Październik w Bieszczadach

11-17.10.2010

tekst i zdjęcia: DAR
11.10.2010 (poniedziałek) – Matragona
Intrygująca nazwa góry i jej związki z Mazowieckim Górskim Klubem, organizatorem pieszych maratonów w Puszczy Kampinoskiej, w którym braliśmy udział na początku października, spowodowały, że już pierwszego dnia wybraliśmy się na tę górę. Niestety nie prowadzą tam żadne szlaki turystyczne. Uzbrojeni więc w kompas i dwie mapy ruszamy na poszukiwanie nieoznakowanego wejścia ścieżki. Wg mapy powinno być zaraz za ostatnim zakrętem drogi w okolicy serpentyn. Miejsce dość charakterystyczne, jednak ścieżki nigdzie nie udaje się nam wypatrzeć. Za to udało mi się znakomicie zmoczyć buty w wysokiej trawie na skraju lasu porastającego zbocze przy drodze. Zniechęceni poszukiwaniami schodzimy do drogi i wybieramy wariant awaryjny: dojście z drugiej strony góry. Na mapie wygląda to dużo lepiej, bo najpierw jest droga, a dopiero od niej odchodzi przerywana linia oznaczająca ścieżkę. Może tak będzie łatwiej trafić. Najpierw docieramy do skrzyżowania z drogą prowadzącą do Solinki, nieistniejącej dziś wsi. Zamiast iść drogą decydujemy się na przejście wzdłuż torów kolejki wąskotorowej. Od niedawna nie jest już zarośnięta, bo jeździ nią w sezonie Bieszczadzka Kolej Leśna. Część podkładów kolejowych jest wymieniona, trawa wykoszona, ale pociągu nie ma. Zresztą sądziliśmy, że o tej porze roku nic już tu nie jeździ. Tymczasem w oddali słychać było coraz wyraźniej odgłos spalinowego silnika. Gdy byliśmy akurat na wysokości mostu nad rzeką Solinką usłyszeliśmy już bardzo wyraźnie, a potem zobaczyliśmy zza zakrętu lokomotywę.
Ciągnęła dwa odkryte i tylko zadaszone wagoniki, z których machali do nas turyści. Pozdrowiliśmy ich także, ale wagonika nie złapaliśmy się, bo jechał trochę za szybko. Maszerowaliśmy dalej po torach i w ten sposób dotarliśmy najpierw do stacji Solinka. Stacja to trochę zbyt szumne słowo dla tego miejsca, bo był tutaj tylko boczny tor, po dwie zwrotnice z każdej strony i pośrodku miejsce na peron porośnięte trawą. Był też napis nazwy stacji na kawałku deski przybitej do słupa. A wokół tylko widoki na pobliskie góry. Idąc jeszcze kawałek doszliśmy do miejsca gdzie do torów dochodzi odnoga drogi na Solinkę. W pobliżu pasą się trzy konie. Jeden z nich jest podobny do indiańskiego: cały biały i tylko kilka szarych plam. Zamiast jednak podziwiać konie musimy teraz skupić się na odnalezieniu właściwej z dwóch odgałęziających się leśnych dróg. Wybieramy tę bardziej na prawo, bo wg mapy wyprowadza nas na polanę. Za polaną jednak droga się kończy. Nie ma też żadnej ścieżki. Jest za to nieprzebrane morze krzaków jeżyn. Próbujemy zatem iść skrajem bukowego lasu cały czas kierując się w stronę północy. Jednak i tutaj las nie jest przebieżny dlatego postanawiamy odszukać leśną przecinkę. Wychodzimy wyżej na polanę i wtedy zupełnie przypadkowo natrafiamy na wyraźne koleiny drogi, która pnie się do lasu, jest trochę zarośnięta i widać, że dawno nie była używana, ale jakoś daje się nią iść. Są jednak takie momenty, że nie bardzo wiadomo jak ona przebiega, ale jakiś ślad drogi prowadzi cały czas w jednym kierunku, dlatego podążamy nią dalej. Im jednak wyżej w las, tym napotykamy coraz więcej przeszkód w postaci zwalonych drzew. Próbujemy przedzierać się przez gałęzie, przechodzić nad lub pod pniami, ale w pewnym momencie gęstwina gałęzi jest tak duża, że dalej już się iść nie da. Nie wiedząc jak długo jeszcze może się ciągnąć takie przebijanie się przez stosy powalonych drzew oraz zupełne już zaniknięcie drogi, skłoniło nas do odwrotu. Z trudem rozpoznajemy miejsca, w których już byliśmy. Wszędzie pełno leżących pni, konarów i gałęzi, które utrudniają orientację. Gdy wreszcie gąszcz się kończy i można zacząć normalnie iść okazuje się, że droga doprowadza nas do rozwidlenia dwóch dróg, czyli do początku naszej wędrówki na Matragonę. W ten sposób góra pozostała nadal tajemnicza i niezdobyta.
Podziwiamy jeszcze rozległą dolinę Solinki w miejscu dawnej wsi, po której nic już nie pozostało. Idziemy jeszcze fragment drogą do ruin cerkwi. Z ruin zachowało się kilka kamieni podmurówki, a obok widać dwa krzyże oraz kamień nagrobny dawnego cmentarza. Miejsce zapomniane całkowicie i dopiero całkiem niedawno wydobyte częściowo z zarastającego lasu. Historyczne miejsce było dotąd nawet nieoznakowane i turyści przechodząc obok nie wiedzieli, gdzie jest i mogli co najwyżej domyślać się jego istnienia z oznaczeń dokładniejszych map. Wieś Solinka wraz z jego mieszkańcami przestała istnieć od czasów akcji „Wisła”, obecnie jest tu tylko miejsce świadczące o tym, że mogła tu kiedyś być. Wokół lasy i góry, a tutaj piękna dolina, tyle że pusta. Obecnie na skraju lasu stoją cztery domy osady leśnej, a wokół ciężki sprzęt do zwożenia drewna z lasu. Powrót szutrowo-kamienistą drogą z osady Solinka do szosy umilają nam piękne panoramy. Idziemy u szczytu Matragony, która czaruje nas swoimi kolorami buczynowego lasu. Zachodzące słońce wzmaga te czary i długo nie możemy oderwać wzroku od jej zboczy całych porośniętych bukami. Po drugiej strony drogi wznoszą się zbocza Hyrlatej, którą udało się nam zdobyć podczas wspinaczki również nieznakowymi ścieżkami w czasie jednej z naszych ostatnich wycieczek w tym rejonie.
Wróciliśmy drogą asfaltową do serpentyn, czyli tam gdzie zaczęliśmy dzisiejszą wycieczkę. Zanim jednak opuściliśmy to miejsce postanowiliśmy zbadać jeszcze raz dokładniej okolice. Kawałek dalej od miejsca gdzie poprzednio szukaliśmy ścieżki prowadzącej na szczyt Matragony zauważyliśmy jakąś drogę w lesie. Postanowiliśmy wrócić tu za jakiś czas żeby jednak sprawdzić dokąd ta droga prowadzi.

Zdjęcia Renaty


Zdjęcia Darka