Włochy, Val di Sole

11-20 luty 2011

tekst i zdjęcia: Renata i Darek
Wygrana w ubiegłorocznej II edycji Triathlonu Warszawskiego nagroda za I miejsce w rodzinnej sztafecie w postaci wyjazdu na narty do włoskich Dolomitów stała się wreszcie po kilku miesiącach rzeczywistością. Teraz wystarczyło tylko ponad 20 godzin spędzić w autokarze i po przemierzeniu deszczowej Austrii i Niemiec naszym oczom ukazała się jedna z włoskich dolin, w której przyjdzie nam spędzić najbliższy tydzień. Jak na nazwę doliny przystało (Val di Sole) zalana była niczym nie zmąconym słońcem. Jeszcze w autokarze poczuliśmy się radośniej pomimo znużenia podróżą. Obserwowaliśmy całe rzędy palików z uformowanymi jabłoniami lub winoroślami wypełniającymi szczelnie każdy płaski skrawek ziemi lub mniej nachylonych stoków. Wśród tych sadów na wyrwanych górom poletkach stały domy z charakterystycznymi okiennicami. Lokalnymi wąskimi drogami jeździły grupy kolarskie w kolorowych strojach. Miało się wrażenie, że tutaj właśnie zaczęła się wiosna, podczas gdy my wyjechaliśmy w środku zimy. Dopiero po przejechaniu dalszych kilkudziesięciu kilometrów na horyzoncie pojawiły się ośnieżone szczyty dwutysięczników.
Grupa, do której zostaliśmy dołączeni, w całości przyjechała na narty zjazdowe i ich cel podróży wysoko w górze wyglądał mocno obiecująco. Adam szybko zasymilował się z młodzieżą, łączyły ich bowiem te same cele. My natomiast, mając ze sobą jedynie narty biegowe, trochę z obawą patrzyliśmy na pozbawioną śniegu dolinę. Choć z drugiej strony byliśmy przygotowani na mniej sprzyjające okoliczności gdyż zabraliśmy ze sobą buty i stroje biegowe oraz do wędrówki po górach.
Pierwszy dzień upłynął nam na zwiedzaniu okolicy. Miasteczko Cogolo składające się z kilkudziesięciu domów w większości było puste i sprawiało wrażenie niemalże wyludniałego. Oprócz naszej grupy i kilku innych turystów chyba nie było tu nikogo. Spotkanie z tutejszymi mieszkańcami było dosyć trudne, a przynajmniej pierwszego dnia. Domy w większości miały pozamykane okiennice i to raczej nie od nadmiaru słońca, lecz wyglądało to tak jakby w nich nikt nie mieszkał. W centrum i na obrzeżach królowały hotele w różnych konfiguracjach gwiazdkowych, a obok przy placyku przypominającym rynek znajdował się stary kościół z wieżą podobną do setek wież kościołów znajdujących się w tej i sąsiednich dolinach. Obok starego budynku był kościół nowoczesny, ale ten nie przykuwał już naszej uwagi tak jak ten stary z malowanymi freskami z życia świętych. Zresztą obydwa stały puste i nie widzieliśmy nikogo zmierzającego w ich kierunku. W kilku miejscach miasteczka znajdowały się ujęcia wody, a samo miasteczko położone jest nad rzeką, w której sąsiedztwie znajduje się jedyny większy budynek z wszystko mówiącym napisem na dachu „Acqua Pejo”. W lokalnych dwóch sklepikach można było kupić tę wodę w dwóch wersjach: gazowana i niegazowana
Po drugiej stronie miasteczka na samym jego skraju tuż za kolejnymi hotelami dochodziło się do niedużego centrum sportowego. Po prawej stronie stok narciarski z wyciągiem orczykowym, głośno grającą muzyką i oczywiście ski-barem, a po lewej stronie lodowisko i tor narciarski. Gdy zobaczyliśmy ten tor z założonym śladem narciarskim oraz kilkoro narciarzy to nie mogliśmy aż uwierzyć, że jest tutaj śnieg i że mamy tak blisko do toru – ledwie jakieś 600 m od naszego miejsca noclegu. Szybko wróciliśmy z naszego spaceru po narty aby jeszcze dziś pobiegać. W drewnianym małym domku nikogo nie było, nikt nie pobierał żadnych opłat, choć tor wyglądał na przygotowany nie tak dawno. Założyliśmy narty i spróbowaliśmy pojeździć. Miejscami trasa była lekko zmrożona, a fragmentami warstwa śniegu bardzo skąpa, ale mimo tego dało się biegać. Trasa prowadziła najpierw przez małą polankę tuż przy drodze, potem przecinała rzekę i tuż przy lesie prowadziła lekko w dół, by znów wrócić przez most na polanę i do drewnianego domku, przy którym był start. Cała pętla miała 3,5 km długości. Po dwóch takich kółkach postanowiliśmy zrobić sobie krótką przerwę w pobliskich barze i zadowoleni wróciliśmy na kolejne dwa okrążenia.
Następnego dnia tor znów nas przyciągnął rano zaraz po śniadaniu. Jednak w nocy mróz przymroził rozpuszczony od słońca śnieg i zjazdy były dziś zdecydowanie szybsze. Po kilku upadkach na zalodzonej trasie postanowiliśmy resztę dnia spędzić inaczej. Zamieniliśmy buty narciarskie na terenowe buty do biegania i wybraliśmy się na wycieczkę krajoznawczą. Była ładna słoneczna pogoda i zdumiewająco ciepło jak na lutowy dzień. Wzięliśmy ze sobą mapę okolicy i kompas. Podążając ścieżką przyrodniczą wspięliśmy się na pobliskie zbocze dochodząc do położonego wyżej Pejo. Minęliśmy po drodze stare, opuszczone domy i pasące się na połoninie owce. Potem zamiast iść drogą wybraliśmy znów ścieżkę i kierując się wskazaniami kompasu zeszliśmy do kolejnej po drodze wioski o wdzięcznej nazwie Pejo Fonti. Tam krótka przerwa na kawę i tiramisu. Przed nami jeszcze wędrówka do oddalonego o kilka kilometrów jeziora, więc ta bomba kaloryczna dobrze nam zrobiła. Najpierw idziemy drogą, a potem postanawiamy odbić w równoległą ścieżkę. Po drodze podczas przekraczania całkowicie zasypanego śniegiem mostku i ostrożnego schodzenia w dół wypłoszyliśmy odpoczywającego pod drzewem kozła. Uciekł w popłochu, a my długo staliśmy zaskoczeni tym spotkaniem. Ścieżka doprowadza nas do ruin fortu Barba di Fior położonego na szczycie niewielkiej skały. Niestety tutaj ślad wydeptany w śniegu kończy się i dalsza wędrówka oblodzoną i stromą ścieżką jest niemożliwa. Wracamy zatem do wąskiej asfaltowej drogi i kontynuujemy naszą wycieczkę w stronę jeziora drogą. Docieramy do zamkniętego schroniska Rif. Fontanino spotykając po drodze tylko jednego człowieka z psem. Ścieżka i znaki prowadzące do jeziora są zasypane całkowicie śniegiem. Zaczyna się nam robić chłodno, a słońce niedługo schowa się za pobliskie szczyty, dlatego zjadamy po kawałku zabranego ze sobą ciasta, popijamy mineralną wodą z bijącego tutaj źródła opisanego jako lecznicze i wracamy. Droga jest teraz mocno oblodzona, schodzimy ostrożnie. Po dojściu do Pejo Fonti jesteśmy już trochę przemarznięci i postanawiamy dla rozgrzewki potruchtać. Teraz droga zaczyna wyraźnie prowadzić w dół, więc zbieganie nabiera całkiem dobrego tempa. Jeszcze tylko serpentyny w lesie i już w dole między drzewami widać nasze Cogolo. Zdążyliśmy przed zachodem słońca.
Po przyrodniczych eskapadach najbliższych okolic czas ruszyć na podbój narciarskich tras. Było to możliwe dzięki Pawłowi, który podobnie jak my przyjechał tutaj z zamiarem pobiegania na nartach biegowych. Paweł szybko stał się naszym przewodnikiem i zabierał nas każdego kolejnego dnia w nowe miejsce. Na początek wybór padł na trasy blisko słynnej Madonna Di Campiglio, w centrum biegówkowym o nazwie Passo Campo Carlo Magno. Ośrodek miał przygotowane 3 trasy: płaską 3km Baby oraz dwie pofałdowane: Sprint i Word Cup. Paweł jako wytrawny biegacz narciarski przygotowujący się do tegorocznego startu w Biegu Piastów, wybrał oczywiście najdłuższą trasę Word Cup oznaczoną kolorem czarnym. My na rozgrzewkę pobiegliśmy Baby, a potem spróbowaliśmy poznać przewyższenia na niebieskiej trasie Sprint. Spróbowaliśmy to jest właściwe określenie dla naszego wyczynu, który polegał głównie na ostrożnych zjazdach pługiem i mozolnym gramoleniu się jodełką na podbiegach oraz obserwacji z jaką lekkością i gracją poruszają się zawodnicy śmigający po trasie łyżwą. W przerwie między kolejnymi pętlami posilaliśmy się wspólnie z Pawłem w barze nie żałując sobie kalorycznych typowo włoskich potraw. Uzupełnieniem były rozpościerające się wokół widoki na góry. Czuliśmy się wyjątkowo.
W ciągu następnych godzin widoki zostały zasłonięte szczelnie przez mgły i niskie chmury. Zaczęło nawet coś siąpić z tych chmur, a potem świat stał się cały biały od padającego śniegu. Podjechanie następnego dnia do oddalonego kilkanaście kilometrów Vermiglio, gdzie znaleźliśmy się ponownie dzięki uprzejmości Pawła, przeniosło nas do bajkowej doliny zasypanej śniegiem. Wstępem do biegówek stała się dla nas kawa espresso w barze, a potem ruszyliśmy ochoczo na trasy. Świeży śnieg lepił się do nart. Przed każdym zjazdem zatrzymywaliśmy się żeby odlepić śniegowe „kalafiory”, które tworzyły się pod nartami. Syzyfowa praca ze skrobaniem nowej szybko tworzącej się warstwy śniegu wydawała się nie mieć końca. Nie potrafiliśmy do końca docenić walorów trasy poprowadzonej wzdłuż rzeki, kilka razy przez łukowato wygięte mostki, potem znów przez świerkowy zasypany śniegiem las i znów po polanie wokół kamiennych ruin czegoś co mogło kiedyś być nawet zamkiem. Na koniec po wyjściu z lasu ostry zjazd. Nawet zabezpieczenia z siatki przy zjazdach tuż nad rzeką nie były dziś potrzebne, bo nie udawało się osiągnąć oszałamiającej prędkości brodząc w kopnym śniegu. Po krótkiej przerwie wybraliśmy się jednak ponownie na jeszcze dłuższą trasę. Kilkanaście kroków, odlepianie śniegu, kilka ślizgów i znów człapanie z przylepionym śniegiem i tak przez kolejne dwie godziny. Podczas tego przedzierania się w głębokim i lepkim śniegu czuliśmy się jak zdobywcy bieguna północnego. Nie można zaś było tego powiedzieć o włoskich operatorach ratraka, którzy zawzięcie grali w karty w barze, do którego dotarliśmy przemoczeni i zmęczeni. Duże opady śniegu utrudniły też warunki na zjazdach narciarzom na stoku. Grupa wróciła tego dnia wcześniej niż zwykle; padający śnieg ograniczający widoczność oraz tworzące się muldy nie zachęcały dziś do narciarskich szaleństw.
Następne dni spędziliśmy znów na fantastycznych torach Passo Campo Carlo Mango. Pierwszego dnia po opadach śniegu nie wszystkie trasy były jeszcze przygotowane, ale mimo tego dało się trochę pobiegać. Ja z Pawłem wspięłam się trawersem trasy Word Cup na wysokość 1700 m n.p.m., a Darek pokonał kilka pętli trasy Baby. Po wczorajszych przygodach z lepieniem się śniegu do naszych nart, postanowiliśmy w przerwie naszego obiadu zostawić narty do parafinowania w profesjonalnym wykonaniu w serwisie. Serwisant sprawił się szybko i tuż po obiedzie mogliśmy znów cieszyć się trasami. Jedynie zmęczenie i lekka ociężałość poobiednia kazały nam zachować resztki rozsądku i zakończyliśmy dzisiejszy dzień dwoma pętlami trasy „dziecięcej”. Jednak następnego dnia powróciliśmy w na te same trasy by powtórzyć wczorajszy wyczyn tym razem po pięknych równiutkich wyratrakowanych torach. Śnieg skrzył się w słońcu, kolejne kilometry mijały nam w pełnym słońcu i aż żal było opuszczać to wspaniałe miejsce. Na pożegnanie zjedliśmy obiad przy stolikach wystawionych na zewnątrz. Jedynie na deser, który kusił nas dziś już od rana, schowaliśmy się do środka baru. Sielska atmosfera, włoskie jedzenie, rewelacyjna kawa oraz miłe towarzystwo, wszystko to sprawiło, że włoska wycieczka powinna mieć swój ciąg dalszy. Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy. Zostaje nam tylko zaplanowanie następnego sezonu zimowego w jakimś zakątku włoskich gór i słonecznych dolin. Może tym razem narty biegowe do stylu łyżwowego? Po co mają się marnować takie połacie wyrównanych ratrakiem tras do łyżwy. I jak ładnie się prezentują tacy narciarze
A i jeszcze słów kilka o Adamie, który cieszył się podobnie jak my dobrymi warunkami na stoku, a w przerwach piękną pogodą wystawiając twarz do słońca. Dużo ćwiczeń z instruktorami i możliwość samodzielnych powtórzeń zaowocowały 3. miejscem podczas obozowych zawodów w jeździe na czas slalomem. Adam dużo skorzystał podczas tego obozu i sporo się nauczył, a przynajmniej stał się świadomym narciarzem. Będzie już wiedział jak i gdzie spędzać ferie zimowe.

więcej zdjęć