GEZnO (Górskie Ekstremalne Zawody na Orientację)

13-14.11. 2010

tekst: Renata
Zapisaliśmy się na GEZnO lekkomyślnie i bez żadnego wcześniejszego specjalistycznego przygotowania nawigacyjnego w terenie, ale kierując się naszą złotą zasadą „damy radę”. Tzn. pewne przygotowania poczyniliśmy, ale polegały one na jednorazowym przejściu się z mapą do BnO po lesie w Marysinie Wawerskim. Nie było to może zbyt dużo, ale lepsze to niż nic. Podbudowywaliśmy to jeszcze wiedzą teoretyczną – trochę poczytaliśmy o orientacji w książce o treningu do BnO. I to w zasadzie było wszystko, nie licząc chodzenia po znakowanych szlakach z mapą turystyczną w czasie wycieczek po górach, ale kto tego nie robił. Dlatego najpierw rozważaliśmy udział w kategorii rekreacyjnej. Jednak po rozmowie z kolegą, który startował w GEZnO 2009 ze swoim nastoletnim synem i uznał, że trasa R była zbyt łatwa (tylko kilka km i punkty przy szlakach turystycznych), zdecydowaliśmy się na kategorię VMIX o dłuższej trasie (15 km + 12 km). Jak się okazało na miejscu było to spore wyzwanie.

Podstawowa sprawa to mapy. GEZnO są rozgrywane na mapach turystycznych (skala 1:40 000), a nie na mapach sportowych (mapy do BnO mają zwykle 1:5 000 – 1:10 000 i są bardziej szczegółowe). Drugim utrudnieniem są selektywnie dobrane trasy zawodów – imprezy z nazwy odbywają się w terenie górzystym. Choć dla nas to ostatnie akurat największą przeszkodą nie było, więc chociaż taki plus. Straszono nas jeszcze pogodą, że może padać i trasy będą błotniste, albo sypnie śniegiem, bo to w końcu połowa listopada. Wzięliśmy zatem po dwa komplety ubrań do biegania i jeszcze dodatkowe na zimne poranki i do tego po dwie pary butów, gdyby nie było gdzie ich wysuszyć. Jak już mowa podwójnie, to jeszcze dwa słowa o formule imprezy. Zawody są dwudniowe i składają się z dwóch etapów. Zwykle pierwszy jest dłuższy od drugiego. Startuje się w zespołach dwuosobowych i otrzymuje się mapę dopiero na 10 minut przed startem. Praktycznie znane jest tylko miejsce biura zawodów, które jednocześnie jest miejscem startu/mety. W tym roku gościny udzieliło schronisko w Soblówce gdzieś daleko w Beskidzie Żywieckim, tuż nad granicą ze Słowacją. Organizator ostrzegał, że w schronisku nie ma bufetu, a do najbliższego sklepu nie jest blisko, więc zabraliśmy jeszcze zapas jedzenia na te dwa dni.

W schronisku jesteśmy późnym wieczorem, ale mieliśmy jeszcze możliwość wyboru pokoju: albo 6 osobowy, albo 10 osobowy. Wybraliśmy szóstkę i szybko zdecydowaliśmy się na towarzystwo Natalii. Poznaliśmy się już jakiś czas temu biegając w Marysinie Wawerskim (nie wiedząc jeszcze wtedy, że mamy do czynienia z Mistrzynią Polski Juniorek w BnO) i bardzo się ucieszyliśmy, że będzie okazja znów się spotkać. Natalia przyjechała z koleżanką klubową Martą oraz kolegą teamowym Krzyśkiem. W pokoju z nami była jeszcze Halina - partnerka w zespole z Krzyśkiem. Okazało się Halina z Krzyśkiem starują w tej samej kategorii VMIX co my, ale mają dużo większe doświadczenie w orientacji. My nadrabialiśmy miną jako biegacze, którzy parę razy byli w górach. Miny nam jednak zrzedły, gdy zaczęliśmy słuchać kto jest na liście startowej (sama czołówka zawodników imprez na orientację, śmietanka zespołów rajdów przygodowych, starzy wyjadacze, którzy biegają z mapą od podstawówki oraz znani nam i mniej znani inni napieracze, jednym słowem nikt przypadkowy). Podczas rejestracji w biurze zawodów mieliśmy niezłą gulę w gardle i trzęsące się łydki. Informacja organizatorów o dłuższych trasach niż te ogłoszone wcześniej na stronie internetowej oraz podane przewyższenia też nie nastrajały nas optymistycznie. Do list zgłoszonych były już wydrukowane zafoliowane karty startowe z punktami dla poszczególnych kategorii. Zmienić nic już nie można było, najwyżej wycofać się. Dochodzi nasza kolejka. Najpierw ubezpieczam się od NN (wymóg organizatora), a potem podaję nazwę zespołu. Sędzia odszukuje kartę startową i nadaje numer zespołu, komentując przy tym: „a to wy jesteście z tej stajni Entre”. Nie zaprzeczam, ale dodaję, że debiutujemy. Widać fama zwycięstw chłopaków z klubu mocno zapadła organizatorom w pamięć. Teraz nie pozostało nic innego jak nie dać plamy. Odbieramy kartę startową kat. VMIX na jutrzejszy etap 1 – 18 km optymalnej trasy i 7 PK do potwierdzenia.

Próbujemy zasnąć po długiej podróży. Niestety na korytarzu tuż obok, do późnych godzin nocnych działa biuro zawodów, więc ze spania nici. Gdy głosy na korytarzu trochę milkną, przez otwarte okno słychać niepokojący szum. Nie wiadomo czy to tak leje, czy tylko drzewa tak szumią. Krótkie chwile snu przerywane są dodatkowo rozmyślaniem nad jutrzejszym startem i nieuchronnie zbliżającej się porażki. Gdy za oknem jeszcze jest ciemno wyrywa nas z drzemki budzik. Kolejka do łazienki i szybko schodzimy do kuchni przygotować śniadanie. Królują makarony i inne węglowodanowe przekąski oraz napoje przygotowywane w camelbaki. To akurat znamy z przygotowań do imprez biegowych, więc czujemy się przez chwilę pewniej. Na godzinę przed startem jesteśmy już gotowi do wyjścia. W plecakach napoje, batoniki, kanapki. Sprawdzam jeszcze czy nie zapomniałam karty startowej i kompasu. Zabieramy ze sobą kijki trekingowe i na wszelki wypadek czołówki, choć nie zakładamy, że skończymy po zmroku, bo mogłoby to oznaczać dyskwalifikację za przekroczenie limitu czasowego, który dziś wynosi 8 h (rada nr 1 - oprócz patrzenia na mapę kontrolować czas przebywania na trasie).
(zdjęcie ze strony silne-studio)
Przed startem krótka informacja, że w tym roku jest jedna mapa dla wszystkich kategorii, zatem należy uważać, które punkty się zbiera. Potem następuje rozdanie map, które wszyscy zaczynają wnikliwie analizować i ustalać warianty przejść.
(zdjęcie pochodzi z galerii kasi wlodek)
Tegoroczna mapa wymagała użycia pisaka, gdyż została zrobiona z wodoodpornego papieru i nie działał na niej zwykły długopis (rada nr 2 - mieć coś do pisania na folii). Pożyczam na chwilę od jakiegoś zawodnika flamaster i zaznaczam na mapie nasze punkty żeby potem nie pomylić ich z innymi. Po sygnale startu wszyscy ruszają biegiem. My jednak pouczeni aby nie lecieć bez sensu za kimś, zaczynamy spokojnym marszem zastanawiając się dalej nad mapą i próbując wyczuć odległości w terenie. Na pierwszy punkt nr 32 (rozwidlenie strumieni) natrafiamy bardzo łatwo. Zaatakowaliśmy go od drogi wchodząc w las przy wiacie, a potem idąc cały czas brzegiem strumienia. Przed nami szli Czesi, ale potem szybko gdzieś zniknęli. My postanowiliśmy wrócić znów do drogi i pójść zielonym szlakiem. Woleliśmy trzymać się dróg i szlaków tak aby nie zgubić się gdzieś w lesie i dopiero przy jakimś charakterystycznym miejscu próbować atakować PK. Nadkładaliśmy pewnie w ten sposób drogi, ale mieliśmy jednak większą pewność swojej pozycji. Chodzenia na azymut z kompasem woleliśmy jeszcze nie testować.

Planowaliśmy najpierw dojść w okolice kolejnego punktu szlakami: zielonym i żółtym, ale Darek wypatrzył na mapie ścieżkę, która była skrótem. Ścieżka prowadziła pod górę, ale i tak szybciej doszliśmy w okolice bacówki na Rycerzowej, niż gdybyśmy szli okrężną drogą. Teraz jeszcze tylko mijamy trzy tablice na żółtym szlaku i już można szukać strumyka i PK 33. Odnalezienie punktu nie był zbyt trudne. Wystarczyło wejść nieco wyżej przez łąkę i rozejrzeć się za kępą drzew na brzegu małego strumienia. Dziurkuję kartę i z optymizmem ruszamy dalej. I choć zdajemy sobie sprawę, że nasza taktyka (trzymanie się szlaków i ścieżek) jest mocno ograniczona naszymi umiejętnościami nawigacyjnymi, a raczej ich brakiem, to jednak postanowiliśmy nie rezygnować z tej metody. Może trasa, którą pokonywaliśmy nie była dzięki niej najkrótsza, ale jednak metoda ta jak do tej pory była skuteczna.

Usytuowanie kolejnego punktu 34 opisane jest jako grzbiet górki. Nasz plan zakładał dojście do niego poprzez szlak żółty i potem dochodzący do niego szlak zielony. Potem wystarczyło trzymać się drogi odchodzącej pod kątem prostym od szlaku. Jednak żadnej drogi, ani nawet ścieżki nie wypatrzyliśmy i uznaliśmy, że szukanie po omacku w lesie będzie tylko stratą czasu i poszliśmy dalej zielonym szlakiem rezygnując z szukania tego punktu. Schodząc do przełęczy spotkaliśmy turystów, którzy poinformowali nas, że po zejściu w dół mamy się kierować w lewo. Widocznie widzieli już innych zawodników z mapami, którzy tam się kręcili. Skręciliśmy zatem w lewo w niebieski i minęliśmy nawet kilka osób wracających z tamtej strony. Wśród nich była też para Czechów, których spotkaliśmy przy pierwszym punkcie. W poszukiwaniu PK 35 na szczycie górki kręciliśmy się z Darkiem w kółko, nawet się na chwilę rozdzieliliśmy; wchodziliśmy i schodziliśmy na tę górkę z różnych stron. Niestety punktu nie znaleźliśmy, za to zakręciło się nam w głowie, dwa razy się przewróciłam przedzierając się w lesie przez jeżyny i pomieszały mi się już zupełnie kierunki. Jakby tego było mało, zaczął nawet padać lekki deszcz. A punktu jak nie było, tak nie było. Zapadł się pod ziemię. Przeczesaliśmy całą górkę i okolicę, aż w końcu zataczając coraz większe kręgi wylądowaliśmy znów blisko przełęczy. Poddaliśmy się i trochę już skołowani skierowaliśmy się zielonym w dalszą trasę.

Okazało się, że o ile ze strumykami udawało się, to nie byliśmy zbyt dobrzy w szczytach i grzbietach górek, dlatego skupiliśmy się teraz na skrzyżowaniu dróg, czyli PK 36. Na mapie wyglądało dziecinnie prosto. Wystarczyło pójść trochę w górę, potem odbić na wschód i lekko zejść aby trafić na ścieżkę, która doprowadzi nas do skrzyżowania z inną ścieżką i już będzie to czego szukamy. Gorzej było z realizacją. Do góry szlakiem jakoś podeszliśmy, oszacowaliśmy, że czas już odbijać w bok i lekko zejść w dół. Nawet natrafiliśmy na ścieżkę, która zaczynała jakby słabo skręcać tak jak na mapie. Niestety ścieżka wyprowadziła nas na polanę, a tego w naszych planach nie było. Zatem wracamy i schodzimy jeszcze niżej. Wreszcie jest jakaś droga. Powstaje tylko pytanie czy to aby na pewno ta. Ryzykujemy i idziemy nią. Zaczynam być już głodna i zmęczona, gdy nagle naszym oczom ukazuje się piękny widok: z daleka jaśnieje biało-pomarańczowy kwadrat na drzewie. Czyli mamy go. Jemy po kanapce i zaczynamy zbiegać w dół. Droga jest dosyć błotnista, ale nie przeszkadza mi to zupełnie. Im szybciej zbiegamy, tym mamy mniejszy kontakt z błotem. Zaczynają się zabudowania i jest już asfaltowa szosa. Docieramy do Soblówki i zaraz za mostem postanawiamy dojść żółtym szlakiem do PK 58 w Glinkach. Czujność Darka pozwoliła nam w ostatniej chwili wejść na żółty szlak. Wypatrzył bowiem mały znaczek szlaku namalowany na słupie daleko od szosy. Chwila nieuwagi i poszlibyśmy prosto za grupą młodzieży, która szła przed nami, zamiast skręcić. Wydawać by się mogło, że teraz będzie łatwo. Ot, idziemy sobie znakowanym szlakiem. Nic bardziej błędnego, bo wyszliśmy na polanę i znaki się skończyły. Kierujemy się zatem dalej pod górę tak aby osiągnąć mały zagajnik. Potem może były ze dwa żółte znaki, które upewniły nas co do właściwego kierunku i to wszystko. Mieliśmy za to miłą niespodziankę. Gdy weszliśmy do lasu, zza drzew wyskoczyła wiewiórka. Była jednak dużo większa od tych, które zwykle spotykaliśmy i była cała czarna. Popatrzyła na nas z ciekawością i uciekła.

Las się skończył i zaczęła się wąska asfaltowa droga. Chcieliśmy spróbować zejść do widocznych w dole domów przez pola, ale nie byliśmy pewni czy nie natrafimy na jakieś ogrodzenia, albo inne utrudnienia, dlatego zbiegliśmy szybko trawersującą drogą i już byliśmy w Glinkach. Teraz wystarczyło poszukać domu z nr 23, co nie było trudne, bo pierwszy dom z tabliczką miał numer 22. Zresztą z daleko było już widać wywieszone banery sponsorów bufetu. Krzysiek Dołęgowski z żoną Magdą częstowali ciepłymi racuchami i serwowali wodę. Darek zapytał nawet o kawę, ale czekanie na zagotowanie wody zajęłoby zbyt dużo czasuu, więc zjedliśmy tylko po jednym placku i nie zapominając odbić karty zebraliśmy się do dalszej drogi. Inni uczestnicy przesiadywali tutaj nieco dłużej, bo na tym punkcie panowała bardzo miła i relaksująca atmosfera. Przed nami jednak jeszcze jeden punkt i powrót na metę.

Początek jest łatwy, idziemy asfaltem. Od leśniczówki chcemy skierować się ścieżką bez znaków i dojść do szczytu góry. Jednak budynek przy drodze nie przypomina w niczym leśniczówki, a przynajmniej naszego wyobrażenia o niej i poszliśmy trochę za daleko. Nie wracamy jednak i tym sposobem idziemy dalej przez las mijając PK 42 na zakręcie drogi. To punkt trasy rekreacyjnej. Mijamy też parę dziewczynę i chłopaka idących tak jak my z mapą, lecz dużo wolniej. Daleko przed nami inny mix szybko zniknął nam z oczu. Zostaliśmy sami, a przed nami strome wejście na szczyt, na którym ma być PK 52. Miejsce łatwe nawigacyjnie, bo góra jest jednym wielkim stożkiem, jednak pionowe zbocza nie ułatwiają zadania. Pniemy się jednak systematycznie pod górę, spoglądając od czasu do czasu ile jeszcze tej wspinaczki zostało. Tuż przed szczytem muszę się w końcu zatrzymać na kilka spokojniejszych oddechów. Patrzę na Darka, który idzie za mną. Nie wygląda za dobrze, też zatrzymał się i rozpiął bluzę pod szyją. Uff, trochę gorąco się zrobiło.

Punktu na samym szczycie oczywiście nie było, trzeba było jeszcze pójść kawałek dalej grzbietem. Z naprzeciwka wracała już para, która nas wyprzedziła zaraz na szosie w okolicach leśniczówki. Odbijam ostatni punkt i szukamy dogodnego zejścia ze szczytu. Wszędzie jest jednak pionowo w dół, wracamy więc tą samą drogą, którą weszliśmy. Kilka razy z trudem łapię równowagę pomagając sobie kijkami. Mijamy inne zespoły, które dopiero zaczynają podchodzenie. Nie chciałabym być w ich skórze, bo wejście było naprawdę masakryczne. Po dojściu do błotnistego rozejścia ścieżek wybieramy najkrótszą drogę przez jakieś pola i krzaki kierując się do wsi. Na fragmencie drogi ułożonej z betonowych płyt mija nas para biegnących chłopaków. Próbujemy biec za nimi, ale ich tempo jest dużo szybsze (okazało się potem, że to byli zwycięzcy w kat. MM). Został nam jeszcze tylko krótki fragment asfaltową drogą i już widać kościół, a obok schronisko i meta.
(zdjęcia ze strony silne-studio)
Skończyliśmy po 5 h i 50 min, ale nadłożyliśmy około 10 km, bo w sumie przeszliśmy 27 km (1330 m łącznego przewyższenia). Do limitu zostało nam mnóstwo czasu, mogliśmy zatem dłużej szukać dwóch brakujących nam punktów. Najważniejsze jednak, że zostaliśmy sklasyfikowani (wystarczyło bowiem do tego mieć połowę PK i zmieścić się w limicie czasu) no i nie zgubiliśmy się na trasie. Dwa pozostałe zespoły z naszego pokoju, czyli Natalia z Martą objęły prowadzenie w swojej kategorii zespołów kobiecych (KK), a Halina z Krzyśkiem mieli niewielką stratę do liderów kat. VMIX, czyli czeskiej pary weteranów. Mieliśmy zatem wszyscy powód do świętowania.

Rozmowy przy kolacji toczyły się wokół analizowania mapy etapu 1 i stopnia trudności w odnalezieniu poszczególnych PK. Wieczór był pogodny i integracja przeniosła się ze schroniskowej stołówki do wiaty i ogniska z kiełbaskami oraz napojami regenerującymi sponsorowanymi przez organizatorów jak i przywiezionymi przez uczestników. Bardzo wesoło było szczególnie w grupie Czechów, którzy wyraźnie zadowoleni z dzisiejszego etapu, oblegali ławki przy ognisku. Dobrą zabawę szybko wyczuł Krzysiek, który poszedł spać jako ostatni z naszego pokoju. Pierwsze zaś chyba zasnęły Marta z Natalią, które bieganie po górach trochę jednak zmęczyło. Dziewczyny ciężko pracowały na swoją pierwszą pozycję. Nam lepsze samopoczucie po udanym pierwszym etapie oraz prawie bezsenna poprzednia noc też pozwoliły na szybkie zaśnięcie. Zresztą schronisko szybko wypełniła cisza. Na korytarzu zostały tylko suszące się ubłocone buty. Wszędzie stały rzędy jednakowo szarych butów, praktycznie były one nie do odróżnienia. Każda para pokryta była solidną warstwą błota. Nam doskonale sprawdziły się krótkie ochraniacze na buty, dzięki czemu górna część buta wraz ze sznurowaniem były zakryte i zachowały swój naturalny kolor (rada nr 3 - nawet gdy świeci słońce załóż ochraniacze, trochę mniej błota będziesz mieć w środku butów).

Dzień 2.

Znów wstajemy przed wschodem słońca. Dziś start jest o godzinę wcześniej, a dla zwycięskich zespołów wczorajszego etapu przewidziany jest dodatkowy 30 minutowy handicap. Po śniadaniu idziemy kibicować pierwszym startującym. Wśród nich jest Marta z Natalią:
(zdjęcie ze strony silne-studio)
Zawodnicy dostają mapy i zaczynają wybierać warianty przejść. Dziewczyny mają dziś skróconą trasę, dwa ostatnie punkty zostają „wycięte”. Większość kategorii ma dziś także scorelauf, czyli punkty zaliczane w dowolnej kolejności (to te podane w nawiasie), reszta punktów tak jak wczoraj, w kolejności obowiązkowej.

Ruszają kolejni zawodnicy wypuszczani ze startu handicapowego, wśród nich także Halina i Krzysiek, którzy gonią Czechów. Potem o 8:30 start masowy pozostałych. Wszyscy od startu zaczynają truchtać. Jest jeszcze dosyć chłodno dlatego i my postanawiamy pobiec początek dla rozgrzewki. Po skręcie w boczną drogę w lewo część drużyn znika gdzieś w lesie, część idzie żwawym krokiem drogą, ale za chwilę znowu kilka osób gdzieś skręca. Przed nami widzę w niebieskich jednakowych kurtkach: Małgosię i Grzegorza Krochmalów. Znikają nam jednak na podejściu w lesie.
(zdjęcie ze strony silne-studio)
Wpadamy razem z kilkoma innymi zespołami na pierwszy PK. Mają go do zaliczenia wszystkie kategorie, więc zrobił się mały zator przy podbijaniu. Potem musimy się kierować do blisko oddalonego PK 39. Najpierw strome zejście ze szczytu w lesie. Momentami widać spore fragmenty zrytej ściółki. Śmiejemy się, że to ślady czołówki, która też schodziła tym samym sposobem, czyli zjazd na pupie. Schodzimy/zjeżdżamy dokładnie na drogę, ale jak się okazuje jakieś 200 m za nisko. Drogą zbiega właśnie Grzegorz Krochmal, więc podchodzimy wraz z innym zespołem trochę do góry wzdłuż strumienia. Szybko zauważamy punkt i dziurkujemy kartę.

Przed startem podsłuchaliśmy rozmowę Natalii z Martą, które ustaliły, że zrezygnują z jednego PK zbyt oddalonego od pozostałych. W ten sposób zaoszczędzą sporo czasu, a kara 60 minut jaką otrzymają za brak tego punktu będzie się równoważyć z czasem jaki potrzeba na dotarcie tam i powrót. Na naszej trasie pojawił się właśnie taki samotny PK i dlatego z premedytacją go odpuszczamy, zwłaszcza, że powrót z niego wydaje się nam zbyt skomplikowany.

Kierujemy się zatem na południe do grupy punktów, które zalicza się w dowolnej kolejności. Najpierw truchtamy wygodnym asfaltem wracając drogą do schroniska, a potem fragmentem leśnej drogi. Świeci słońce, zrobiło się bardzo ciepło. Mamy bardzo dużo czasu, a jeszcze tylko 4 punkty do zaliczenia. Zmieniamy naszą pierwszą koncepcję podchodzenia najpierw do PK 55, na szukanie strumienia przy którym ma być PK 51. Nasze świetne samopoczucie i zuchwałe myśli o przesunięciu się w stawce niweczą jednak nieudane i długie poszukiwania właściwego strumienia. Okazuje się bowiem, że po lewej stronie od drogi jest tych strumieni tyle, że penetrowanie w górę wszystkich po kolei wydaje się być bez sensu. Patrzę na zegarek - właśnie straciliśmy ponad 30 minut na wdrapywanie się na kolejne strome wąwozy zbocza. Wreszcie poddajemy się i postanawiamy skupić się na kolejnym punkcie. Drogę przecina strumień płynący wzdłuż niej. Wypatrując dogodnego przejścia przez wodę, widzę szybko zbiegających z góry zawodników. Podczas gdy my chcieliśmy przejść suchą stopą, oni przebiegli przez strumień rozchlapując wodę na wszystkie strony bez zatrzymywania się. Potem z góry zbiegają jeszcze dwa inne zespoły. To nas upewniło, że idziemy właściwą drogą. Rzeczywiście dalej napotykamy rozwidlenie strumieni, a potem kolejne i widoczny z daleka punkt. To był PK 55. Jako pierwsza dotarła do niego inna para, która podobnie jak my będzie teraz wchodzić na zbocze aby znaleźć PK 53. Podejście jest dość strome, wlokę się noga za nogą, ale kobieta z czeskiego zespołu też nie idzie szybciej. Darek doszedł na szczyt pierwszy, ale idzie dalej bo punktu nigdzie nie widać. Idziemy grzbietem i dopiero gdzieś na końcu na drzewie jest kwadrat z numerem 53. Obserwujemy teraz co zrobi czeska para.
Zaczynają schodzić z grzbietu łagodnym trawersem starając się nie tracić za bardzo wysokości, tak aby zaatakować jak najwygodniej sąsiednią górkę, na szczycie której jest usytuowany PK 54. Las jest rzadki więc widać ich jak na dłoni. Mijamy też inne zespoły, w tym Halinę z Krzyśkiem schodzących już z tego punktu. Wchodzimy na mały szczyt, gdzie wśród niskich świerczków jest punkt. Zatoczyliśmy przy schodzeniu trochę za duże koło, ale w dalszej części przyspieszyliśmy i dogoniliśmy ich w okolicach PK 55 na rozwidleniu strumieni. Nie zatrzymujemy się, bo już ten punkt mamy zaliczony. Będziemy teraz wspólnie wracać, ale przedtem jeszcze spróbujemy znaleźć ten nieszczęsny PK 51. Okazało się, że idąc z drugiej strony zadanie było łatwiejsze, ale także dlatego, że należało wejść nieco głębiej w las i idąc od jednego wąwozu do drugiego na tej samej wysokości sprawdzać wszystkie strumienie. Przy trzecim okazało się, że to ten właściwy. Szybkie zejście do drogi i biegniemy. Mobilizujemy się do biegu już do samej mety. Czas dzisiejszego etapu to 3:27, jesteśmy przed Krochmalami, ale oczywiście świadomi tego, że nie mamy jednego PK, za co doliczona zostanie nam do czasu końcowego dodatkowa godzina kary.
Poza jednym potknięciem przy szukaniu strumienia z PK 51 to dzisiejszy etap uważam za bardzo udany. Zaczyna nam się to coraz bardziej podobać. Kilka minut za nami na metę przybiegają Halina z Krzyśkiem, którzy obronili swoją drugą pozycję w kat. VMIX. Zmartwiliśmy się trochę widząc finiszujący zespół dziewczyn rywalizujących z Natalią i Martą w kategorii kobiecej (po pierwszym etapie miały 1 minutową różnicę). Za chwilę jednak ze schroniska wyszła przebrana już Natalia, która skończyła dziś już po 2 godzinach i 36 minutach, co po dodaniu 60 minut kary za brak jednego PK i tak dało im zysk około 25 minut nad drugim zespołem. Nam się taka taktyka aż tak nie przełożyła na wynik, bo nie przesunęliśmy się o miejsce wyżej i nadal w wynikach byliśmy na piątej pozycji, tracąc jednak do czwartego zespołu po dzisiejszym etapie tylko 38 min. A tak wyglądała mapa etapu 2.

Dla jednych takie zawody to bieganie bez sensu po krzakach i błocie, dla nas to bieganie w naturalnym środowisku i ciągłym kontakcie z przyrodą. Do tego dochodzi niezwykle ciekawa i emocjonująca rywalizacja gdy nie wiadomo do końca co zrobi inny zespół, jaki wybierze wariant pokonania trasy pomiędzy punktami, albo w jakiej je pokona kolejności. Częsty widok to biegające w różnych kierunkach zespoły, które zaliczają punkty w inny sposób. Nikt nie biegnie po sznurku za kimś, bo każdy ma swoje wypracowane sposoby na dotarcie do punktów. Po zawodach nierzadko obserwowałam osoby ślęczące nad mapą i długo analizujące swoje warianty z trasami przejść innych zawodników. Tego nie ma w zwykłym bieganiu.
Jeszcze tylko musimy popracować więcej z mapą, ale będzie ku temu nie jedna okazja. Kolejne imprezy na orientację czekają.

Dla ciekawych
link z wynikami szczegółowymi i nasze dalekie od doskonałości przebiegi na trasie:
etapu 1.
etapu 2.

Tym razem zdjęć żadnych nie robiliśmy. Byliśmy zbyt pochłonięci zawodami i ogarnięciem tylu nowych rzeczy, że aparat tylko by przeszkadzał. Ale można pooglądać
fotki na stronie organizatora i na stronie silnego studia.