imprezy:

Panasonic Evoia Triathlon Polska (Borówno k/Bydgoszczy)

05.09.2010

tekst: Renata
zdjęcia: DAR oraz wyszukane z galerii zdjęć w sieci
Trochę przydługi wstęp, ale przygotowania też były długie

Minęły dwa dni od zakończenia przez nas zawodów na dystansie Ironman. Opadły pierwsze emocje, ucichły telefony z gratulacjami od znajomych, życie powoli wraca do normalności. Może tylko jeszcze nienormalnie chodzimy, bo bolące mięśnie nóg nie pozwalają na sprężyste i energiczne pokonywanie schodów. Nie sprawdzam już prognozy pogody, bo nie spieszę się na żaden trening rowerowy żeby zdążyć przed deszczem. Zerkając na zacinający deszcz za oknem nie martwię się, bo na półce stoi już puchar, który mi przypomina, że nadszedł czas regeneracji i błogiego lenistwa. Puchar jest największy z tych, które mam w swojej kolekcji. Muszę się teraz na niego napatrzeć, nacieszyć jego posiadaniem. Nie wiem jednak jak długo tak wytrzymamy, ale na razie oszczędzamy siły, kumulujemy energię do kolejnego skoku. Skoro udało się pokonać tyle, to znaczy, że nie ma rzeczy niemożliwych. Nasze kolejne marzenie spełniło się, dlatego myślimy o następnym. Inaczej się po prostu nie da.

Z marzeniem o ukończeniu zawodów triathlonowych na „długim” dystansie (226 km) było i łatwo i trudno. Łatwo bo mieliśmy ogromną pomoc treningową w postaci planów Darka Sidora. Trudno, bo obciążenia treningowe wzrosły i nasze życie zaczęło przypominać kierat. Ale było też ciekawiej, bo nie robiliśmy cały czas tego samego. Po pierwsze musieliśmy nauczyć się pływać. To było coś zupełnie nowego i ogromnie mnie to cieszyło. Dużo pomogły nam zajęcia z Mastersami, na które uczęszczaliśmy systematycznie. Trenerzy bardzo wierzyli w nas i motywowali. Inni koledzy triathloniści też. Mnie zawsze to dodawało otuchy i bez bólu wstawałam wcześnie rano, aby popływać jeszcze sama dodatkowe kilometry na osiedlowym basenie. Zaczęłam się przemieszczać w tej wodzie, wolno, ale jednak do przodu. Darek robił coraz większe postępy, ja jakoś nie, ale nie przejmowałam się tym, bo pływania na całym tym ogromnym dystansie jest przecież najmniej.

Z nastaniem wiosny, która w tym roku jakoś wyjątkowo nie chciała być przyjemną i ciepłą, musieliśmy zacząć dłużej jeździć rowerem szosowym. Latem zafundowaliśmy sobie profesjonalne ustawienie pozycji na rowerze z doborem siodła triathlonowego i podpórek pod ramiona do bardziej aerodynamicznej pozycji. Myślę, że warto było, bo jednak nowa pozycja zaowocowała osiąganiem większych prędkości i możliwością pokonywania dłuższych odcinków w większym komforcie. Zaś wycieczki rowerowe w doborowym towarzystwie znajomych, którzy też przygotowywali się do startu w triathlonie to już odrębne historie, które długo będę wspominać.
Trzeciego elementu triathlonu, czyli biegania również nie potraktowaliśmy po macoszemu. Uczciwie wypełnialiśmy plan i tak wytyczaliśmy sobie trasy, aby nie mieć pokus do jej skrócenia. Czasem ćwiczyliśmy też bieganie połączone z innymi aktywnościami, np. wracaliśmy po basenie biegiem do domu, czym wzbudzaliśmy trochę litościwe spojrzenia, albo zostawialiśmy rowery i biegliśmy zaraz po zmianie butów na trochę sztywnych nogach, więc też pewnie wyglądaliśmy mało biegowo.

Ostatnią kropką nad „i” był nasz urlopowy wyjazd na Mazury , gdzie mieliśmy wspaniałą okazję do pływania w jeziorze (ćwiczenie nawigacji) oraz trochę pojeździliśmy rowerami i pobiegaliśmy, ale też odpoczęliśmy od miasta i obowiązków. Wreszcie nadszedł ostatni tydzień przed wielkim dniem. Kompletujemy odżywki, oddajemy rowery do serwisu, odliczamy dni układając plan na Ten Dzień. Konsultuję jeszcze swoją strategię na zawody z Darkiem Sidorem, który jest zdziwiony moimi planowanymi przerwami w trakcie części rowerowej: „Naprawdę chcesz się zatrzymywać na rowerze?”, reszta widać, że jest OK. więc wygląda na to, że zostało mi tylko wypełnić ten ostatni plan zgodnie z założeniami i będzie dobrze. Jadąc do Borówna czujemy się przygotowani, ale jakaś nutka niepewności zawsze się czai. To jest jednak tak szalenie długi dystans i nie wiemy do końca jak się zachowają nasze organizmy po takim czasie wysiłku.

Tydzień poprzedzający zawody nie należy do łatwych. W pracy nerwówka, Darek do ostatniej chwili nie wie co urlopem. Załamała się pogoda, zrobiło się zimno i przez dwie doby padał non-stop deszcz. Zaczynamy z prawdziwym niepokojem sprawdzać długoterminowe prognozy, czy będzie poprawa do niedzieli. Zapowiedzi są pozytywne, ale jak to zwykle bywa, trochę się weryfikują na dzień przed. Jedno jest pewne, ma być słonecznie i cieplej, tylko noce znacznie chłodniejsze. Martwię się o temperaturę wody w jeziorze, ale płyną informacje od osób, które dotarły już w piątek do Borówna, że woda jest cieplejsza od temperatury powietrza, a przynajmniej tak było o siódmej rano w sobotę.
Jeszcze przed zawodami
Nasz teamowy samochód, którym przewozimy bez problemu trzy rowery oraz całe mnóstwo bagażu, stoi już gotowy do drogi. Cieszę się, że już jedziemy.
Po drodze jeszcze krótka i sympatyczna przerwa na obiad w towarzystwie zmierzających tą sama trasą Luizy z Olą i Anią. Wszyscy są w bardzo dobrych nastrojach. Podobnie w recepcji ośrodka „Żagiel” na miejscu w Borównie. Spotykamy się w kolejce ze znajomymi, z którymi wymieniamy uwagi na temat formy. Forumowy Manio, czyli Jurek, pyta mnie jak zamierzam rozłożyć siły na trasie i sugeruje abym spróbowała pojechać na rowerze nieco ambitniej, tj. chociaż ze średnią 27 km/h.

Prosto z recepcji ośrodka udajemy się do miejsca, które jest biurem zawodów: stolik, dwa krzesła, kilku wolontariuszy. Torebkę z pakietem startowym: czepek, czip, numer startowy, pasek do numeru, jakiś batonik można powiększyć sobie o plakat i kalendarz oraz książkę autorstwa organizatora zawodów Roberta Stępniaka pod wiadomym tytułem („Jeden dzień z życia triathlonisty”).

Po załatwieniu wstępnych formalności mamy jeszcze sporo czasu do odprawy technicznej, ale przedtem chcemy oddać rowery do boksu i przygotować sprzęt na zmiany, dlatego rozpakowujemy się. Domek okazuje się całkiem przytulny, ma odnowioną łazienkę z prysznicem i dwie sypialnie, salon oraz coś na wzór aneksu kuchennego z lodówką. Nie włączamy jej jednak, bo we wszystkich pomieszczeniach jest tak zimno, że nie potrzebne jest korzystanie z lodówki. Na szczęście za radą Iwonki, z którą rozmawiałam przed wyjazdem, zabraliśmy ze sobą zapasowy grzejnik olejowy, który włączamy aby ogrzać pokój, w którym będzie spać Adam z filem. Drugi kaloryfer ustawiamy w naszym pokoju sypialnym i zabieramy się za przygotowywanie rzeczy potrzebnych na jutro.
Układam równiutko na łóżku od brzegu: najpierw strój do pływania z dwoma czepkami (jeden mój, drugi od organizatora opisany nr startowym) i okularkami, piankę oraz czip na pasku do przymocowania na kostce. Do tego zegarek i pasek z pulsometrem. Zastanawiam się jeszcze czy założyć rano do przejścia na plażę klapki, czy stare buty biegowe, ale ostatecznie decyduję się na klapki. Potem obok rosną dwie spore sterty ubrań: na rower większa, na bieganie mniejsza. Długo debatuję co z wybranych przeze mnie rzeczy trafi do plastikowego kosza, który zostawię w strefie zmian. Na spód kosza układam rzeczy, które założę na końcu, a na wierzch te, które będę zakładać najpierw (nie ma mowy o żadnej przypadkowej kolejności, wszystko jest przemyślane i przećwiczone).
Podobnej zabawy z przygotowaniem rzeczy na zmiany dokonuje w tym samym czasie też Darek i Adam.
Po tych wstępnych przygotowaniach oraz po oznakowaniu numerami startowymi rowerów idziemy we trójkę odstawić rowery do boksu rowerowego. Potem chwila rozmowy z kolejnymi spotkanymi znajomymi, rzut oka na inne rowery, obejrzenie co prezentują wystawcy w swoich namiotach na mini-expo i zaczęła się odprawa techniczna przy scenie pod chmurką. Szybko i sprawnie, bo zaczyna się robić chłodno. Z przyjemnością ogrzaliśmy się przez chwilę w sali, w której dostajemy po talerzu makaronu z sosem o kolorze pomidorowym. Adamowi udaje się dostać dokładkę makaronu, ale widać pani kelnerka miała więcej zrozumienia dla rosłego mężczyzny niż dla mnie bo mi zaoferowała poczekanie do chwili: „dam pani, jak coś zostanie”. Kończymy więc rozmowy o tym jak się kto jutro ubiera na rower i idziemy do domku dokończyć bobrowanie w pudełku z rzeczami na zmiany. Dokładam jeszcze bluzę z długim rękawem na rower i drugą na bieg. Adam pamięta o rękawkach rowerowych.
Gdy było już dobrze ciemno przyjechał dopiero fil z Mieszkiem (Radkiem), który też instaluje się w naszym domku (dostał do dyspozycji „salon”), a my jeszcze odwiedzamy „Rybki”, którzy częstują nas czym chata bogata. Tym sposobem wieczór mija bardzo przyjemnie i bezstresowo. Wracamy do siebie, nastawiamy dwa alarmy budzące i gasimy światło. Za ścianą słychać jeszcze Radka z filem i Adamem, którzy coś tam jeszcze sobie przygotowują na jutro, ale ja zasypiam szybko i budzę się dopiero na sygnał rano.
Dzień zawodów
W pokoju jest ciepło, bo przez całą noc mieliśmy włączony grzejnik. Temperatura na zewnątrz jest odstraszająca, o czym informuje nas Radek, który był już na tarasie, ale ubieramy się i jemy śniadanie. Najpierw płatki na mleku, a potem powoli przeżuwam bułkę, a Darek, który już dawno skończył, przygotowuje w tym czasie napoje izotoniczne w bidonach. Dopijam resztę herbaty i bierzemy swoje pudełka z rzeczami na zmiany, pompkę rowerową oraz bidony do zaniesienia do strefy zmian, gdzie widać już tłumek innych zawodników. W bluzach, zimowych czapkach kręcą się przy swoich rowerach, układają buty i ubrania w koszykach dostarczonych przez organizatora. Ja do takiego koszyka wkładam torbę z ubraniami, które założę po zawodach: ciepłą bluzę i spodnie. Obok stawiam swoje trochę większe plastikowe pudełko z przykrywką, do którego wczoraj pieczołowicie ułożyłam wszystko co będzie mi niezbędne na rower i do biegania. Tylko kask i numer startowy zostawię przyczepione do roweru. Nasze rowery stały przez noc okryte folią, która została nam z jakiegoś maratonu. Niewiele to pomogło, bo deszcz nie padał, a siodło i podłokietniki w lemondce były wilgotne od rosy. Darek sprawdza jeszcze ciśnienie w kołach i zostawiam pompkę dla Adama obok jego roweru.
Przed opuszczeniem strefy zmian zamieniam jeszcze kilka słów z Moniką, która układa swoje rzeczy przy rowerze. Zauważam, że ma pomarańczową koszulkę rowerową i zapamiętuję jej numer startowy przyczepiony do roweru: 57. Pora wracać do domku i przebrać się na pływanie. Namawiam jeszcze Darka żebyśmy poszli na chwilkę nad jezioro. To dosłownie kilka kroków. Wychodzimy z cienia drzew przy plaży, a tam widok zapierający dech w piersiach. Jezioro oświetlone nisko świecącym słońcem, a nad powierzchnią wody unosi się mgła. Na pomoście dwie postaci, wśród których rozpoznaję Kasię i Darka Sidorów. Czekają już na zawodników, którzy pojawią się tu lada chwila. Witamy się serdecznie, ale nie mamy czasu na dłuższe rozmowy. Do startu zostało jakieś pół godziny. Sprawdzam jeszcze tylko odczucia temperaturowe w kontakcie dłoń-woda i jestem mile zaskoczona: woda jest ciepła.

Wracamy do domku. Smaruję ciało oliwką dla dzieci i zakładam neoprenową piankę na dwuczęściowy strój kąpielowy. Po pływaniu i tak się kompletnie przebiorę, więc nic więcej nie pcham pod piankę. Jeszcze tylko jeden czepek, potem okularki i na to jeszcze jeden czepek, ten żółty z numerem. Czip założyłam na kostkę już rano zaraz po przebudzeniu się żeby go nie zapomnieć, teraz tylko poprawiam żeby nie był za luźno, ani za ciasno. Jestem już gotowa do wyjścia, a tu Mieszek dopiero wbija się w swoją piankę. Pomagam mu ją zapiąć, potem jeszcze ta sama procedura u Darka i wychodzimy. Adam z filem jeszcze śpią. Idziemy żwawym krokiem na plażę, ale nie mam chyba zbyt tęgiej miny, bo spotkany po drodze Piotrek_Marysin pociesza mnie i próbuje rozmasować mi ramiona i szyję. Mówi żebym się rozluźniła i że wszystko będzie dobrze. Dobra, wchodzę do wody, bo już zostało 10 minut do startu. Cholera, rano jak sprawdzałam była ciepła, a teraz jest zimna. Przepływam tak żeby się tylko zmoczyć jakieś kilka metrów i wychodzę na brzeg bo już za chwilę zacznie się odliczanie do startu. Proszę Darka żeby płynął obok mnie chociaż do pierwszej boi, bo nagle zaczęłam się bać. Przeraziło mnie to pierwsze zetknięcie z zimną wodą. Organizator mówi, że woda ma 18 stopni, ale jakie to ma teraz znaczenie. Nie ma czasu się zastanawiać bo już pierwsi zawodnicy zaczęli płynąć. Ruszam i ja. Wydaje mi się, że widzę obok Darka ale nie jestem do końca pewna czy to on, bo początek płyniemy w sporej grupce.

Sądziłam, że zaraz po starcie wszyscy szybko popłyną, a my zostaniemy gdzieś na końcu, a tak wcale nie było. Płynie nas cała gromada. Przez mgłę unoszącą się nad wodą nie widać boi więc kieruję się po prostu za ławicą ramion poruszających się przede mną.
Wreszcie widać dużą boję nawrotową. Opływam ją i kieruję się na drugą, którą teraz widać już dobrze. Po drodze jest jeszcze jedna mniejsza boja kierunkowa. Wszystkie w kolorze pomarańczowym więc nie mam najmniejszych problemów z ich dostrzeżeniem. Wszystko idzie jak po sznurku. Świeci słońce, widzę w środku naszego trójkąta łódkę z ratownikami (oddycham na lewą stronę, więc mam głowę zwróconą cały czas do wnętrza opływanego trójkąta, bo każdą boję nawrotową mijamy lewym ramieniem). Czuję się tak jak pływałam na wakacjach. W pewnym momencie dostrzegam na niebie klucz białych gęsi. Ale jest super! Wreszcie jest trzecia boja na brzegu.
Wychodzę obiec beczkę na brzegu i słyszę głos spikerki: „Pani Renato jesteśmy wszyscy pod wrażeniem pani spokojnego stylu”. Już ja wam pokażę ten „spokojny styl” myślę sobie, ale zaraz zapominam o tym i znów płynę sobie spokojnie. Jest przyjemnie, oddycham miarowo i nie zatrzymuję się. Druga pętla za mną. Luiza krzyczy: „Renia, napieraj!”. Obiegam beczkę nawrotową i znów do wody. Pierwsza boja OK., ale do drugiej jakoś już słabiej mi idzie, bo zaczyna mi coś wewnętrznie nie pasować: przeszywa mnie jakiś dreszcz niepokoju. Na szczęście to uczucie mija i choć nie wiem z czym ono jest związane to za chwilę uświadamiam sobie, że to jednak ma związek z zimnem. Czuję słaby skurcz w jednej z łydek, naciągam palce na siebie, a potem próbuję przestać pracować nogami. Za chwilę skurcz pojawia się w drugiej łydce. Nie jest dobrze myślę sobie. Ktoś płynie obok mnie. Jestem dublowana przez czołówkę. Ale, ale są też i tacy, którzy płyną podobnym tempem do mojego. E, to nie jest aż tak tragicznie. Płynę za jakimiś nogami, wyprzedzam z boku jakąś „żabkę”. Trzecie kółko ukończone. Zostało już tylko jedno, ostatnie. Przecież nie po to tyle się przygotowywałam żeby teraz rezygnować. Dawaj Renia, dawaj. No i włażę do tej zimnej wody i moczę się kolejne 26 minut (ostatnią pętle płynęłam najdłużej). Płyń szybciej to się rozgrzejesz, staram się sama sobie doradzić, ale z drugiej strony im bardziej pracuję nogami, tym gorzej z łydkami. Jeszcze nie wiem, że Darek miał podobne kłopoty ze skurczami całych nóg, ale on jest teraz gdzieś daleko przede mną.
Darek wyszedł z wody szybciej z przewagą prawie 10 minut, więc w strefie zmian się tym razem nie spotkaliśmy.
Gdy ja wypatruję ostatniej boi na brzegu jeziora Darek jest już ubrany w kompletny strój kolarski gotowy do jazdy rowerem.
Wreszcie kończę pływanie, nie było tak strasznie, tylko trochę zimno. Luiza czeka z ciepłą herbatą w termosie. Rewelacja! Lui wielkie dzięki. To było cudowne rozgrzać się kilkoma łykami tej herbaty.
Na brzegu próbuję założyć klapki i biec w nich, ale gubię je po dwóch krokach. Doping kibiców powoduje, że zarzucam mocowanie się z klapkami i biegnę boso. Chropowaty asfalt wbija mi się w zziębnięte stopy i czuję ból.
Dygocząc z zimna i sycząc (aj, jak bolą stopy) dobiegam do strefy zmian i zaczynam się szamotać przy przebieraniu. Jest przy mnie Kasia Sidorowa, wiec czuję się spokojniejsza. Dobrze, że mam posegregowane ubrania w koszu na zmiany, nie miałabym teraz głowy czegoś szukać i pewnie bym sie jeszcze bardziej trzęsła.
Widzę, że obok przebiera się Monika i Grzesiek „Rybka”. O, rany to oni też tak długo płynęli jak ja? Jak to możliwe zastanawiam się. Monika stwierdza, że pływanie w wodach otwartych to zupełnie inne pływanie niż w basenie. Nie korzystam z namiotu do przebierania, bo moim „namiotem” jest spódnica na gumkę pożyczona specjalnie na ten cel od mamy Darka.
Po zdjęciu mokrego kostiumu, który miałam pod pianką skupiam się na ubieraniu się. Najpierw pierwsza warstwa: stanik, koszulka + rękawki, potem dół: spodenki rowerowe + nakolanniki już są. Teraz cienka kurtka rowerowa, skarpetki, buty, kask, okulary, numer, biorę rower i gotowe.
Na początku jest mi tak zimno, że szczękają mi zęby, ale po kilku kilometrach pedałowania na mniejszej tarczy rozgrzewam się. Wrzucam na dużą zębatkę i piszczy zegarek z ustawionym alarmem co 15 minut. Czas na małe co nieco. Nie mam jednak zupełnie na nic ochoty więc ten sygnał ignoruję. Kolejny także. Dopiero przy trzecim zacznę wyciągać z kieszonek i torebki różne zapasy. Przedtem jednak muszę się koniecznie zatrzymać. Wykorzystuję drzewo przy drodze gdzie nie ma żadnych zabudowań. Zimno na pływaniu jakoś nie sprzyjało sikaniu w wodzie więc teraz pęcherz dopomina się o chwilę dla siebie. Kątem oka widzę dwóch czy trzech ścigantów, którzy przemknęli z kosmiczną prędkością nawet nie zauważając mnie przykucniętej w trawie. Teraz mam komfort, mogę jechać. Wyciągam jakieś batoniki, popijam. Jest odcinek ładnego asfaltu, świeci słońce. Nagle owoc kasztanu pac na jezdnię, spada tuz przede mną. Fajnie się jedzie. Jeszcze tylko las, nawrotka przy beczce i skręt w prawo na szary asfalt. Na fragmencie w lesie mijamy się z innymi zawodnikami, rozpoznaję kilka znajomych twarzy i pozdrawiamy się z Darkiem, który jest sporo przede mną.
Pamiętam trasę z ubiegłego roku, więc wiem, że zaraz będzie koniec pętli. Spikerka mówi coś o niezwykłej kobiecie, potem Basia Muzyka pozdrawia mnie przez mikrofon. Łapię banana i jadę na drugą pętlę. Początek będzie paskudny bo jest trochę pod górę i asfalt marny, więc jem banana i układam się na lemondce dopiero dalej. Pilnuję sygnałów alarmowych przypominających o piciu i jedzeniu, ale czasami były takie odcinki, że szkoda mi było zmieniać pozycję żeby grzebać w kieszonce kurtki gdzie mam schowane dwie bułki z szynką. Teraz jest taki fragment gdzie można obserwować kto jedzie za mną, bo za ostrym zakrętem przy czerwonym samochodzie widać dobrze sylwetki jadących. Widzę kilka osób na rowerach, w tym jedną w pomarańczowej koszulce. Oceniam, że jest jakieś 200-300 m z tyłu. W lesie przestaję myśleć o jadących za mną i wyciągam bułkę. Nie jestem głodna, ale zjadam chociaż pół, resztę zachowując na jakąś kolejną „przerwę śniadaniową”. Po nawrocie próbuję rozpoznać kto się kryje za podążającą za mną pomarańczową koszulką, ale niestety nie dostrzegam numeru startowego. Mam teraz ważniejsze zadanie. Muszę się skupić na piciu i jedzeniu. Co 15 minut zegarek odmierza mi dwa łyki napoju, albo jakiś gryz batonika. Obserwuję też prędkość. Co zerknę na wyświetlacz i zobaczę, że jest 26, to zaraz przypominam sobie słowa Manio żeby jechać 27 km/h. Na większości trasy udaje się, nawet jest czasami 28 i więcej, ale są dwa fragmenty odkrytej przestrzeni gdzie nie dało się nic więcej wycisnąć: jeden z nierównym asfaltem na początku pętli przed ostrym zakrętem z czerwonym samochodem, a drugi na drodze na Kotomierz gdzie nie było ani jednego drzewa. Tam już się nie karciłam za brak tych 27, tylko jechałam ile się dało. Jednak za punkt honoru wzięłam sobie nie zrzucenie z „blatu”. Doprowadziło to co prawda na ostatniej pętli prawie do wyciągnięcia łańcucha, bo był już na ostatniej tarczy tylnej przerzutki, ale jakoś nic się stało. Na trzecią pętlę już mnie nie wysyła żaden entuzjastyczny okrzyk pani spikerki, która widocznie przeniosła się na plażę zagrzewać do startu połówkowiczów. Mają ładną słoneczną pogodę i dużo cieplejszą temperaturę powietrza.
Ja tu sobie jadę spokojnie, a tam Adam walczy jak smok (wodny oczywiście) na trasie pływackiej.
Na bufecie spokojnie i pusto. Łapię znów w locie kawałek banana, którego łatwo daje się obrać ze skórki. Potem będzie picie, kilka gryzów batonika i znów las, gdzie dokończę swoją bułkę. Nie mijamy się już z Darkiem, widocznie jedzie dużo szybciej ode mnie i już skręcił w drogę na Borówno. Na nawrocie przy beczce przyglądam się dokładnie jaki numer startowy ma pomarańczowa koszulka i upewniam się że to jest Monika. Czyli jedzie za mną od początku. A przecież ja nie jadę tak szybko, czasem mocno zwalniam żeby coś zjeść. Czyżby wyczekiwała odpowiedniego momentu żeby zaatakować?

Na czwartej i piątej pętli na trasie zaczęło się zagęszczać. Do gry włączyli się zawodnicy z dystansu 70.3. Obserwuję jadących i dostrzegam wśród czołówki Adama, a potem Ulrike. Dzieli ich jednak spory odcinek. Czy się utrzyma?
Pozdrawiamy się z dziewczynami: Anią, Luizą i Basią. Zaczynam być wyprzedzana przez kolejnych zawodników, ale większości nazwisk nie znam. Nasz układ ja i Monika jest jednak niezmienny: Moinka tuż zaraz za mną. O mojej pozycji względem Moniki upewnia mnie jeszcze Manio, który dogania mnie i dopinguje. Potem jeszcze Kuba Bielecki krzyczy, że Monika z NP jedzie tuż za plecami. Mam teraz niezły zgryz, bo z jednej strony chciałabym się zatrzymać na małą przerwę w lesie, a z drugiej strony trochę byłoby głupio dać się wtedy wyprzedzić. Na ostrym zakręcie oceniam zatem jaka jest odległość między nami, gdy widzę, że Monika jest jakby trochę dalej z tyłu planuję postój w lesie. Przedtem jednak wypijam koncentrat energetyczny, potem szybkie hamowanie, rower opieram o drzewo i hyc do lasu na małe sikanie. Gdy wsiadam na rower właśnie przejechała obok mnie Monika oglądając się i sprawdzając co ja robię. Nie pozostało mi nic innego jak dogonić ją, co okazało się zresztą łatwym zadaniem. Zażartowałam, że daję jej zmianę i znów prowadziłam. Nie wiem czy to było mądre posunięcie, ale jakoś lepiej się czułam jadąc te kilkadziesiąt metrów przed nią. Potem jeszcze przeprowadziłam jedną „brawurową” akcję na części kolarskiej, ale o tym za chwilę.

Zaczyna wiać wiatr, kulę się na lemondce jeszcze bardziej, chowam głowę w ramiona. Najchętniej opuściłabym już tak tę głowę i jej nie podnosiła, ale niestety trzeba obserwować co się dzieje na drodze, czasem pojawia się jakiś samochód, jest kilka zakrętów no i od czasu do czasu trzeba patrzeć przed siebie. Do wiatru dołączają się szare chmury i słaby deszcz, który trochę pomoczył się asfalt. Na drodze do Kotomierza tradycyjnie jest wolniej, bo wieje jeszcze bardziej, ale za to w gładkim asfalcie przegląda się niebieskie niebo z białymi obłoczkami. Przez chwilę pomyślałam, że tak wyglądać musi droga do nieba: anielska biel chmurek „baranków” na niebieskim tle. I wtedy poczułam zimną strużkę wody w dolnym odcinku pleców: właśnie przesiąkły mi spodenki od wody chlapiącej z tylnego koła. Droga do nieba szybko się skończyła, a przede mną wyrosła postać w żółtej kamizelce z lizakiem w ręku. Hamuję gwałtownie i skręcam. Wyraźnie się zagapiłam, dobrze że policjantka była czujna. Drugie gapiostwo na bufecie kosztowało mnie trzymanie bidonu za końcówkę zębami, żeby w jednej dłoni trzymać banana i jednocześnie drugą wolną dłonią próbować utrzymać kierownicę roweru. Zanim się odplątałam z tej karkołomnej sytuacji trochę czasu się zeszło, ale na szczęście obyło się bez wywrotki. Zresztą sztuki wyjmowania bidonu z niewygodnie zamocowanego koszyczka na rurze podsiodłowej przez cały ten czas też nauczyłam się perfekcyjnie. Raz nawet złapałam się na tym, że opierając się na jednej ręce na podłokietniku wyjęłam bidon, napiłam się i schowałam go zupełnie bez żadnego problemu. Nigdy dotąd tak nie robiłam z obawy przed utratą równowagi, a tutaj po prostu zapomniałam się i okazało się, że to wcale nie jest niewykonalne.

Na ostatniej pętli asfalt był już zupełnie suchy i znów świeciło słońce. Przez cały czas na rowerze nie miałam wrażenia, że jest za zimno (no, może za wyjątkiem pierwszego fragmentu zaraz po pływaniu), czy za gorąco (raz tylko chciałam już zdejmować nakolanniki, ale potem przyszło ochłodzenie i przelotny deszcz i wtedy nie żałowałam, że je zostawiłam). Czyli komfort termiczny miałam, trochę słabiej oceniam utrzymanie średniej prędkości, bo jednak założenia Manio nie udało mi się tak idealnie zrealizować. Za to zbliżyłam się na tyle blisko do zawodniczki z niebieskimi rękawkami, z którą widziałyśmy się na trasie mijankowej w lesie, że w końcu odczytałam jej nazwisko na numerze startowym na plecach. Tak, to była Mila Pisankowa z Czech. Tuż przed końcem ostatniej pętli, gdzie już żegnałam się ze wszystkimi wolontariuszami, po kolejnym zastrzyku energetycznym w postaci koncentratu węglowodanowego wyprzedziłam Milę. Mijając ją pozdrowiłam i zachęciłam do dalszej walki. Na beczce nawrotowej gdzie musiałam się i tak zatrzymać przybiliśmy sobie piątkę z chłopakiem, który liczył przejechane przez zawodników pętle. Do końca roweru zostało już tylko kilka kilometrów więc Mila mnie nie goniła. Zgodnie z moim planem na ostatniej prostej zredukowałam przerzutkę żeby zwiększyć kadencję, rozluźniłam ramiona potrząsając rękoma i już myślami byłam w strefie zmian.
Mila była jednak szybsza ode mnie, wyglądało tak jakby w ogóle się nie przebierała, bo za chwilę już pobiegła. Ja zanim zrobiłam coś z rowerem, który wydawał mi się niemiłosiernie ciężki (w końcu oparłam go o inny rower zamiast wieszać na wieszaku) i zmieniłam spodenki oraz buty, to dawno jej już nie było.
Teraz muszę ustalić jakieś tempo biegu. Patrzę na drugi zegarek, który wzięłam specjalnie w tym celu na bieg. Pytam Adama Krzesaka, który mnie mija jakim on biegnie tempem. Oj, chyba jednak za szybko, zwalniam z początkowych 5:20-5:40 do ... 7:00. No to może jednak tak 6:00. Udaje się. Biegnę pierwszą pętlę i jest dobrze. Pozdrawiamy się wzajemnie z innymi znajomymi, którzy są na trasie. Spotykam też Darka. Wygląda bardzo dobrze.
Jest dosyć ciepło, świeci słońce. Popijając na punktach przechodzę do marszu na kilka kroków, a poza tym cały czas biegnę. Tak jest do trzeciej pętli, czyli pierwsze 15 km. Potem widząc coraz więcej zawodników, którzy idą (no nie, Michał też maszeruje, i Darek Sidor - co jest?) postanawiam w końcu też przejść do marszu. Najpierw jest to tylko 2 minuty i potem znów bieg. Tempo tego mojego biegania mam coraz wolniejsze, zaczyna być w okolicach 6:20-6:30. Mijam się z Darkiem, który też raczej maszeruje, ale i podbiega od czasu do czasu.
Zaczynam trochę obojętnieć, nie pilnuje już zegarka. Rytm marsz-bieg wyznaczany jest przez samopoczucie. Boli mnie brzuch, czuję ogólną niechęć. Tempo wyraźnie spadło i zmuszam się bardziej do tego żeby truchtać tylko w takim celu żeby skrócić tę mękę. Trudno biec jak ma się skurcze w brzuchu. Może to z głodu? Biorę do ust kawałek batonika, ale nie bardzo mi smakuje. Rozmawiam chwilę z biegnącym obok mnie Przemkiem, który biega po trasie z żelami energetycznymi, ale na żel się nie decyduję, mam swój koncentrat.
Nie mogę się doliczyć ile mam pętli do pokonania, a ile już przebiegłam. Pomaga mi w tym Lubomir, który przebrany już po swoim starcie kibicował na trasie. Idziemy obok i rozmawiamy, ale w końcu zaczynam truchtać. Z ilości złapanych „lapów” wychodzi mi o jedno mniej niż sądziłam do tej pory. Wszystko mi się pokręciło. Jestem zdezorientowana. Na trasie pojawia się Darek Sidor na rowerze, który też pyta ile mam jeszcze kółek. Nie jestem nadal pewna więc mówię, że chyba cztery, a może tylko trzy. Na to Darek żebym się trzymała i że „polski triathlon będzie ze mnie dumny”.
Chyba bardziej będzie jednak dumny z Adama, który wg doniesień innych biegaczy z trasy męczył się na biegu
ale powinien już być dawno za metą.
Mój brzuch dokucza dalej. Marzy mi się ciepła herbata, zwłaszcza, że robi się coraz chłodniej. Na zakręcie spotykam Adama, który już dawno skończył i przebrany przyszedł kibicować. Proszę go o kurtkę i rękawiczki, które mam w strefie zmian. Dobiegam do Augustowa (drugi koniec trasy) ale tam na bufecie wolontariusze serwują tylko zimną wodę, zimny izotonik i banany z batonami, których nie wezmę do ust przez najbliższe kilka dni. Zapytałam dziewczyny, które siedziały obok punktu i plotkowały z grupką chłopaków, czy nie zrobiłyby herbaty. Były bardzo chętne i zapytały czy posłodzić. Poprosiłam i poczłapałam nie bardzo wierząc, że będzie im się chciało. Wybawienie czekało szybciej niż się spodziewałam. Zanim okrążyłam beczkę nawrotową przy mecie zostałam ubrana w kurtkę i rękawiczki przez Piotrka_Marysina, który już z daleka krzyczał, że się zbliżam i czekał z kurtką. Do tego ciepła herbata w bidonie przygotowana przez Adama pomimo technicznych kłopotów z prądem na mecie.

Na kolejnej pętli w Augustowie czekała ciepła herbata w szklance z cytryną i cukrem. Pycha. Dziękuję wylewnie dziewczynie, która podała mi szklankę. Najważniejsze jednak, że wreszcie doliczyłam się ile mam jeszcze pętli do pokonania, bo przez jakiś czas trochę się zgubiłam w tym liczeniu i nikt z wolontariuszy też tego nie wiedział. Na szczęście inni przytomni zawodnicy nie pogubili się i dzięki temu ustaliłam swoją pozycję. Wymieniłyśmy sobie z Milą uśmiechy. Była blisko, ale już nie dałabym rady jej dogonić, bo byłam coraz słabsza. Zresztą myślałam teraz tylko o jednym: kiedy będzie koniec. Biegu było coraz mniej, a więcej odcinków pokonywanych marszem. Na trasie pojawiła się Kasia Sidorowa, która przetruchtała ze mną prawie jedną pętlę, umilając mi czas rozmową. Wtedy zaczęłam znów biegać i czas potoczył się szybciej. Potem Kasia towarzyszyła Monice, która trzymała się, ale różnica między nami powiększyła się.

Gdy zrobiło się zupełnie ciemno i na trasie została nas już tylko garstka niedobitków, wyruszył nam na spotkanie wolontariusz, który rozdawał pozostałym biegnącym czołówki. Wręczył mi latarkę z wyraźną instrukcją: daszek czapki do tyłu, zdjąć okulary (miałam je oparte o daszek czapki) i założyć czołówkę na głowę. Posłusznie wykonałam jego prośbę. Teraz było widać z daleka uprzywilejowane postaci biegaczy. Można było rozpoznać kto biegnie: światełko bujało się rytmicznie na boki, a kto idzie: latarka świeciła w jeden punkt. Czułam się jak na naszym wieczornym bieganiu w lesie z latarkami. Wieczorny chłód, pusto i ciemno. Od czasu do czasu tylko ktoś na trasie. Mijam się z Darkiem. Ostatnią pętlę postanowił przemaszerować żeby dać mi szansę na zrównanie się z nim. Potem miał czekać na mnie na ostatnim zakręcie żebyśmy razem wbiegli na metę. W takim razie muszę dać z siebie wszystko na co mnie stać w tym momencie, bo miałam do pokonania jeszcze więcej niż całe kółko.
Po nawrocie żegnam się z wolontariuszami na punkcie i biegnę, cały czas biegnę. Mijam jakiegoś zawodnika, który jest trochę zdziwiony skąd mam jeszcze siłę na bieg, ale nic mu nie mówię, że mąż czeka na mnie przed metą. Dobiegam do ostatniego zakrętu i widzę jak z ciemności wyłania się skulona postać i zaczyna powoli zbierać się do biegu. To był czekający na mnie Darek. Mówi, że ma dreszcze i jest mu trudno biec, ale ja nie mogę się teraz zatrzymać. To przecież tylko kawałek, ostatnia prosta. Patrzę na stoper odmierzający czas biegu, zostało 3 minuty. Darek pyta do czego zostało te 3 minuty, odpowiadam, że do 5 godzin w maratonie. Na mecie pełno świateł, rząd pochodni, reflektory, ogromny wyświetlacz z zegarem.
Dostrzegam na zegarze cyfry 13:49. Przyspieszamy, a Darek łapie mnie za rękę i trzymając się za ręce wbiegamy na metę w wiwatujący tłum kibiców. Zdjęcia, oklaski, uściski, gratulacje. Uli ściska mnie z całej siły. Spikerka opowiada o naszej trójce, która dziś razem startowała rodzinnie. W tym czasie Adam przynosi tablicę z naszym logo DAR zdjętą z samochodu i pozujemy we trójkę do zdjęcia z tą tablicą. Potem zdjęcie z trenerem, na którego ramieniu mogę się na chwilę wesprzeć.
Wolontariuszka odpina pasek z chipem z kostki. Ktoś znów mi gratuluje, klepiąc po obolałym ramieniu. Są wszyscy nasi znajomi: Luiza z Olą, Ania, Ewa, Piotrek. Chwilę rozmawiamy i Adam pomaga nam zebrać rzeczy ze strefy zmian. Pierwsza rzecz, którą robię to oczywiście ubieram się w przygotowane ciepłe ubrania: bluzę i spodnie z polaru. Pamiętałam z ubiegłego roku jak było mi strasznie zimno za metą, dlatego tym razem ubieram się od razu. Darek cieszy się, że wreszcie jesteśmy już po i obiecuje, że już nikt go nie namówi na ponowny udział takiej imprezie. Jakiś chłopak obok stwierdza, że już nigdy nie wsiądzie na rower. Prowadzę swój rower i zastanawiam się co mi się nie podobało. Chyba najbardziej jestem niezadowolona ze swojej części biegowej. Nie miałam świadomości tego, że nie da się przebiec całego maratonu po 4 km pływania i 180 km roweru. Marsz jest wpisany w ten maraton tak samo jak jedzenie i picie na rowerze. Teraz już wiem jak to jest.
Zakończenie zawodów
Dowlekamy się do domku, kładę się na łóżku w ubraniu i nie za bardzo jest czas żeby coś ze sobą robić bo za kilkanaście minut jest oficjalne zakończenie zawodów i dekoracje zwycięzców, na które wypada pójść. Łykamy zatem BCAA, co w moim wypadku oznacza dokładne pogryzienie i popicie tego wodą. Darek rozpuszcza sobie jeszcze „regenerator” w postaci R2, ja piję już tylko wodę. Mam tak zmęczony żołądek, że nie ryzykuję przyjmowaniem jakichkolwiek odżywek. Adam przyniósł dla nas dużą pizzę, którą ktoś zamówił dla finiszujących, ale zjadam tylko jeden kawałek. Nareszcie jakieś normalne jedzenie. Potem już tylko woda.

Pod sceną zgromadził się spory tłum zawodników. Robert Stępniak sprawnie przeprowadza dekoracje zaczynając od nagradzania w kategoriach wiekowych, potem w generalnej. Na pierwszy ogień idzie połowa dystansu IM, potem cały IM.
Nagrody i puchary wręczają burmistrz gminy Dobrcz oraz Sylwester Szmyd, który przyjechał jako gość zaproszony na te zawody. Podczas mojej dekoracji niestety nie było mi dane uścisnąć dłoni Sylwka, ale cieszę się z ogromnego pucharu za zajęcie II miejsca wśród kobiet.
Do zawodów na długim dystansie przystąpiło nas cztery, ale ukończyło tylko trzy. Jeszcze tylko łyk szampana, na więcej żadna z nas nie ma odwagi.
Panowie są dekorowani do miejsca 10-tego. Wyjątkiem było nagradzanie pań na dystansie „połówki”, bo na scenę poproszono 10 dziewczyn, wśród nich były: Uli (druga kobieta), Ewa (fantastyczny debiut), Luiza, Ania i Basia. Brawa dla nich!
Zakończenie raz jeszcze
Jakie było moje zdziwienie po ciężkiej nocy (oj, bolało przy każdej zmianie pozycji na łóżku) gdy rano zaczęliśmy oglądać nagrody jakie otrzymałam od sponsorów. Postarali się w tym roku organizatorzy wyjątkowo. Zupełnie się nie spodziewałam, że oprócz dumy i chwały będę mieć jeszcze wymierne korzyści materialne z wygranej w takich zawodach.

Próbując się rano ogarnąć, co przychodzi nam z wielkim trudem, zmagam się jeszcze dodatkowo ze skurczami żołądka. Darek zdobywa dla mnie krople żołądkowe, potem jeszcze Ania ratuje mnie zielonymi tabletkami na niestrawność i jakoś udaje się przetrwać. Zamiast czekoladowego mleka, które miało nam posłużyć jako napój regenerujący przeżuwam dokładnie kawałek suchej bułki i piję zieloną herbatę. Trochę zapominam o bólu brzucha podczas spotkania ST IM2010. Trudno zresztą nie być w dobrym nastroju kiedy znów jest mowa o nagradzanych, a wśród nich jest Luiza, Ewa, Ania i ja. Na koniec jest losowanie butów od sponsora, ale w tym już nie biorę udziału, bo otrzymuję przydział z innej puli. Grad nagród, którego się nie spodziewałam (poza znanym wszystkim wynikiem za Grand Prix IM2010 gdzie byłam druga tuż za Luizą).

Te bardzo miłe chwile wypełniają nam poniedziałkowe przedpołudnie. Zrobiło się jednak na tyle późno, że zarządzamy ekspresowe pakowanie i powrót do domu. Po drodze jeszcze kolejne zakończenie, tym razem w mniejszym gronie podczas wspólnego obiadu. Brakuje z nami tylko fila i Radka, którzy pojechali już wczoraj. Siedzimy przy stole w oczekiwaniu na swoje zamówione dania, wszyscy jeszcze z zielonymi opaskami na przegubie dłoni – nikt nie zdejmuje jej jakby była czymś bardzo ważnym. Rozmowy toczą się wokół średniej prędkości na rowerze, czasu spędzonego w strefie zmian i przeżyć związanych z częścią biegową. Wreszcie kelner przynosi dania i zaczynamy grzebać łyżkami i widelcami. Mnie apetyt jednak jakoś szczególnie nie dopisuje i tak pozostanie jeszcze przez cały kolejny dzień. Dostał ten mój żołądek niezłego kopniaka, siedzi teraz biedak skulony i nie chce współpracować.

Droga powrotna mija w strugach deszczu, a my myślimy o tym jak dobrze, że zawody nie odbywają się dziś. Gdyby przyszło nam jechać te 180 km w taką ulewę, to raczej nie było by to takie fajne. Żeby nie myśleć o fatalnej pogodzie zaczynam czytać książkę Roberta Stępniaka. I co się okazuje: facet wstaje przed szóstą na basen, a potem jeździ na rowerze przy minus 13 stopniach. Czyste szaleństwo. I po co to wszystko zastanawiam się w momencie gdy wysiadając z samochodu po kilku godzinach siedzenia w bezruchu nie mogę iść, ani wejść na schody do domu. Bierzemy tylko po torbie z podręcznymi rzeczami i już nikt z nas tego dnia nie schodzi na dół (trzecie piętro bez windy to za duże wyzwanie). Teraz już nie tylko zielona opaska na ręku przypomina mi o tym, że uczestniczyłam w zawodach na dystansie Ironman. Jestem obolała, nie mam na nic ochoty, kładę się do łóżka i zasypiam. Koniec.
W relacji wykorzystano zdjęcia z galerii:
galeria Stasseb
galeria Bartka
galeria Rafała (suf)
galeria DS (autor zdjęć: Kasia Sidor)
Gazeta Pomorska