Październik w Bieszczadach

11-17.10.2010

tekst i zdjęcia: DAR
16.10.2010 (sobota) – Łopiennik
Chcąc uniknąć weekendowych tłumów na najbardziej popularnych trasach postanowiliśmy wybrać się w jakiś bardziej oddalony fragment Bieszczadów. Najpierw pomyśleliśmy o Siankach, ale tam już byliśmy. W końcu nasz wybór padł na pasmo Łopiennika, bo tam nigdy przedtem nie chodziliśmy, a poza tym w przewodniku podają tę trasę jako stosunkowo rzadko uczęszczaną przez turystów. Wycieczkę rozpoczęliśmy w Jabłonkach czarnym szlakiem skręcając w gruntową drogę tuż przy kapliczce. Minęliśmy zabudowania gospodarstwa rolnego i szliśmy drogą przez las. Na małej polance robotnik leśny skierował nas w prawo do przejścia przez potok. Faktycznie czarne znaki prowadziły leśną drogą do góry. Pachniało świerkiem ze świeżo ściętych gałęzi i wyszło słońce.
Zdjęliśmy zatem wierzchnie bluzy, zresztą teraz droga prowadzi lekko do góry, więc lepiej zawczasu się rozebrać żeby się nie zgrzać podczas podchodzenia. Cały czas idziemy lasem, szlak trochę kluczy przez jakieś polanki, potem nagle skręca i prowadzi nas dwoma stromymi podejściami. Po wyjściu na szczytową polankę jesteśmy trochę rozczarowani roztaczającą się panoramą, bo choć jest słonecznie, to jednak góry są za lekką mgiełką i nie bardzo można rozróżnić gdzie co jest, a w przewodniku było to tak ładnie opisane. Zjedliśmy zatem po bułce, bo jednak kawałek drogi już przeszliśmy i byliśmy już odrobinę zgłodniali. Potem posiedzieliśmy chwilę, bo słońce przyjemnie grzało i gdy już zbieraliśmy się do schodzenia niebieskim szlakiem Darek cichutko zapytał czy słyszałam te pomruki. Początkowo się nimi nie przejęłam, ale kiedy do tego doszły dziwne i bardzo głośne dźwięki, których nie potrafię sprecyzować, coś jakby szczekanie, to trochę mi skóra ścierpła. Najpierw pomyślałam, że to pies, ale za chwilę pytanie skąd tutaj na szczycie góry, daleko od wsi, pies? Niewiele zastanawiając się zapięłam paski od plecaka, to na wypade4k gdyby trzeba było biec i zabrałam oparte kijki, bo mogą się jeszcze przydać. Zaczynamy schodzić w dół. Serce mam w gardle, oczy szeroko otwarte, ale nagle zapanowała cisza przerywana tylko naszymi oddechami i słabym hałasem jaki wydawaliśmy poruszając się wśród zeschłych liści na ścieżce. Jeszcze przez jakiś czas oglądaliśmy się za siebie i wokół, ale niczego nie zauważyliśmy, żadnego ruchu wśród drzew. Niczego nie usłyszeliśmy, choć zatrzymywaliśmy się co jakiś czas nasłuchując. Zwierzę wyraźnie odeszło w inną stronę. Zastanawialiśmy się długo co to mogło być. Najprawdopodobniej to był kozioł sarny, na którego terytorium nagle wdarliśmy się i chciał nam powiedzieć, że on tam jest.
Niebieski szlak w większości prowadził w dół, jednak ścieżka była zarośnięta, czasami w lesie trudno było wypatrzeć dokąd powinniśmy iść. Minęliśmy skałki w lesie, potem kilka polanek, a ścieżki odchodzącej w prawo, którą chcieliśmy dojść do Łopienki, nigdzie nie było. Natrafiliśmy tylko na jeden znak: biało-zielony kwadrat, ale nie widzieliśmy żadnej nawet najmniejszej ścieżki odchodzącej od tego znaku, wszystko porośnięte przez jeżyny. Nie chcąc się zgubić szliśmy dalej niebieskim. O tym, że gdzieś jednak było odejście szlaku na Łopienkę świadczyła tabliczka na szczycie góry Durnej informująca o wysokości szczytu oraz o tym, że do ścieżki jest 30 minut, ale w kierunku z którego właśnie przyszliśmy.
Nie wracamy się jednak, bo słońce jest coraz niżej, tylko idziemy do skrzyżowania z zielonym, które powinno być już niedługo. Szlak dochodzi na moment do leśnej drogi z ogromnymi koleinami wypełnionymi wodą na metrową głębokość (dokonaliśmy z Darkiem pomiaru wkładając kijek do kałuży). Wreszcie spotyka się z niebieskim szlak zielony, którym będziemy wracać do Jabłonek. Najpierw jednak czeka nas lekkie podejście na szczyt Woronikówki (przez jakiś czas góra ta nazywana była Walter na cześć gen. Świerczewskiego, który zginął w pobliskich Jabłonkach), a potem krótkie przejście grzbietem. Tutaj spotykamy znieruchomiałą z zimna salamandrę plamistą.
Jest coraz chłodniej, my w końcu też ubraliśmy się i zaczynamy bardzo strome schodzenie. Momentami jest dość niewygodnie, bo szlak idzie prawie pionowo w dół. Końcowy odcinek prowadzi już tylko drogą w lesie, która wyprowadza nas do szosy. W ten sposób zatoczyliśmy koło. Przeszliśmy ok. 15 km i nie spotkaliśmy nikogo na trasie. Mieliśmy jednak świadomość obecności leśnej zwierzyny. Widzieliśmy na błotnistych odcinkach szlaku sporą ilość tropów zwierząt (świeże tropy kopyt jeleniowatych, dwa razy duże i wyraźne ślady kotowatych). Zobaczyliśmy też różne ptaki oraz jedną salamandrę. Z większych ptaków najbardziej hałasowały sójki, ale też inne małe ptaszki śpiewały sobie w koronach drzew. Jedną parę dużych szarych ptaków spłoszyliśmy i odfrunęły tak szybko, że nie zauważyliśmy co to było. Najbardziej spektakularne było jednak spotkanie z niewidzialnym, ale za to bardzo dobrze słyszalnym kozłem sarny, który pilnował szczytu Łopiennika. Nie wiemy, czy zgubił już na zimę poroże, ale za to dobrze słyszeliśmy jego szczekanie.

Zdjęcia Renaty


Zdjęcia Darka