NAWIGATOR V, Mińsk Mazowiecki i okolice

26-27.11. 2010

tekst: Renata

zdjęcia: wyszukane w galerii Tomka
Impreza dwudniowa? Można tak powiedzieć, bo na rajd przygodowy (120-140 km) był limit 36 godzin, na pokonanie 100 km "z buta" - 24 godziny, a na maraton pieszy na dystansie 50 km – 12 godzin. Jako pierwsi startowali uczestnicy rajdu razem z „setkowiczami”, a po 12 godzinach maratończycy na trasę 50 km. Oczywiście wszędzie kilometry są trasami optymalnymi, bo wiadomo, że faktyczna długość pokonanej trasy zależy od wyboru wariantu drogi między punktami wyznaczonymi na mapie. Z regulaminu imprezy wynika, że najciekawiej będą mieli uczestnicy rajdu, bo plan zakłada BnO, rower (mtb/RJnO), rolki, kajaki, pływanie na basenie, OS i ZS.

Ściąga z rajdowych skrótów:
BnO - bieg na orientację, czyli nawigacja z mapą i kompasem w biegu i odnajdywanie PK
PK - punkty kontrolne, zwykle biało-pomarańczowe lampiony ustawione gdzieś w terenie, trzeba je odnaleźć używając wszystkich dostępnych środków: umiejętności czytania mapy, posługiwania się kompasem i odnajdywania się w terenie często nieznanym i wszystko bez pomocy GPS-u
RJnO - rowerowa jazda na orientację, to samo co biegiem, tyle że rowerem
OS - odcinek specjalny, w tym rajdzie był to bieg po szlaku turystycznym (słabo oznakowanym) i zaliczenie 3 punktów nie zaznaczonych na mapie
ZS - zadanie specjalne, np. na tym rajdzie było: strzelanie z łuku do tarczy, zadanie linowe (wspinanie się na wieżę ciśnień), ale bywają też inne zadania, np. tratwy (łącznie z jej zbudowaniem), czy przeprawianie się przez rzekę na linach z rowerem, czy co tam organizatorowi przyjdzie do głowy.
Okazało się jednak, że wszyscy, którzy przyjechali na tegorocznego Nawigatora zostali zaspokojeni jeśli chodzi o ekstremalne przeżycia. Nie zabrakło bowiem nikomu wodnych niespodzianek. Mróz, który chwycił w noc poprzedzającą start, zmroził tylko wierzchnią warstwę kałuż, które kryły wodne pułapki przysypane lekką warstwą pierwszego śniegu. Wieczorem następnego dnia, czyli gdy trwała jeszcze rowerowa część rajdu, a maratończycy w większości usiłowali dotrzeć przed limitem czasu do mety, sypnęło nieźle śniegiem. W sumie to może nawet lepiej, że było mroźnie i padał śnieg, niż gdyby padał deszcz, bo wtedy byłoby mokro od dołu i od góry. A tak to było mokro tylko od dołu (większość trasy to podmokłe pola, łąki oraz lasy).
Piątek wieczór.
Zjadamy solidną makaronową kolację i jedziemy po raz pierwszy do bazy rajdu. Rzeczy Adama - uczestnika rajdu - znosimy do samochodu na dwie tury: rower, kilka toreb z ubraniami, butami, rolkami, sprzętem na basen, pianka na kajak, kalosze, do tego jakieś plecaki, kilka termosów z gorącą herbatą i jedzenie w różnej postaci oraz cała masa innych niezbędnych drobiazgów. Jest piątkowe późne popołudnie więc wyjeżdżamy z miasta w korku, ale mamy zapas czasu przewidziany na tę okoliczność. Znajdujemy bazę rajdu i wypakowujemy zawartość samochodu. Podobny ekwipunek znoszą też inni uczestnicy rajdu. Wkrótce w sali będącej jednocześnie biurem zawodów, zrobiło się ciasno.
Teraz następuje ważna, jeśli nie najważniejsza część logistyczna rajdu związana z odpowiednim przygotowaniem zawartości poszczególnych przepaków. Nikt nie zna kolejności, ani ilości poszczególnych etapów. Są tylko podpowiedzi taktyczne, że będą 4 przepaki: rowerowy, pływacki, rolkowy oraz wspólny: kajakowy i trekingowy. Trzeba się odpowiednio spakować na każdy z nich i zdeponować sprzęt oraz inne niezbędne rzeczy. Adam z Kubą odbierają swój numer startowy (13) i zaczynają się przygotowywać, przyjechał też jasiek i jego partner. Piotrek_Marysin jest już w drodze. Baza zaczyna się wypełniać, zrobiło się gwarno i wesoło. Wracamy do domu żegnając się z chłopakami i życząc im powodzenia.
Na starcie o 22: uczestnicy rajdu przygodowego i maratonu na 100 km przeglądają otrzymane właśnie mapy:
Sobota rano.
Rano budzę się zastanawiając jak tam nasi przetrwali noc. Spoglądam na termometr. Jest lekki mróz. Dobrze, że chociaż nie pada deszcz, bo ostatnie dni do suchych nie należały. Cały czas jednak myślę, czy nie zamarzli gdzieś w środku lasu i gdzie teraz są. Kończę rozmyślania, bo musimy skupić się na naszych przygotowaniach. Te jednak, w porównaniu z pakowaniem się Adama, są wręcz minimalistyczne. Ja muszę zmieścić wszystko co będzie mi potrzebne na trasie, w 10 litrowy plecaczek. Za radą jaśka owijam folią bąbelkową camelback wypełniony ciepłym napojem. Potem wkładam dodatkowe ubrania: cienkie spodnie i kurtka od wiatru, zapasowe skarpetki i trochę jedzenia: batoniki, żele oraz mini-apteczka, komplet baterii i latarka. To wszystko. Darek ma nieco większy plecak, więc, oprócz takiego samego zestawu, zmieści jeszcze do swojego kanapki.

Jedziemy drugi raz do bazy rajdu. Zaczynam już dobrze znać trasę do Mińska Mazowieckiego. W bazie rajdu spotykamy się z Adamem, który właśnie przygotowywał się do kolejnego etapu. Nie było z nim jednak Kuby, który jak się okazało skręcił kostkę na pierwszy etapie i wycofał się z zawodów po pływaniu bo nie był w stanie dalej biegać. W tej sytuacji Adam postanowił kontynuować zmagania na trasie samotnie. Nie było pewności czy zostanie dopuszczony do wszystkich etapów, bo jednak formuła rajdu zakładała start zespołów dwuosobowych, a raczej na pewno nie będzie klasyfikowany. Skoro jednak zabawa się zaczęła to dlaczego jej nie skończyć choćby dla własnej satysfakcji. Adam był już po pierwszym etapie nocnego Bno (w lesie i po mieście),
pływaniu na basenie,
po którym przebrał się na etap RjnO.
Z roweru przesiadka na rolki i potem znów na rower, a następnie krótka przerwa na strzelanie z łuku.
Potem dostał mapę na etap 5 – znów był rower. Adam wyjechał z bazy na dalsze etapy rajdu i zobaczyliśmy się znów dopiero godzinę przed północą.

My też otrzymaliśmy swoje mapy i zaczęliśmy studiować wielką płachtę A3 i zaznaczać teoretyczne warianty przebiegu przez kolejne wyznaczone punkty.
To samo działo się przy sąsiednich stolikach, gdzie inni obmyślali swoje strategie. Wśród uczestników znajome twarze: Janek Goleń, Strzała, Scarabeusz i Wojtek Wanat. Tomek, główny organizator i kierownik zawodów, nie mógł pojawić się na starcie 50-tki, był potrzebny gdzieś na trasie trwającego rajdu.
Wystartowała nas jego żona Justyna i grupka około 30 zawodników rzuciła się do biegu już za bramą ośrodka. Pierwszy fragment też postanowiliśmy pokonać biegiem żeby się rozgrzać.
Miły początek.
Zaczynaliśmy od scorelaufu, wiec znów było to śmiesznie bieganie w różnych kierunkach, bo każdy wybierał różną kolejność zaliczania punktów. Wszyscy co prawda zaczęli od 1A na skarpie rzeki, ale potem grupka rozbiła się i to nie dlatego, że każdy biegł innym tempem, ale dlatego, że wybrał inny kierunek. Zebranie pięciu punktów wypełniło nam pierwszą godzinę, ale była to bardzo przyjemna rozgrzewka. Raz co prawda wylądowaliśmy poza mapą, bo dobiegliśmy do torów, których na mapie nie było. Tam dołączył do nas kolega biegnący z psem, który tak jak my zastanawiał się nad swoim położeniem. Wspólnymi siłami udało się nam jednak odnaleźć drogę do kolejnego punktu, wystarczyło nieco cofnąć się w kierunku rzeki. Potem poszło już łatwo i sprawnie. Najważniejsze to dobrze oszacować przebiegane odległości i zgrać je ze skalą mapy (fragment mapki do scorelaufu miał skalę 1:10 000). Potem jednak należało szybko przesiąść się na inną skalę, bo od PK 1E zmienialiśmy mapę na 1:50 000. Teraz przebiegi między punktami będą dużo dłuższe.
Woda po raz pierwszy i po raz drugi.
Musimy dostać się do torów, bo z opisu wynika, że kolejny PK oznaczony nr 2 jest pod wiaduktem kolejowym. Najpierw jednak wychodzimy na drogę we wsi. Początkowy zamysł pobiegnięcia tylko drogami utwardzonymi zmieniamy na skrót polną drogą. Na mapie fajnie to wygląda, jednak polna droga gdzieś się rozmywa i przed nami zaczyna się podmokła łąka i przejście suchą stopą nie jest dalej możliwe. Dogania nas Strzała, który odważnie przeskakuje rów z wodą, podczas gdy my kręcimy się usiłując dojść jak najkrótszą trasą do widocznego na wyciągnięcie ręki nasypu kolejowego. Początkowo udaje się przejść po kępach traw chroniąc buty przed większym zamoczeniem, ale im bliżej torów pojawia się przeszkoda nie do przebycia: kępa drzew stojących w wodzie. Wracamy więc do miejsca skąd przyszliśmy i przeskakujemy podobnie jak Strzała rozlany strumień, wpadając trochę do wody. Trudno, nie mieliśmy wyjścia, pierwsze moczenie stóp za nami.

Osiągamy tory i na drugim przejeździe kolejowym, a w zasadzie pod przejazdem jest PK2. Odbijamy go i nie ryzykując dalszego brodzenia w wodzie docieramy torami do najbliższej drogi, którą kierujemy się na wschód. Cały czas staramy się więcej biec niż iść. Towarzyszy nam kolega z psem, z którym zdążyliśmy się już zaprzyjaźnić i wspólnie zmoczyć na łące. Okazało się, że podobnie jak my, Marek jest triatlonistą i że znamy się z forum biegowego. Dobiegamy do drogi na skraju lasu gdzie jakaś kobieta na rowerze kieruje nas ścieżką przez las informując przy tym, że: „Tam wszyscy pobiegli.” Skoro tak, to wybieramy wskazaną ścieżkę. O życzliwości mieszkańców i ich pomocy przekonamy się dziś jeszcze dwa razy. Nasze żółte koszulki z numerami startowymi zawodników są wyraźną atrakcją i zwracają uwagę lokalesów. Dodatkową sympatię wzbudza Misza, 5-letnia suka rasy huski, która biegnie w szelkach na długiej smyczy przypiętej do Marka. Misza bardzo dzielnie pokonała całą trasę razem z nami, choć nigdy przedtem nie biegła takiego dystansu.

W lesie napotykamy kolejne rozlewiska, które trzeba obchodzić dużymi łukami, jednak staramy się utrzymywać cały czas wschodni kierunek. W ten sposób bez trudu docieramy do asfaltowej szosy, którą przecinamy. Znajdujemy bowiem ukośnie od niej odchodzącą polną drogą, która doprowadzi nas do lasu gdzie bez trudu osiągamy grzbiet widocznej z daleka wydmy. Na szczycie jest PK3. Podczas gdy my weszliśmy na szczyt górki łagodnym podejściem z wygodną ścieżką, trójka innych uczestników szła gdzieś dołem. Spotkaliśmy się prawie jednocześnie przy punkcie, po czym zeszliśmy wspólnie z wydmy. Trójka piechurów ruszyła zdecydowanie w sobie znanym kierunku, my zaś długo szukaliśmy wyjścia na właściwą ścieżkę, która doprowadziłaby nas na drogę do Wojciechówki. Zadowoleni, że wreszcie jesteśmy tam gdzie chcieliśmy, przyspieszyliśmy i zostawiliśmy trzech kolegów w żółtych koszulkach z tyłu. Jakie było nasze zdziwienie gdy wyprzedzaliśmy ich na trasie jeszcze trzy razy.
PK4 gdzie jesteś?
Za wsią skręciliśmy w ścieżkę i trzymaliśmy się skraju lasu jednak nie udało się nam wejść sprawnie na PK 4. Zresztą spodziewałam się jakiejś polany gdzie byłoby widoczne „charakterystyczne zwalone drzewo”. Niestety przed nami był tylko dom i rzeka, a jedyny mostek przez rzeczkę był za ogrodzeniem działki, na której stał dom. Kręciliśmy się trochę bez sensu nie wiedząc gdzie szukać tego zwalonego drzewa, nawet dzwoniłam do Janka Golenia, ale nie odbierał telefonu. Wtedy Marek rozpędził się i przeskoczył strumień, po czym zaczął penetrować z Miszą okoliczne zarośla. My z Darkiem staliśmy niezdecydowani zastanawiając się jak sforsować wodę, gdy usłyszeliśmy „jest!”. Wtedy nie trzeba już było nas namawiać do skoku i za chwilę byliśmy już po drugiej stronie. PK 4 był nasz.

Mały fragment brzegiem lasu i już byliśmy na drodze do Łękawicy. Szukając punktu z nr 4 nieco zmarzliśmy dlatego postanowiliśmy żwawiej podbiec żeby się rozgrzać. Zapytany po drodze chłopiec wskazał nam polną drogę – skrót do Zglechowa. Byliśmy teraz na nieosłoniętych od wiatru polach, więc lepiej było znów biec. Darek co prawda czuł już lekkie zmęczenie, więc robiliśmy co jakiś czas przerwy na marsz.
Jeziorka w lesie.
Droga doprowadza nas do kolejnych zabudowań. Pierwszy dom trochę ubogi, taki jakby sklecony na prędce. Na nieogrodzonym podwórzu leżała sterta styropianu do ocieplenia, obok przed budą pies na łańcuchu, a dalej szopa bez dachu. Skręcamy w polną drogę, po której nie bardzo da się biec, bo nierówne koleiny są zamarznięte i co chwila pod naszymi butami pęka lód z zamarzniętych kałuż. Wreszcie osiągamy las, a w nim rów z wodą. Próbujemy iść brzegiem rowu, choć nie wszędzie się da, bo woda jest rozlana. Jednak systematycznie posuwamy się w kierunku jeziorek i w końcu znajdujemy PK5. W nagrodę zjadamy po kanapce.

Ścieżka przez sosnowy las jest bardzo urokliwa, a dwa sąsiadujące obok siebie leśne jeziorka, dodają temu miejscu bajkową scenerię. Las jednak szybko się kończy i wychodzimy na drogę przez pole. Przechodzimy przez wieś Kiczki i za kolejnym skrzyżowaniem przy kapliczce skręcamy w odbijającą ukośnie drogę. Trochę zaczyna mi być zimno w dłonie, ale mam na szczęcie drugą parę ciepłych rękawiczek. Mijamy mały cmentarz i osiągamy zalesiony fragment. Z daleka majaczą mi trzy postacie w żółtych kamizelkach. Czyżby to nasi trzej koledzy, których mijaliśmy za górką na PK3? Próbujemy ich dogonić, ale Darek ma jakiś kryzys. Proponuję mu wypicie żelu energetycznego.
PK6 - łatwizna.
Kolejny punkt to skrzyżowanie polnej drogi ze strumieniem. Okazuje się, że to skrzyżowanie właśnie tej drogi, którą idziemy, więc punkt mamy po prostu jak na dłoni. Doszliśmy tych trzech gości, którzy szli przed nami. Zanim jednak odbiliśmy nasze karty na PK6 znów zniknęli nam z oczu. Jak oni to robią, że nie biegną, a cały czas są przed nami?

Droga, którą do tej pory szliśmy zaczęła jakoś coraz bardziej odbijać na wschód, co zauważył Darek korygujący cały czas kierunek z kompasem. Skręciliśmy zatem troszkę na północ i kiedy z daleka zauważyliśmy trzech piechurów, napotkaliśmy na kolejną przeszkodę: rozlaną rzeczkę. Niestety nigdzie nie było żadnego mostu, ani nawet zwalonego drzewa, po którym dałoby się przejść. Długo szukaliśmy dogodnego miejsca do przeskoczenia. Wokół było widać kilka wydeptanych ścieżek przez innych, którzy też próbowali przedostać się jakoś na drugą stronę. O tym, że byli to uczestnicy tej imprezy świadczył znaleziony tam przez Darka kompas. Za rzeczką szliśmy jakimiś podmokłymi polami aż do drogi i potem dalej prosto aż do lasu.
Po zmroku.
Zaczynało się robić ciemno, dlatego po wejściu do lasu szybko wszyscy wyciągnęliśmy czołówki. Najpierw minęliśmy trzech piechurów, których znów udało się dogonić, a potem zauważyliśmy z daleka inne małe światełka. To na pewno byli uczestnicy maratonu, którzy pewnie wracali z PK 15. Nie pomyliłam się, na skrzyżowaniu minęliśmy się z kilkoma osobami, w tym z Andrzejem Sochoniem, który nas pokierował do punktu: skręćcie w drugą wydeptaną ścieżkę i będzie widać jeziorko. Mając te wskazówki byliśmy tak pewni łatwego odnalezienia punktu, że zaczęliśmy coś sobie opowiadać i oczywiście poszliśmy za daleko. Darek odwrócił się i zobaczył, że za nami nie ma żadnych światełek, wszyscy gdzieś skręcili. Wróciliśmy zatem i zaczęliśmy szukać ścieżki w lesie. Było trochę bagniście, więc obchodziliśmy podmokłe miejsca, ale punktu nigdzie nie było. Wyszliśmy na drogę i spotkaliśmy inną parę młodych ludzi. Zapytali, czy nie mamy zapasowej mapy, bo oni swoją zgubili. Darek miał w plecaku swoją nieużywaną, więc daliśmy im tę mapę. Po czym ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu jeziorka, o którym mówił Andrzej. Przedzierając się przez las wreszcie trafiamy na „piętnastkę”. Teraz szybko do drogi i do skrzyżowania gdzie widzieliśmy się z Andrzejem. Jesteśmy czujni bo na kolejnym skrzyżowaniu znów mamy skręcić, ale nie jesteśmy w stanie zgubić się bo przed nami widać latarki innych uczestników. Podążamy w ich kierunku. Biegniemy żeby się rozgrzać i mijamy po raz nie wiem już który trójkę tych samych piechurów, z którymi tasujemy się wciąż na trasie. Wtedy Marek postanawia wrócić bo okazało się, że zgubił swój kompas. Rezygnuje jednak nie znajdując go i biegniemy dalej razem. Darek oddaje Markowi kompas znaleziony nad rzeką.
Nocny scorelauf.
Usiłuję liczyć kolejne kwartały lasu i mijane skrzyżowania, ale tak do końca nie jestem pewna gdzie dokładnie jesteśmy. Zaczyna prószyć śnieg, białe płatki fruwają w świetle latarek. Odczuwam już pierwsze wyraźne oznaki zmęczenia. Zjadłam już swoje batoniki, więc wypijam cały żel energetyczny. Czekało nas teraz trudne zadanie czyli przejście na mapę do scorelaufu o innej skali, więc trzeba było mieć trzeźwy umysł, a mnie właśnie dopadła jakaś niemoc. Wpadamy jednak zupełnie przypadkowo na Andrzeja debatującego nad mapą. Pochylamy się i my nad mapą i wspólnie określamy swoje położenie. Wychodzi nam, że jesteśmy na literze „n” napisu pod logiem pierwszego z wymienionych z boku mapy patronów medialnych imprezy. Skręcamy więc śmiało w las i usiłujemy iść prosto zachowując właściwy kierunek. Nie jest to jednak łatwe bo las jest tutaj podmokły, więc znów mamy mokre stopy. Nie rezygnujemy jednak i wytrwale podążamy. Gdy jesteśmy na jakiejś polanie uznajemy, że jest to ta żółta plamka na mapie. Gdzieś blisko powinna być ambona, a na niej PK 16B. Lampion był na dole, więc nie trzeba było chociaż się wspinać na górę ambony.

Przy ambonie spotykamy się z liczną grupą innych uczestników. Teraz będziemy przez jakiś czas szli w zwartej grupie. Niestety nie ułatwia nam to zadania, bo chyba nikt z nas nie bardzo wie jak ominąć otaczającą nas zewsząd wodę. Wszędzie w lesie stoi woda, a przejście drogą jest jeszcze gorszym wyborem, bo pękający lód odkrywa wodę po kostki albo i głębiej. Przedzieramy się więc przez jeżyny próbując ominąć wodę. Część osób z prawej strony drogi, część z lewej. W końcu wydostajemy się na jakiś bardziej suchy fragment, skręcamy i przed nami pojawia się wysoki szczyt wydmy. Wspinamy się i jest PK16. Potem następuje dziwna sytuacja. Kilkoro uczestników wyjątkowo nieśpiesznie odbija swoje karty startowe, zrobił się więc mały zator. Potem wszyscy stoją i czekają. Pierwszy podejmuje decyzję Andrzej. Odwraca się i zaczyna schodzić z wydmy przez las między drzewami. Czekający podążają za nim. Andrzej coś mówi do siebie pod nosem i schodzi niżej. Nie wiemy do końca czy to dobry wybór tak ślepo powierzyć swój los Andrzejowi, który wspominał coś wcześniej, że nie widzi już tak wyśmienicie i że zdarza mu się wyprowadzić towarzystwo gdzieś w krzaki, ale Marek uspokaja mnie i idziemy za Andrzejem. Darek zrezygnował ze sprawdzania mapy, oddał mi nawet kompas. Próbuję nawiązać rozmowę z Andrzejem i sprawdzam, czy aby na pewno wie dokąd idziemy. Ustalamy nasze wrażenie położenia na mapie i ponieważ zgadza się to z moim wyobrażeniem tego gdzie możemy być, zaczynam czuć się pewniej. Duży żółty obszar na mapie po mojej prawej stronie to faktycznie fragment bez drzew, a więc jesteśmy przy jakiejś polanie lub polu. Potem zaczyna się las, za chwilę skręcamy i widać światła domów. A więc nie zgubiliśmy się. Tam znów skręcamy i zaczęliśmy już nieco przyspieszać, bo zrobiło się nam znów chłodno, gdy słyszę czyjś głos, że Andrzej gdzieś skręcił. No tak, zapomniałam, że to skala 1:15 000 i odległości są dużo mniejsze. Wracamy się i skręcamy też w boczną ścieżkę. Gdzieś tu powinno być jeziorko. Niestety stoimy jednak znów na podmokłej łące, jest ciemno i zaczyna być nam coraz zimniej. Zataczamy coraz większe kręgi w poszukiwaniu kolejnego punktu. Marek zderzył się z drzewem. Ktoś jeszcze próbuje rozładować atmosferę i zaczyna się śmiać, że kto to słyszał, żeby w lesie było tyle drzew, a tymczasem Andrzej powtarza zniecierpliwiony coraz głośniej „gdzie jest to cholerne jeziorko i ten cholerny ciek wodny?”. Ale nikt z nas nie wiedział.
To chyba koniec.
Gdy tak stoimy zastanawiając się co dalej, zaczynam się coraz bardziej trząść się z zimna. Darek ma też już dosyć. Zakładamy resztę ubrań, które mieliśmy jeszcze w plecaku i postanawiamy dotrzeć najkrótszą drogą do bazy. Marek ostrzega, że będziemy żałować tej decyzji, ale w tamtym momencie gdy było nam zimno i nie widzieliśmy szansy na to, że rozgrzejemy się biegnąc, odwrót wydawał się jedynym rozsądnym wyjściem z patowej sytuacji. Przed nami w oddali widać było światła przy jakieś drodze. Sprawdzamy na mapie, że to wieś Wólka Wiciejowska. Stamtąd już tylko niecałe 2 km do drogi w Wiciejowie. Wypadamy na zasypaną śniegiem białą drogę i biegniemy jak na skrzydłach. Mijamy tory kolejowe. Na pierwszym skrzyżowaniu skręcamy w kierunku Mińska Mazowieckiego. Zostało nam około 8-10 km do mety.

Biegniemy poboczem drogi, na szczęście samochody jadą wolno bo jest ślisko. Szosa jest pokryta sporą warstwą rozjeżdżonego śniegu, który zaczął teraz padać z większą intensywnością. Na wysokości punktu nr 17 zadaję retoryczne pytanie czy ktoś ma ochotę poszukać w ciemnościach skraju lasu z PK 17, ale w odpowiedzi słyszę stwierdzenie Marka, że on nie ma już żadnej motywacji bo właśnie się zorientował, że zgubił swoją kartę startową. Darek trochę się ze mną podroczył, że zadaję takie pytanie i tym sposobem miałam jasność sytuacji – biegniemy prosto na Mińsk. Jeszcze tylko tłumaczymy się jakiemuś chłopakowi, który wychylił głowę z przejeżdżającego samochodu z pytaniem po co biegamy z tymi latarkami. Grzeczna odpowiedź Marka, że jesteśmy uczestnikami rajdu przygodowego, uchroniła nas przed dalszymi niewygodnymi pytaniami miejscowych ciekawskich. Ulice przedmieść Mińska i przemysłowa część przy torach upływa nam na triathlonowych tematach rozmów. Mamy dużo czasu do końca limitu więc w zasadzie nigdzie się nam nie spieszy. Do bazy wchodzimy gdy mija 10 godzin i 42 minuty od startu. Wyłączam stoper i oddaję kartę startową. Jak dobrze, że jest już ciepło, można usiąść i wypić coś ciepłego. Napój w camelbacku już dawno wystygł, ale na szczęście na tyle często piliśmy, że nie zamarzł w rurce wychodzącej na zewnątrz plecaka.
Baza.
Pierwsza rzecz, o której marzę to zdjęcie mokrych butów. W bazie czekała na mnie zostawiona druga para suchych. Potem błogie uczucie, że już nigdzie nie trzeba iść i miłe wszechogarniające ciepło.

Dosiada się do nas Piotrek_Marysin z drugim Piotrkiem, którzy odpoczywali po rajdzie. Gratulujemy im drugiego miejsca (pierwszy był jasiekpol ze swoim partnerem Marcinem). Dwaj Piotrzy trzymali się prowadzących przez całą trasę i skończyli tylko kilka minut później. Opowiadają o swoich przeżyciach, o wywrotce jaśka i Marcina na kajaku, o zadaniu specjalnym – wspinaczce linowej na wieżę ciśnień, o rolkach po zalodzonym asfalcie, o pchaniu roweru przez pola w wodzie do połowy łydki i wreszcie o mistrzowskiej nawigacji jaśka w nocy w lesie.
W bazie pojawiają się kolejni zawodnicy. Wśród nich Skarabeusz, który zebrał wszystkie punkty, w tym osławiony 16D, który stał gdzieś na środku wielkiej wody. Największe zamieszanie było gdy wpadło dwoje zawodników z maratonu na 100 km na minutę przed limitem. Krzyczeli już od progu „panie sędzio” i ktoś im musiał wyłączyć czołówki, którymi świecili wszystkim po oczach, tak byli zaaferowani dotarciem do mety. Później emocje opadły szybko i położyli się gdzieś na podłodze i zasnęli zmęczeni.
Było coraz bliżej północy i w końcu i my zaczynamy robić się senni. Nie wiemy jak długo jeszcze będziemy musieli czekać na Adama, który jest gdzieś na trasie rajdu. W końcu postanawiam do niego zadzwonić. Okazało się, że został mu już tylko ostatni punkt na trasie rowerowej i będzie wracał do bazy.
Dekoracje zwycięzców.
Organizator ogłasza, że ponieważ ukończyły już prawie wszystkie pierwsze trójki na każdym dystansie (czekamy tylko na komplet zespołu MIX-ów) powoli zacznie się dekoracja. I tu miła niespodzianka: Tomek wyczytuje kobiety, które ukończyły maraton pieszy na 50 km. Zupełnym zaskoczeniem jest dla mnie to, że pomimo braku 4 punktów udaje mi się wygrać na tym dystansie.
Wśród mężczyzn na 50 km pierwszy jest Paweł Pakuła z czasem 6 h 15 min, drugi Wojtek Wanat, a Janek Goleń jest czwarty z kilkuminutową stratą do Pawła Szymczaka, który go zgubił tuż przed bazą. Skarabeusz został sklasyfikowany na 14 pozycji, a Darek i Marek z Miszą odpowiednio na 19. i 20. miejscu.

Potem dekoracja zespołów rajdowych. Na pierwszym stopniu w imieniu zwycięskiego zespołu nagrodę odebrał Marcin (jasiek pojechał już do domu odpoczywać). Jako drudzy na metę wpadli Piotrek_Marysin z kulawym Piotrkiem. Jednym słowem drużyny Entre.Pl Team zdominowały podium.
Dekorację przerwało dotarcie pierwszego zespołu MIX, a wraz nim naszego Adama (jeszcze w kasku).
Chwila na ogrzanie się i zjedzenie ciepłego bigosu i kiełbaski z grilla. Do tego słodka bułka i herbata. Wszystko to bardzo potrzebne, bo Adam jest cały skostniały z zimna. Po zdjęciu mokrych butów rowerowych długo rozgrzewa sobie stopy, w których nie ma czucia. Zbieramy to co można z sali, choć nie jest łatwo się w tym wszystkim połapać, bo część osób porozkładała się już w śpiworach na podłodze i spała, więc nie chcieliśmy im już przeszkadzać. Żegnamy się z kulawym Piotrkiem z Poznania, który też będzie nocował w bazie i zbieramy się do domu. Po resztę rzeczy przyjedziemy następnego dnia. To będzie trzeci kurs do Mińska.
W domu.
Wróciliśmy grubo po północy. Adam zasnął po drodze w samochodzie. Był po ponad 25 godzinach na nogach bez snu. Trochę go ten rajd zniszczył. My też długo nie czekaliśmy na sen, choć w głowie jeszcze galopowały myśli o możliwych przebiegach trasy tak aby zamiast naszych 62 km wyszło jednak te optymalne 50.

Całą niedzielę rozpakowywaliśmy się i suszyliśmy mokre rzeczy, a przy tym ocenialiśmy straty w sprzęcie, bo na szczęście w ludziach dużych nie było (nie licząc skręconej kostki Kuby i kilku obtarć i pęcherzy u Adama). Potem znów usiedliśmy nad mapą i analizowaliśmy warianty możliwych przejść. Strasznie to wszystko jest wciągające.
Dodatki:
Tutaj można podejrzeć wyniki umieszczone przez organizatora.

Trochę zdjęć obrazującyh nieco warunki na trasie zostało zamieszczonych w sieci, np.
tutaj i jeszcze tutaj

O imprezie piszą też inni, np.
tu