na 3000 m) i dalej Orzeszki i Klon, a po drodze minęliśmy tablicę kierunkową z napisem "Kiełbasy 2". Nazwy mijanych wiosek jakoś tak wymusiły miejsce na popas i kupiliśmy sobie w lokalnym sklepie lody po 60 groszy za sztukę (bułeczki z szynką wg przepisu tompoza zjedliśmy po czasówce w Lipowcu). W Rozogach skręciliśmy w złą drogę (nr 53 na Szczytno), ale Darek szybko zorientował się i zawróciliśmy na drogę 59 do Spychowa. Całość 82 km w 3 h.
Jutro zaś będziemy sprawdzać co w lesie piszczy i przetestujemy temperaturę jeziora. Da się spokojnie pływać bez pianek więc nie musimy w nich nocować przed porannym pływaniem.
Pochmurno, plaża opustoszała, idealne warunki do zakładania pianki bez widoku gapiów, którzy liczą na nurkowanie zamiast pływania na drugi brzeg jeziora. Wczoraj wiatr wzburzył nieco wodę więc mogliśmy poćwiczyć pływanie przy większej fali niż tylko lekka zmarszczka jak do tej pory. Dziś rano znów spokojnie i jezioro wyglądało jak zamarznięte, gładkie i spokojne. Mimo, że woda jest ciepła (22-23 st.) pływamy w piankach. Jakoś tak czuję się bezpieczniej, zwłaszcza gdy pomyślę o zwinnym i dużym szczupaku, który wczoraj gościł na naszych talerzach - choć to mało prawdopodobne abyśmy się spotkali oko w oko, ale jednak neoprenowe ubranko daje mi ten komfort, że gdyby się tak zdarzyło, to ja mam przewagę w orężu.

Po porannym pływaniu szybka zmiana T1 na rower, mała wycieczka na trasie Kolonia-Świętajno-Piasutno i jeszcze kawałek przez las do skrzyżowania, nawrotka i powrót tą samą trasą. Kolejna zmiana, czyli T2 i gotowi do biegu start na 40-minutową przebieżkę po puszczy. Tak oto w Raciborzu nad Świętajnem rozegrany został II Świętajno Triathlon Rodzinny. Tradycję zapoczątkowaliśmy dokładnie rok temu, wówczas w składzie trzyosobowym: Darek, Adam i Renata. W tym roku tylko we dwójkę, ale zabawa była równie fajna i dzielnie stawiliśmy czoło wyzwaniu. Popłynęliśmy zatem na drugi brzeg jeziora, po dotknięciu pomostu wróciliśmy na naszą plażę, aby tam wybiec z wody, obiec dookoła ustawiony na brzegu leżak, wbiec do wody i pokonać jeszcze raz tę samą trasę pływacką. Na pływaniu Darek wygrał zdecydowanie, bo zanim ja skończyłam drugą pętlę, on zdążył uciąć pogawędkę z młodym człowiekiem, który wiedział co to jest triathlon i nawet słyszał o Suszu i Ironmanie (rzadkośc gatunkowa, więc tym bardziej się chwali). Pobiegliśmy już razem do strefy zmian, usytuowanej tym razem pod tarasem. Tam czekały na nas rowery. Założyliśmy buty kolarskie i kaski i pojechaliśmy znaną trasą: Kolonia-Świętajno-Piasutno i dalej przez las aż do drogi nr 58. Tam zrobiliśmy nawrotkę i wróciliśmy do Racibora. T2 była szybka, wystarczyło odstawić rowery, zamienić buty na biegowe i kask na czapeczkę z daszkiem. Początek biegu ciężki, potem nogi coraz bardziej się rozkręcały ale skończyliśmy po 40 min biegu. Teraz zaczęła się najprzyjemniejsza część całego tego zamieszania: wprost z biegania weszliśmy do jeziora ochłodzić rozgrzane biegiem ciała, a potem mieliśmy jeszcze pół godziny na leżakach schnąc na słońcu.
Wyniki: nikt nie wygrał, ale Darek miał krótszy czas od mojego ;)
Tegoroczny dystans naszego triathlonu był nieco krótszy niż w ubiegłym roku, ale na tym polega urok tej zabawy, że możemy go sobie dowolnie modyfikować w zależności od potrzeb. Druga fajna sprawa to nagrody: rok temu były to wysokogatunkowe lody, w tym roku kefir z dużą zawartością białka, a małą tłuszczu. No, coż nie ma co ukrywać, że w miarę upływu dni i miesięcy, trzeba bardziej liczyć kalorie, nawet jak się ich spala więcej niż przeciętni urlopowicze.
W Raciborzu dzień jak każdy kolejny. Jedyna zmiana to taka, że z obawy przed prognozowanym deszczem, przedpołudniowa sesja treningowa zrobiona przed śniadaniem. Mamy zatem rower+bieganie zakończoną rozpływaniem w jeziorze z głowy, a dzień dla niektórych dopiero się zaczyna. Teraz leżakowanie na plaży aż do obiadu.

Wczoraj zrobiliśmy eksperyment polegający na pomiarze ilości kcal podczas wszystkich sesji treningowych. Najmniej wyszło podczas ćwiczeń w sali fitnes. Moje tętno podskoczyło max do 130-135 podczas rozgrzewki ze skakanką i wtedy zegarek drgnął do 80 kcal. Potem nic się nie działo podczas pracy z gumami i hantelkami (ramiona i barki), ale jeszcze przysiady ruszyły "spalanie" bo tętno było w okolicy 100 ud./min. Na brzuszkach znów cisza, a rozciąganie to wiadomo, że już nic się nie będzie działo z sercem. Ostatecznie mój osiąg to 87 kcal na godzinę ćwiczeń. Darek miał mniej, bo tylko 10 kcal, ale nie zrobił takiej intensywnej rozgrzewki. Dziwne, bo jak wyszliśmy z sali to czuliśmy się jednak zmęczeni.
Idealna temperatura na bieganie, wcześnie rano było zdecydowanie poniżej 20 st. i popadało. Teraz zastanawiamy się czy lepiej popływać, czy pobiegać. Rower (łączony z biegiem) zrobiliśmy wczoraj, więc nie musimy się moczyć. A bieganie w deszczu po lesie należy raczej do przyjemnych, zwłaszcza w taki pochmurny dzień. Goście z pensjonatu zaczynają myśleć o zbieraniu się do domu, bo zimno i na plaży nie można na leżaczkach w promieniach słonecznych, a my odwrotnie: uważamy, że dopiero teraz jest fajnie.
Gdy dziś biegaliśmy o świcie po lasach to na polanie w wysokich trawach takich szarych, pokrytych rosą pajęczyn było tysiące. No, może nie były aż takie szare, bo przez mgłę zaczęło przeświecać słońce i zrobiło się zaraz kolorowo. Dobrze, że pobiegliśmy przed śniadaniem, potem zrobiło się za ciepło na bieganie. A my wtedy sprytnie udawaliśmy na leżaczkach plażowiczów i wystawialiśmy swoje ciała dając im odpocząć po 19 km porannym zwiedzaniu lasów. A było co podziwiać, bo co chwila na naszej trasie wyłaniał się z krzaków porośnięty mchem bunkier lub jego pozostałości, jakieś betonowe płyty, włazy i niekończące się wokół sieci okopów. Ale największe wrażenie zrobił na nas ciągnący się przez cały las i bardzo głęboki (na 3 m) rów przeciwczołgowy, który mijaliśmy dwa razy. A to tylko pobieżne i w biegu oglądanie śladów przeszłości stanowiącej o militarnej randze tego regionu z czasów I i II w.ś.