CZECHMAN 1/2 IM TRIATLON 2011

04.06.2011

tekst: Renata
zdjęciaDarek
Kolejne zawody na dystansie 113 km przeszły do historii. Nie jest łatwo jednak zapomnieć o czymś w co włożyło się tyle wysiłku. Nie mówię tu o trudzie przygotowań, ale raczej o przetrwaniu na trasie. W moim wypadku w grę wchodziło co najmniej sześć i pół godziny nieprzerwanego wysiłku w upale. Czy to jest dla normalnych ludzi? I właściwie dlaczego jadę na Czechmana, skoro wszyscy jadą na MP do Susza? To przecież tylko tydzień różnicy i nie trzeba jechać tak daleko. Postanowiliśmy jednak zobaczyć jak organizują triathlony nasi czescy bracia. Wróciłam zadowolona i polecam niezdecydowanym. Za niewielkie pieniądze można uczestniczyć w dobrze przygotowanej imprezie i na dodatek będąc gośćmi czuliśmy się wyjątkowo. Spiker ciągle podkreślał, że przyjechaliśmy na ich zawody z Polski.

Ciekawość to jedno, a drugie to fakt, że ten rok jest trochę taki odpoczynkowy i żeby mieć jakiegoś motywatora zapisałam się na tego Czechmana jeszcze zimą, jak ruszyły grupowe zapisy przez ST IM2010. Darek nie mógł trenować ze mną, bo całą jesień i zimę pauzował. Od kwietnia jest już lepiej, ale trudno mu jest wskoczyć od razu na wysokie obroty. Musiałam zatem na wiosnę wziąć się w garść i próbować coś uporządkować w swoim planie treningowym. Ta świadomość żeby nie dać plamy na zagranicznej imprezie trzymała mnie na duchu. Jeździliśmy razem na rowerze, ale wspólne treningi biegowe wyglądały np. tak, że ja biegłam, a Darek jechał obok mnie na rowerze i opowiadał mi przeczytaną ostatnio książkę. Żeby było mi raźniej i nie nudziło mi się.

Tydzień przed wyjazdem do Czech dopadł mnie mega katar. Na zewnątrz zrobiło się gorąco więc i tak nie dałoby się już nic zrobić, zresztą rower i tak pojechał do serwisu na przegląd. W czwartek ostatnie przygotowania przed wyjazdem i w piątek rano ruszamy. Jedziemy we trójkę: ja, Darek i fil. Na dachu auta dwa rowery. Tym razem „teamowy” WV zostaje w domu, więc zamiast przewozić komfortowo rowery w środku, to my będziemy podróżować w bardziej luksusowych warunkach – samochód z klimatyzacją jest lepszą opcją przy temperaturze powietrza +30 st.

Podziwiając różnice w asfalcie czeskim i polskim gubimy drogę, w którą powinniśmy skręcić aby dojechać na nasz kemping. Przy okazji robimy objazd fragmentu trasy rowerowej, na której widać namalowane żółte strzałki i kilka linii z wymalowanymi odległościami co 10 m, które mają dać wyobrażenie wielkości strefy draftingu. Sprytny patent te linie na asfalcie.

Na kempingu jest już liczna ekipa IM2010 z Wrocławia i innych miast południowej Polski oraz Zygfryd z rodziną, ale on przyjechał tu już w środę i zdążył się zaaklimatyzować. My dotarliśmy ostatni, ale mieliśmy najdalej. Pośpiech w poszukiwaniu drogi na kemping (o 21 zamykają recepcję) okazuje się być niepotrzebny, bo miła Czeszka sprawdza nasze dokumenty i wydaje z uśmiechem klucz do pokoju. Pokój to brzmi dumnie, bo jest to coś w rodzaju klitki, w której dwa łóżka z trudem mieszczą się między dwoma ścianami. Ale ponieważ rower udaje się umieścić bez problemu wewnątrz naszego pokoiku, jesteśmy zadowoleni. Nie przeszkadzają nam głosy dochodzące zza papierowej ściany, ani przez małe okno tuż nad sufitem. Zasypiamy zmęczeni po całym dniu podróży.

Start jest dopiero o 12 w południe, ale jest jeszcze tyle rzeczy do zrobienia, że wstajemy dość wcześnie. Odwiedzamy miejscowy sklep, w którym zaopatrujemy się w wiktuały na śniadanie. Sprawdzamy sprzęt i jedziemy na miejsce zawodów odległe o jakieś 10 km od kempingu. Obsługa informuje nas, że możemy wjechać na parking, który jest na półwyspie dzielącym część pływacką od części biegowo-rowerowej i wyjazd z tego parkingu będzie zamknięty od 11 do 19. Wybieramy tę opcję ponieważ właśnie tyle czasu mamy zamiar tutaj spędzić. Parking jest co prawda na patelni bez grama cienia, ale zostawiamy samochód z rowerami tak jak wszyscy inni uczestnicy i idziemy do biura zawodów po odbiór numeru startowego. W papierowej torbie oprócz numeru jest jeszcze chip z paskiem na rzep, czepek i jedna ulotka czeskich zawodów triathlonowych. Do wyboru biała lub czarna czapka z daszkiem, którą rekwiruje Darek bo zapomniał swojej, a słońce świeci coraz bardziej. Potem oglądamy strefę zmian, która okazuje się być wydeptaną polanką nad jeziorem z rozstawionymi wieszakami na rowery, bez koszyków na rzeczy zawodników. Na szczęście mam swoje plastykowe pudełko z przykrywką, w które pakuję buty na rower i do biegania oraz ręcznik. Ubrań na zmianę nie przewiduję żadnych, bo jest gorąco i strój jednoczęściowy, w którym pojadę na rowerze i pobiegnę zakładam pod piankę. Nigdy jeszcze nie używałam tego kombinezonu na tak długim dystansie, nawet na treningu nie jeździłam w nim na rowerze, ale czuję, że w tej temperaturze nic innego nie zda egzaminu.

Jeszcze oglądamy prze chwilę zmagania najmłodszych - głównie to dzieci zawodników startujacych w zawodach głównych; tatusiowie wdrażają najmłodsze pociechy już od urodzenia. Zastanawiamy się głośno, czy wśród startujących maluchów nie ma czasem jeszcze takich w pieluchomajtkach.
W strefie zmian spotykam Milę – Czeszkę, z którą walczyłam na trasie w ubiegłym roku w Borównie. Trochę się zdziwiłam widząc ją, bo sprawdzałam czy czasem jej nie ma na liście startowej, ale nie widziałam jej i dlatego pytam czy zgłosiła się w ostatniej chwili. Okazuje się, że była zgłoszona wcześniej, ale błędnie zakwalifikowana jako mężczyzna, a nie jako kobieta, a ja szukałam ją w kategorii „Żeny”.
Jeszcze tylko proszę Darka żeby mi dobrze posmarował ramiona kremem z filtrem UV, bo coś czuję, że dzisiejszy żar lejący się z nieba może nas nieźle przypiec. Mila upewniła mnie, że trasa rowerowa nie jest osłonięta, a jedynie bieg będzie w cieniu. Lepiej zatem zabezpieczyć się przed słońcem.
Godzinę przed startem zamykają strefę zmian, więc zostaję w stroju triathlonowym i klapkach z czepkiem, okularkami i pianką w garści. Mam na nosie okulary przeciwsłoneczne, więc w ostatniej chwili wracam się do swojego stanowiska w strefie zmian i wczepiam okulary w kask rowerowy.

Gdy już wszystko mamy przygotowane, zaczynamy z filem delikatną rozgrzewkę pływacką: lekkie krążenie ramion i takie tam inne ćwiczenia. Na szczęście stoimy w cieniu pod drzewami, ale za chwilę gdy założymy pianki będziemy musieli wejść do jeziora ochłodzić się. Woda jest przyjemnie orzeźwiająca, ale też nadspodziewanie czysta. Widać pływających wokół na rozgrzewce w wodzie: tu ręce, tu nogi, a woda nawet kilkadziesiąt metrów od brzegu nadal jest przezroczysta i błękitnawa jak w basenie na Inflanckiej.
Gdy już oswoiliśmy się z temperaturą wody i ustaliliśmy taktykę płynięcia oraz obejrzeliśmy pokaz samolotów na niebie, nagle usłyszeliśmy sygnał startu. Ponieważ i tak planowaliśmy przepuścić pierwszą i drugą i jeszcze kilka kolejnych linii, niespiesznie zanurzyliśmy się i zaczęliśmy płynąć. W tłumie jednak szybko zgubiliśmy się, poza tym trzeba było się orientować żeby nie oberwać od nikogo w głowę. Trochę się w tej wodzie kłębiło. Z mojej prawej strony ktoś płynął na tyle blisko że ciągle się zahaczaliśmy rękoma. Wreszcie słyszę „żeny na lewo”. Kobiety miały pomarańczowe czepki, w odróżnieniu do niebieskich mężczyzn, więc na fali niebieskich głów odróżniałyśmy się. Trochę odbiłam w bok, ale zdałam sobie sprawę, że w ten sposób za bardzo mogę zmienić kurs płynięcia. Wychylam się żeby zobaczyć żółtą boję, ale jakoś z tej perspektywy niczego nie mogę dojrzeć. Pierwsza boja jest oddalona o jakieś 800 m, a boja kierunkowa, którą było widać gdy staliśmy na brzegu też nie bardzo jest teraz widoczna. Przed nami wszędzie strzelają pióropusze wody i widać kotłowaninę wynurzających się czarnych łokci i niebieskich czepków. Postanawiam trzymać się płynącego podobnym tempem po mojej lewej stronie żabkarza. Wyszłam z założenia, że on na pewno widzi boję i utrzymuje dobry kierunek. Wreszcie mijamy boję kierunkową i płyniemy dalej prosto, ale boi nawrotowej nie widać. Pamiętam o nawigacji, ale na niewiele się ona zdaje. Boje są po prostu zbyt daleko. Trzeba płynąć tak jak inni. Zaczyna coraz bardziej bujać, przed startem zerwał się lekki wiatr i tutaj w połowie jeziora czuć wyraźnie fale.
Jest boja nawrotowa. No to jestem gdzieś w połowie pływania. Teraz nawrót i płyniemy dalej. Znów nie wiem za bardzo w którym kierunku, wiec obserwuję płynących żabką. Gdy jesteśmy blisko boi, która wyznacza przesmyk przy półwyspie, na którym jest parking, doznaję dziwnego uczucia - woda jest tutaj na tyle płytka, że widać dno i rośliny. Potem przepływa obok mnie ławica ryb. Ryby są na wyciągnięcie dłoni, słońce prześwieca przez czystą wodę. Skupiam się jednak na wypatrywaniu żółtej boi, niestety po jakimś czasie zdaję sobie sprawę, że to żółte coś to kamizelka obsługi na kajaku obserwującej nasze poczynania w wodzie. Wreszcie widzę ostatnią boję, od której dzieli mnie już tylko 300 m do końca pływania. Z daleka widać już niebieski dywan i bramę przez którą będzie się wychodzić z wody, a z lewej strony pomarańczowy namiot przy strefie zmian. Kieruję się na niebieski dywan.

Cały dystans przepłynęłam kraulem, nawet przy bojach nie zatrzymywałam się i nie przechodziłam do żabki. Nie miałam żadnych skurczy i nie zmęczyłam się specjalnie tym pływaniem. To było bardzo przyjemne uczucie płynięcia w czystych i orzeźwiająco chłodnych wodach jeziora. Dopiero głos spikera przywołał mnie do porządku i zaczęłam myśleć o tym, że to są zawody, a nie relaksacyjne pływanie w jeziorze na wakacjach. Kilka ostatnich mocnych pociągnięć i już czuje dno pod nogami. Wychodzę z wody, ale nie z uczuciem "wreszcie koniec", bo to była bardzo przyjemna część, w porównaniu z resztą tego co się działo na trasie.
Rower mam na samym początku strefy zmian, po zdjęciu pianki i założeniu butów rowerowych i kasku muszę przejść przez całą strefę do linii gdzie można zacząć jechać. Wychodząc po drewnianej pochylni na końcu strefy przechodzę przez matę pomiarową i nie słyszę piszczenia. Wtedy zauważam, że nie mam chipa na kostce. Słyszę głos Darka, który mnie cały czas dopinguje i mówię mu, że zgubiłam chip. Wtedy Darek przytomnie wraca do strefy zmian, odszukuje chipa, który zaplątał się w nogawce pianki i wraca biegiem. Ja czekając na niego spokojnie założyłam w tym czasie rękawiczki rowerowe i przypięłam zegarek na uchwyt kierownicy.
Pierwsza pętla rowerowa była bardzo przyjemna. Elegancki asfalt, na którym udało się utrzymać średnią w porywach do 30 km/h, zjadłam batonika, wypiłam bidon picia, bo wszyscy wokół przestrzegali żeby dużo pić. Zegarek co 15 min przypominał mi o regularnym pojeniu się. W pewnym momencie widzę jadącego z naprzeciwka fila. Nie ma najszczęśliwszej miny, ale zjazd, na którym osiągam 50 km/h wszystko tłumaczy. Za chwilę jest nawrotka i zjazd okazuje się stromym podjazdem. Trochę mnie to martwi, bo zdaję sobie sprawę, że ten podjazd trzeba będzie powtórzyć, jeździmy przecież na pętli. Szczęśliwie jednak wrócimy tu tylko jeden raz, bo pętle są dwie. Poza tym ten fragment jest akurat w lesie, w cieniu. Cała reszta prowadzi jednak drogami wśród pól. Potem jest jeszcze trzęsący mocno, ale krótki fragment po drobnej kostce brukowej. Kawałek za kostką na odcinku najgorszego na trasie asfaltu widzę fila, który właśnie zmieniał dętkę. A to pech.
Druga pętla nie była już taka szybka, jak pierwsza. Chciałam utrzymać tę samą prędkość, ale kosztowało mnie to coraz więcej wysiłku. Podjazdy wydawały się kosztować mnie więcej, bo spinałam się przy nich bardziej. Nie miałam zamontowanej lemondki, bo nie zdążyłam w tym sezonie na niej pojeździć i ustawić pozycji, dlatego przez pierwszą pętlę jechałam w dolnym chwycie kierownicy, ale teraz nie było mi już tak wygodnie. Bolały mnie coraz bardziej plecy i jechałam wyprostowana prawie do pionu, co powodowało oczywiście większy opór powietrza. Prędkość wyraźnie spadła do max 25 km/h. Nie wiem, czy to efekt grzejącego cały czas słońca, które tak mnie osłabiło, czy może nieustępującego bólu pleców. Do tego przestał mi smakować ciepły i słodki napój izotoniczny. Znudził mi się jego smak, więc łapię bidon z wodą na punkcie, ale piję tylko kilka łyków, a resztą wody polewam się. Nie mam siły i jakoś czuję się dziwnie słabo, nie mam ochoty przyspieszać, jadę tak aby tylko jechać. Zauważam wtedy piękne dojrzałe czereśnie na drzewach przy drodze. Mam nawet przez chwilę taką myśl w głowie, aby się zatrzymać, zejść z roweru i zjeść kilka tych soczystych owoców. Myśl ta jednak szybko znika i jadę dalej goniąc jakiegoś Czecha, który okrutnie męczy się na podjeździe. Zastanawiam się dlaczego mnie nie dogania fil. Odwracam się na jakimś zakręcie i wreszcie jest, ale pytam go co on do cholery robił tyle czasu.
Pod koniec drugiej pętli niebo na horyzoncie nieco pociemniało i widać było jak z daleka błysnęło kilka razy. Porywisty wiatr, który nagle zerwał się na otwartej przestrzeni, zarzucił tak rowerem, że z trudem udało mi się go przez moment utrzymać. Szarpało tak jeszcze kilka razy, aż wjechałam na ostatni odcinek: równym asfaltem i płasko. Nawrotka i do strefy zmian. Z daleka już widziałam Darka w czerwonej koszulce z wycelowanym obiektywem.
Kątem oka widzę wybiegających zawodników, którzy skończyli jakiś czas temu rower. Dojechałam i ja do żółtej linii i biegnę z rowerem do swojego pudełka z butami biegowymi. O dziwo mam siłę podnieść swój rower żeby go odstawić na wieszak. Zmieniam buty i dołączam do biegnących.
Z pętlami biegowymi było podobnie jak z rowerowymi. Pierwsza jeszcze w miarę przyjemna, zwłaszcza, że spadło kilka kropel chłodzącego deszczu. Na drugą już mi się nie chciało biec, ale wszyscy dopingują to biegnę. Najgorzej było, gdy trzeba było powtórzyć fragment przez las, gdzie tempo od razu spadało, bo leśny dukt to nie to samo co asfalt, potem demotywująca prosta przy łące gdzie świeciło słońce i parowało znad łąki dusznym i lepkim powietrzem, a większość już tam tylko szła, a na koniec podejście prawie pionowo w górę jakieś 50 m. Biegłam więc tak od punktu do punktu, wszędzie pijąc wodę i polewając się nią. Odliczałam kilometry i motywowałam się w najróżniejszy sposób żeby tylko nie zatrzymać się. Przypominałam sobie trudne momenty z różnych biegowych treningów: droga w lesie – bieg w Maryśce, wąska ścieżka – bieganie po Wale Zawadowskim, parujący asfalt i duszna łąka – ostatnie długie wybieganie nad Wisłą po deszczu i „kilometrówki” w Parku Skaryszewskim.
Doganiam Martę, a potem Adka z wrocławskiego IM2010, mijam się na trasie z kilkoma kolegami w strojach IM2010 - wszyscy się pozdrawiamy i zachęcamy do dalszego biegu. Taka motywacja też jest potrzebna. Najgorzej wytrwać te ostatnie kilometry gdy już chciałoby się być na mecie, a jeszcze jej nie widać. Wreszcie jest ostatnia prosta i słychać już głos spikera. Dostaję skrzydeł, wracają siły i jest meta. Hura. Koniec męczarni. Można usiąść, zjeść arbuza, wypić cały kubek picia. Mam medal, koszulkę finiszera i oddaję uwierającego mnie czipa. Czekamy na tych, którzy jeszcze są na trasie.
Przebieram się w suche ubranie i siadamy na trawie przy scenie. Za chwilę zacznie się dekoracja zwycięzców. Najpierw są wyczytywane panie od najmłodszych kategorii wiekowych do starszych. Okazuje się, że nie ma nagród open i na podium stają tylko trójki w poszczególnych kategoriach wiekowych. Spiker wyczytuje mnie na podium. Odbieram trofeum za 1 miejsce w kategorii W50. To bardzo miły akcent na koniec, choć zdaję sobie sprawę, że to była walka z samym sobą, bo rywalki w kat. weteranek wycofały się.
W trakcie dekoracji mężczyzn zrywa się wiatr, a podczas loterii zaczyna padać. Zbieramy się zatem, bo nie chcemy żeby nam mokły rowery na dachu samochodu. Na kempingu kilka kilometrów dalej jest sucho i nie ma nawet śladu burzy. Wykąpani i przebrani próbujemy zamówić coś do jedzenia w pobliskiej restauracji, jednak okazuje się, że o tej porze kuchnia nic już dla nas nie ugotuje. Pozostają zatem bułki i ser, których nie zjedliśmy na śniadanie. Dobrze, że zjedliśmy chociaż po porcji makaronu, który dostaliśmy za bon żywieniowy w pakiecie uczestnika triathlonu. Można za to napić się piwa. Ponieważ na piwo nie mam ochoty idziemy wcześnie spać. Na sen nie trzeba było długo czekać. Po odsłuchaniu „Hej, sokoły” reszty nie pamiętam. Towarzystwo kempingowe musiało się tego wieczora nieźle bawić, bo trwał w najlepsze zlot właścicieli auta marki Fiat 126p. My doglądaliśmy nasze rowery i suszące się po pływaniu pianki, a oni ciągle grzebali w silnikach tych swoich najróżniejszych wersji „maluchów”.

Niedziela upłynęła nam na leniwym pakowaniu, podziwianiu mijanych po drodze czeskich miasteczek, które bardzo się nam podobały. W Hradec Kralowe zahaczyliśmy o starówkę, spróbowaliśmy ręcznej roboty pralinek w kawiarence przy rynku (gdzieś musieliśmy wydać czeskie korony)
i nie spiesząc się wyjechaliśmy z Czech żeby doznać szoku różnicy w kulturze jazdy na polskich drogach. Gdy zobaczyliśmy samochód wyprzedzający przez ciągłą linię na jezdni i z dużą prędkością, nie mieliśmy wątpliwości, że przekroczyliśmy granicę państwową. Niby jej oficjalnie już nie ma, a jednak jest, przynajmniej na drogach i jest mocno zauważalna.

Analizowaliśmy po drodze wyniki Czechmana i na pierwszy rzut oka widać, że poziom czeskiego triathlonu jest bardzo wysoki. Duża popularność tej dyscypliny sportu na Czechach powoduje, że startuje tutaj dużo zawodników. Jeśli dodać do tego niską opłatę startową oraz tani kemping to wychodzi na to, że jest to bardzo atrakcyjna impreza wyjazdowa. Podsumowując: na Czechy warto jechać.

W poniedziałek rano dostaję mejla z podziękowaniem od organizatora Czechmana za udział w imprezie. Kolejny miły gest naszych południowych sąsiadów.
Strona organizatora

Wyniki

Wybór zdjęć Darka