Obóz treningowy DAR na Mazurach - sierpień 2010

09-22.08.2010

tekst i zdjęcia: DAR
09.08.2010 (poniedziałek)

Po niedzielnym starcie w triathlonie w Habdzinie wróciliśmy do domu w bardzo dobrych nastrojach (nic dziwnego, skoro świetnie spędziliśmy czas), ale zamiast pakować się na nasz dwutygodniowy wyjazd, zwyczajnie położyliśmy się wcześnie spać. Na pewno dobrze nam to zrobiło, bo następnego dnia, czyli w poniedziałek pomimo urlopu wstaliśmy wcześnie, zupełnie jakbyśmy szli dziś do pracy. Właściwie to sporo pracy było przed nami, bo trzeba było ruszyć koncepcyjnie głową, czy na pewno niczego nie zapomnieliśmy spakować, ogarnąć trochę w domu, żeby rodzina dyżurująca przy karmieniu zostającego w domu kota, nie potknęła się w progu. Potem zostało już tylko wrzucić walizki, torby, plecaki i kilka innych pakunków do pojemnego nad wyraz naszego teamowego WV, w którym od wczorajszego startu były już 3 rowery, kaski, buty rowerowe i pamelka. Gdy wreszcie pożegnaliśmy się z wypucowanym domem i zatrzasnęła się za nami brama było już południe.

Zaczęło się zgrupowanie sportowe zespołu DAR nad jez. Świętajno. Jesteśmy zakwaterowani w pokoju nr 4 w gościnnym gospodarstwie Racibórz 59. Mamy w pokoju vi-fi, a więc mogliśmy prześledzić cd. forumowej dyskusji o wczorajszych zawodach Habdzinman. Pierwszego dnia załapaliśmy się na dość wczesną (o 18) kolację, po której postanowiliśmy popływać w jeziorze. Ja i Darek założyliśmy pianki, bo zamierzaliśmy popłynąć dalej, a nie tylko przy brzegu. Adam przed kolacją biegał, a teraz tylko pływał dla ochłody, a potem wsiadł do roweru wodnego i popłynął w naszym kierunku. Śmialiśmy się, że przypłynęła po nas wodna taksówka. Woda w jeziorze jest czysta i ciepła. Nie ma żadnej roślinności wodnej, która by utrudniała pływanie. Wieczorem tafla wody była płaska jak stół, chmury przybrały różowawą poświatę od zachodzącego słońca. Nawigowaliśmy na białą żaglówkę, bo wokół tylko zielona linia brzegowa. Byłoby bosko, gdyby nie to, że w drodze powrotnej co jakiś czas musiałam trochę odpoczywać. Nie mogłam złapać rytmu płynąc kraulem. Darkowi płynęło się dobrze, nawet w miejscu gdzie postanowiliśmy wracać zrobił w wodzie nawrót koziołkowy. Było przyjemnie, śmialiśmy się, ale jednak czułam jakiś niepokój gdy Darek popłynął, a ja zostawałam z tyłu. Czułam się już zmęczona, przystawałam, odpoczywałam. Ostatni odcinek pokonałam już w większości grzbietem. Brakuje mi oswojenia się z tym jeziorem. Trzeba się rozluźnić żeby czuć się w wodzie bezpiecznie. W sumie w wodzie byliśmy ponad 30 minut. Wg mapy mogliśmy przepłynąć ok. 1 km łącznie w obie strony.

Gospodarstwo ma swoje dojście do wody z piaszczystym brzegiem i własną plażą oraz leżakami i trzema pomostami. Są kajaki, rower wodny i łódka do dyspozycji gości. Między domem, a jeziorem jest spore podwórze z placem zabaw. Bardzo przyjemne miejsce do letniego wypoczynku. Od jutra zaczynamy prawdziwe treningi, a więc chwile wypoczynku pomiędzy nimi będą nam bardzo potrzebne. Niewykluczone, że huśtawka pod drzewami będzie naszym ulubionym miejscem.
10.08.2010 (wtorek)

Dzień zaczynamy od porannego rozruchu. Najpierw trucht drogą w lesie. Początek jest asfaltowy, po kilkuset metrach jednak droga zamienia się w wygodną żwirową. Biegniemy niespiesznie podziwiając najpierw pasące się na łące konie, a potem delektując się widokiem sosen, świerków gdzieniegdzie przeplatanych jakąś brzozą. Mija 7 minut, a więc zawracamy. Po kwadransie jesteśmy z powrotem na naszym gospodarstwie. Zdejmuję buty i idę przez mokrą od rosy trawę nad brzeg jeziora. Jest cicho i spokojnie. Mamy do dyspozycji cały pomost, na którym możemy swobodnie rozciągać się, ćwiczyć. Kilka serii pompek, przysiadów, trochę brzuszków i kolejny kwadrans upływa nie wiadomo kiedy, a my jesteśmy rześcy i dobrze obudzeni. Krótka kąpiel i możemy iść na śniadanie. Jemy nie śpiesząc się. Wokół nas gwarno od licznych tutaj rodzin z dziećmi w wieku przedszkolnym. Mamusie lub babcie opiekujące się gromadką głośnych i wszędobylskich milusińskich nawołują dzieci, a dzieci krzyczą coś między sobą. Najgłośniej jest w porze wspólnych zabaw na plaży, gdy dzieciarnia skacze do wody, pluska się i piszczy.
Dziś mamy zamiar popłynąć w drugą stronę jeziora o kształcie rynny. Jest wąskie, ale bardzo długie, a więc przy długich wypływaniach będziemy płynąć albo w prawo, albo w lewo, bo na drugi brzeg to byłoby za krótko. Najpierw czekamy aż ułoży się nam w żołądku śniadanie, bo pływanie z pełnym brzuchem nie jest dobre. Jednak w tym czasie nadciągnęła szara chmura i zaczęło solidnie padać. Ja z Darkiem znaleźliśmy sobie schronienie na zadaszonej ławeczce na jednym z pomostów. Mniej szczęścia miała obserwowana przez nas żaba, która siedziała pod liściem. Kot, który szwendał się w przybrzeżnych trzcinach czmychnął czym prędzej. My w końcu też ewakuowaliśmy się i resztę burzy przeczekaliśmy w domu.
Po ok. godzinie zaczęło świecić słońce i byliśmy znów nad jeziorem, tym razem ubrani już w pianki do pływania. Dziś pływaliśmy we trójkę: ja, Darek i Adam. Mamy wszyscy pianki, więc nie będziemy potrzebowali asekuracji łódki. Zresztą okazało się, że płynąc wzdłuż jeziora blisko brzegu zawsze można podpłynąć do któregoś z licznych tutaj pomostów. A raz nawet pomost podpłynął do nas. Był jakiś dryfujący, daleko od brzegu i odpoczywał też przy nim jakiś pan. Zamieniliśmy z nim dwa słowa i popłynęliśmy dalej. Cała linia brzegowa jest jednolicie zielona: najpierw, patrząc od lustra wody, jest mała zielona kreska trzcin, a potem wyższa ciemno zielona od drzew. Nie ma żadnych punktów do nawigacji. Płynę więc za Darkiem, a w zasadzie za bąbelkami na powierzchni wody jakie zostawia za sobą, a przy wyższym podniesieniu głowy widzę jego rytmicznie poruszające się ramiona i widoczny od czasu do czasu niebieski czepek. Z boku przez jakiś czas też widziałam płynącego obok Adama, później jednak zniknął mi z pola widzenia; on pływa dużo szybciej i jakoś tak prawie przemyka się ledwie przez powierzchnię wody, nie chlapiąc i nie wychylając się zbyt mocno nad powierzchnię. Nie wiem jak on to robi, ale po prostu przesuwa się płynnie i zwinnie w wodzie jakby nie wykonywał żadnych ruchów, a przy tym płynie bardzo szybko. Taki wodny smok.
Świeciło cały czas słońce, woda jest czysta, miękka i taka jaką sobie można wymarzyć do pływania w jeziorze. Płynie mi się dziś dobrze, swobodnie i czuję, że dałabym radę jeszcze dalej. Dużo bezpieczeństwa daje mi też towarzystwo Darka i Adama. Schniemy wygrzewając się na leżakach, gdy w tym czasie pianki ociekają wisząc na huśtawce. Mamusie i babcie nawołują dzieci do szybkiego wyjścia z wody używając przy tym nie lada forteli słownych. Za kilka minut zacznie się obiad. Dziś są pyszne pierogi z jagodami, ale przedtem zjadamy po dwa talerze żurku.

Po obiedzie sjesta na plażowych leżakach, ale nie trwa zbyt długo bo chmurzy się i zaczynamy przygotowania do popołudniowego treningu. Chcemy pojeździć rowerami, dlatego patrzymy w niebo. Z jednej strony nadciąga szara chmura, a z drugiej piękny błękit i białe malownicze chmury. Chwila niepewności, aż wreszcie zwlekanie kończy się tym, że ubrani już prawie do wyjścia słyszymy jak w dach uderzają krople deszczu. Jednak intensywność opadu jest tak słaba, że decydujemy się na jazdę rowerem. Przez całą drogę w jedną stronę świeci słońce i pada drobny deszcz, a więc asfalt zaraz wysycha, a kilka kałuż w lesie nie czyni nam żadnej szkody. Jest jednak późno, dlatego skracamy naszą przejażdżkę do jednej godziny. Po rowerze jeszcze 30 minutowe bieganie znaną drogą przez las. Wracamy nieźle spoceni, jest dość parno i ciepło, pomimo tego lekkiego zachmurzenia i deszczyku.
Błyskawiczny prysznic i schodzimy do sali jadalnej w obawie, że nasze spóźnienie na kolację zakończy się postem. Jakie było nasze zdziwienie, gdy na stole w salaterce czekała gorąca jeszcze wątróbka w sosie, półmisek z wędliną przykryty kloszem, a chleb w koszyku serwetką. Przypomniały mi się posiłki w COS-ie podczas naszego wyjazdu na obozie pływackim. Na kolację też były dania na ciepło, a oprócz tego wędliny, sery, warzywa. Tutaj jest podobnie, choć nie ma wyboru sałatek i surówek, ale jedzenie jest jak dla sportowców. Dużo białka i węglowodanów. Jedynie o owoce i warzywa dodatkowo dbamy we własnym zakresie.
11.08.2010 (środa)

Rano niebo przysłonięte mgiełką rozciągniętych chmur, wstajemy trochę ociągając się na poranne truchtanie. Las wita nas tymi samymi świerkami co wczoraj. My wybieramy jednak na krzyżówce drogę w lewo. Na tej w prawo widać w oddali spacerowiczów z psami, nie chcemy im przeszkadzać. Dobiegamy do polanki i wracamy. Powtarzamy rytuał chodzenia boso po rosie. Długa seria rozciągania, ćwiczenia i kolejne pół godziny mija nie wiadomo kiedy. Czas jednak na śniadanie.

Chmury gdzieś znikły i mamy słońce, które będzie towarzyszyć nam w sposób niemalże niezakłócony przez cały dzień. Nie jest jednak upalnie, choć może cieplej niż wczoraj. Siedzę na brzegu jeziora i odpoczywam po sytym śniadaniu. Gromadka dzieci już kąpie się, pluszcze i oczywiście jest dość głośno, ale do wytrzymania. Mamy i babcie czuwają nad małoletnim towarzystwem i zapewniają co jakiś czas atrakcje lub uspokajają nazbyt rozbrykane dzieci. Mija wreszcie graniczna godzina gdy możemy zacząć pływanie. Zakładamy pianki, bo pomimo, że jest ciepło i woda też ma odpowiednią temperaturę (25 st.), to jednak pianka daje poczucie bezpieczeństwa. Zresztą zawody w Borównie też będą w piankach, więc lepiej się przyzwyczajać do pływania w niej, niż bez. Płyniemy do dryfującego pomostu przy sąsiedniej plaży. Dziś jest tam sporo ludzi, nic dziwnego pogoda sprzyja plażowaniu. Darek płynie dalej bo dziś mamy pływać w odcinkach po 15 minut, a dopłynięcie do pomostu mi zajęło niecałe 8 min. Jednak płynęłam dość energicznie i wykorzystałam okazję żeby chwilę odpocząć. Jakiś chłopak, który stał na pomoście stwierdził, że mąż mi odpłynął, ale uspokoiłam go, że zaraz wróci. Jednak nie wracał, więc popłynęłam za nim. Powrót na naszą plażę, krótki odpoczynek i płyniemy jeszcze raz. Znów 15 min w jedną stronę i powrót. Zarówno ja, Darek jak i Adam wszyscy mieliśmy dłuższy czas płynięcia w drodze powrotnej. Zaczęło trochę wiać i tworzyła się fala na powierzchni i to pewnie było przyczyną dłuższych czasów. O jakieś 3-4 minuty.
Trochę nas to pływanie zmęczyło, więc z chęcią idziemy na obiad, by po nim chwilę odpoczywać na tarasie. Tylko Darek nie siedział z nami, bo czyścił w tym czasie rowery, były już trochę zapiaszczone po ostatnich jazdach w deszczu.

Przygotowuję dla każdego po dwa bidony napojów izotonicznych. Dziś jest ciepły dzień, a nas czeka jeszcze dość intensywny trening. Najpierw jedziemy rowerami na godzinną przejażdżkę, a potem bezpośrednio po będziemy biegać szybszym tempem. Zobaczymy jak nam wyjdzie. Ale najpierw nagroda: po drodze w sklepie (najbliższym w odległości 3 km) kupujemy sobie po lodzie. Posileni możemy jechać dalej. W Świętajnie droga przy kościele została już poprawiona na odcinku dwóch pasów i jedzie się bardzo wygodnie. Darek proponuje abyśmy skręcili w prawo, zamiast w lewo. Jechał już dziś tą drogą samochodem i wiedział, że jest tam dobry asfalt. Rzeczywiście na nowym, gładkim asfalcie bez trudu udaje się nam wykonać ćwiczenie z wysoką kadencją. Po nawrocie kontynuujemy i czas szybko mija. Godzina jazdy nie wiadomo kiedy minęła. Teraz zmiana spodek i butów na biegowe, łyk napoju i już biegniemy. Adam ma czujnik na but z pomiarem odległości, a Darek dodatkowo objeżdżając trasę samochodem oznaczył ją co kilometr. Dzięki temu wiemy w jakim tempie biegniemy. Poznaję żwirową drogę przez las w jej dalszej części, bo biegniemy prosto 5 km. W drodze powrotnej zaczyna lekko kropić deszcz, który nas przyjemnie chłodzi. Na koniec zaserwowaliśmy sobie jeszcze jedno chłodzenie – kąpiel w jeziorze. Potem szybko na kolację bo i tak byliśmy już spóźnieni godzinę.
12.08.2010 (czwartek)

Od rana przez cały dzień świeciło słońce. A były zapowiadane burze i deszcze. Rano na niebie ani jednej chmurki, więc opalamy się z Adamem na pomoście, a Darek czyta na leżaku, schowany trochę w cieniu pod drzewami. Podczas pływania słońce świeciło mi prosto w oczy. Całe szczęście, że mam przyciemniane okularki, to mnie tak nie raziło. Dziś pływania było sporo, bo aż 45 minut. Trochę nudno jak nie ma na czym oka zawiesić. Jeszcze w jedną stronę to jest najpierw przechylona brzoza, potem plaża i ludzie na pomoście, ale dalej to jedna zielona, monotonna linia. Żeby chociaż jakaś żaglówka, albo mała łódka, a tu nic. Podzieliliśmy sobie ćwiczenie w ten sposób, że w jedną stronę płyniemy 20 min, a potem powrót, który zwykle zajmuje więcej czasu, bo jest pod wiatr i tworzą się fale. Trudno dokładnie określić jaki dystans przepływamy, bo nie żadnych punktów odniesienia na brzegu. Liczymy więc tylko czas spędzony w wodzie.
Zostawiamy pianki powieszone na drzewie do wyschnięcia, sami siedzimy chwilę na nagrzanej ławce i już trzeba zbierać się na obiad.
Myśleliśmy, że na popołudniowe bieganie zachmurzy się i wreszcie spadnie ten deszcz, ale słońce świeciło pełną parą. Przygotowujemy więc bidony z napojami, które zostawiamy w lesie przy rozwidleniu dróg. Ja i Darek będziemy biegać 4 pętle, a w połowie dołączy do nas Adam, który nas zmotywuje do przyspieszania w końcówce.
Towarzyszy nam rudy pies z pyskiem liska, który przychodzi na teren gospodarstwa, ale nie jest psem żadnego z gości. Pies zaznacza w sobie znany sposób wszystkie skrzyżowania i biegnie cały czas blisko nas. Pod koniec pierwszej pętli uznaje jednak, że nasze tempo biegu mu nie odpowiada i przyłącza się do dwójki rowerzystów i tyle go widzieliśmy.
Mimo, że biegniemy w lesie w cieniu, to jednak jest ciepło i bardzo się pocimy. Dlatego dobrze, że po każdej pętli możemy napić się kilka łyków picia zostawionego w bidonach pod drzewem. Na drugiej, ani na trzeciej pętli nie spotykamy Adama. Wreszcie na czwartej pętli gdy już zaczęliśmy przyspieszać słyszę jakiś donośmy głos. Na początku myślałam, że to ktoś jedzie konno i woła do konia, ale to Adam tak biegł szybko i wołał na nas. Odwróciłam się i dopiero po chwili zorientowałam się, że ta czarna koszulka to Adam, a nie jeździec na czarnym koniu. Pobiegliśmy ostatni odcinek wspólnie. Trasa, którą biegliśmy była fragmentami dosyć trudna, bo wybraliśmy jakiś skrót leśną przecinką, gdzie były korzenie, szyszki, wysoka trawa. Ale wybraliśmy taką sześciokilometrową pętlę przez las, bo gdybyśmy biegali tylko drogą w tę i z powrotem, to byłoby to śmiertelnie nudne.
Teraz jeszcze deser dzisiejszego treningu: krótka i spokojna przejażdżka rowerami. Nawet nie zmienialiśmy spodenek na rowerowe. Założyliśmy tylko buty i kaski. Muszę przyznać, że taka konfiguracja, czyli najpierw bieg, a potem rower, jest całkiem przyjemna. Wyschła mi spocona koszulka, nogi nie były takie ciężkie jak to zwykle po długim bieganiu. Nawet już nie musieliśmy chłodzić się kąpielą w jeziorze, o czym marzyłam w trakcie biegania. Całe ćwiczenie trwało ponad 3 godziny, dlatego na kolację byliśmy solidnie spóźnieni i jedliśmy ją sami. Wszyscy goście zdążyli już ją skończyć i rozeszli się. Część szykowała się do wieczornego ogniska, my jednak po wzięciu prysznica i uzupełnieniu dzienniczka treningowego dzisiejszymi wyczynami, szybko zasnęliśmy. Jutrzejszy dzień będzie odpoczynkowy.
13.08.2010 (piątek)

Zerwałam się rano i zaczęłam zakładać biegowe buty gdy Darek przypomniał mi, że dziś jest dniem bez biegania. Zamiast truchtać do lasu wyszliśmy boso i spełniliśmy marzenie Darka: kąpiel w jeziorze o poranku. Bardzo miły, orzeźwiający początek dnia.
Po śniadaniu Darek z Adamem pojechali do Szczytna po Alicję, która dojechała na weekend do Adama. Przy okazji zrobili drobne zakupy. Ja w tym czasie opalałam się na pomoście czekając na nich. Gdy wreszcie pojawili się było za późno aby zaczynać pływanie, bo za godzinę podają już obiad. A dziś planowaliśmy popływać dłużej. Jemy więc obiad, potem odpoczywamy kolejną godzinę i zbieramy się na plażę. Woda w jeziorze jest ciepła, powierzchnia płaska, bez fal, słońce lekko zamglone za rozciągniętymi chmurami. Wspaniałe warunki do pływania, przyjemnie miękka i czysta woda. Zakładamy jednak pianki i płyniemy. Najpierw wzdłuż jeziora przez 15 minut, by potem zawrócić i dopłynąć na naszą plażę. Mija ok. 30 minut jednostajnego płynięcia bez żadnych przerw. Wychodzę z wody i w ramach wykorzystania przerwy zawieszam swój czerwony ręcznik na oparciu ławki na pomoście, będzie naszym punktem nawigacyjnym. Po krótkiej przerwie kolejny odcinek do przepłynięcia, tym razem 15 minutowy. Dostrzegam rytmicznie poruszające się ramiona Darka i Adama płynących tym razem w poprzek jeziora. Płynę w ich kierunku nawigując na dziurę między drzewami na przeciwległym brzegu. Po 7 minutach zawracam. Drugi taki sam odcinek pokonuję nawigując na białe burty roweru wodnego, którym pływa po jeziorze Alicja. Za każdym razem wychodzę z wody na brzeg i chwilę odpoczywam. Teraz zostały jeszcze serie krótszych odcinków po 10 i 5 minut też powtórzone. Wypływam w kierunku pochylonej brzozy i wracam. Gdy wreszcie wychodzę z wody po 1 h i 50 min jestem wypompowana. Nie mam siły zdjąć szybko pianki. Siadam na ławce żeby nie stracić równowagi. Czuję, że nie mam siły podnieść ramion i czuję odcinek lędźwiowy.

Śpieszymy jednak na kolację, Darek jest głodny. Ja też jem bez opamiętania. Adam prosi o dokładkę spaghetti. Panie ze stolika obok dzielą się z nami swoją porcją. Do tego zjadam jeszcze chyba z osiem kromek chleba, a na koniec jemy owoce. Ledwo wracamy na górę do naszego pokoju. Jesteśmy ociężali i nie mamy siły na żadne wieczorne spacery. Leżenie na wznak jest jedyną nie męczącą czynnością, nawet mruganie powiekami może być zbyt wymagające dlatego lepiej je zamknąć. Dobranoc.
14.08.2010 (sobota)

Warto było wczoraj wcześniej zasnąć, bo dziś pobudka o 6:30. Według prognozy meteorologicznej należy spodziewać się słonecznego i upalnego dnia. Już ok. 11 godziny temperatura powietrza ma wzrosnąć do ponad 30 stopni. Niestety jest też druga zła wiadomość, ale raczej tylko dla kolarzy, bo żeglarze na pewno się ucieszą: będzie wiało. Ubrani w eleganckie stroje kolarskie wyruszyliśmy punktualnie o 7:30 zaopatrzeni w batoniki i bidony z napojami. Picie bardzo się przydało. Batoników nie zjedliśmy bo po drodze były sklepy, a nawet piekarnia, w której kupiliśmy słodkie bułki. Potem zrobiliśmy jeszcze przerwę na lody, a w zasadzie lody były przy okazji zatrzymania się koło apteki, w której miła pani magister sprzedała nam maść do oka dla Darka, który ma od dwóch dni zaczerwienione i podrażnione oko przez nieodpowiednio zastosowany płyn do soczewek. Dostaliśmy maść dostępną na receptę, ale bez recepty („bo przecież skąd pan teraz dostanie receptę” stwierdziła pani w aptece) i tabletki na obkurczenie naczyń krwionośnych. Mam nadzieję, że te leki szybką pomogą.
Dalszy odcinek trasy prowadził po dużo lepszym asfalcie, ale niestety był też większy ruch samochodowy, niż w pierwszym nieco wyboistym odcinku do Mrągowa. Jechaliśmy w stałej kolejności: ja prowadziłam, za mną Darek, a na końcu Adam. Najsłabsze ogniwo nadawało tempo, inaczej bardzo byśmy się oddalili od siebie. Poza tym jadąc na prowadzeniu naszego peletonu nie miałam osłony przed wiatrem, czyli ćwiczyłam jazdę „bez podciągania”. Brak korzyści zmian i jazdy w tunelu aerodynamicznym za innym prowadzącym, wymuszał częste używanie „lemodki”. Taki sposób jazdy bardzo przyda się podczas samotnej jazdy na zawodach w Borównie, więc warto mieć to opanowane. Dzisiejszy wiatr dodatkowo wymuszał bardziej pochyloną pozycję na rowerze.

Mieliśmy jeszcze po drodze jeszcze jedną atrakcję. Przejeżdżając przez Spychowo byliśmy świadkami dwóch prób gry na rogach myśliwskich. To członkowie różnych zespołów trenowali przed dzisiejszym koncertem w ramach koncertu sygnalistów myśliwskich. Po 4 godzinach kręcenia wróciliśmy do Raciboru. Było już bardzo gorąco, skończyło się nam picie. Z chęcią ochłodziliśmy się kąpielą w jeziorze.
Resztę dnia spędzamy leniuchując.
15.08.2010 (niedziela)

Zmienia się turnus: jedni goście odjeżdżają, a nowi przyjeżdżają. My zaś dostajemy świeże ręczniki i pościel. To znak, że właśnie minął tydzień naszego pobytu.
Dzień zaczynamy porannym truchtem do lasu. Zauważam na bocznej drodze kartkę z zakazem wstępu do lasu. Przyglądam się baczniej informacji na kartce przyczepionej do drzewa. Zakaz obowiązuje od 14.08 do 30.09. Trochę długo i nie bardzo wiem dlaczego, skoro padają deszcze, a więc nie wynika to chyba z zagrożenia pożarowego spowodowanego długotrwałą suszą. Droga, którą biegniemy jest bez zakazu. Jeżdżą nią samochody, więc my także postanawiamy z niej korzystać.
Po bieganiu znów udajemy się na pomost. Dziś urozmaicamy sobie ćwiczenia z rozciąganiem taśm gumowych. Potem jeszcze krótka kąpiel w przyjemnie chłodzącym lekko rozgrzane ciało, ale jednak ciepłym jeziorze (woda ma 25 st.).
W ten sposób jesteśmy gotowi na przyjęcie kolejnego dnia. Najpierw oczywiście śniadanie, potem relaks na tarasie z kawą i znów lądujemy na pomoście. Tym razem leżę w stroju plażowym i z książką w ręku. Gdy już słońce zaczyna zbyt mocno przypiekać i leżenie nam się nieco znudziło czuję, że jestem gotowa do pływania.
Zakładamy z Darkiem pianki i wchodzimy szybko do wody. Jest tak ciepła, że można by było pływać bez pianek, ale dziś mamy w wodzie spędzić godzinę więc chyba jednak bezpieczniej pływać w piankach, niż bez nich. Jest kilka powodów, dla których pływamy w tych strojach. W piance płynie się szybciej, a dodatkowo u osób szczupłych, które nie mają zbyt dużo ochronnej podskórnej tkanki tłuszczowej nie dochodzi do wychłodzenia. Zauważyłam także, że wypornościowe właściwości neoprenu powodują, że mam cały czas nogi tuż przy powierzchni wody i łatwiej jest mi utrzymać całkowicie płaską do lustra wody pozycję w wodzie. Nie muszę nawet zbytnio machać nogami, wystarczy sama praca rąk i przemieszczam się. Bez pianki przy braku pracy nóg, opadają mi one na dno, musiałabym cały czas nimi pracować, a to już pochłania zdecydowanie większą ilość energii. Jest też kolejny powód, dla którego nawet w taki dzień jak dziś, gdy temp. wody w jeziorze jest równa temperaturze wody w basenie, wciskam się w ciasny gumowy strój do pływania. Otóż będąc w piance mogę popłynąć sama, praktycznie bez żadnej asekuracji daleko wzdłuż jeziora. Czuję się bezpiecznie, tak jakbym płynęła na materacu. W każdej chwili mogę odpocząć, położyć się na plecach i woda mnie unosi. Poza tym nie muszę myśleć o bliskim spotkaniu w wodzie z innymi stworzeniami, jak np. z zaobserwowaną wczoraj wieczorem wydrą. Gdy się płynie i nagle dotknie się ręką jakiś patyk, czy kawałek trzciny to zaraz wyobrażam sobie, że to coś czego nie chciałabym w wodzie spotkać, zwłaszcza jak się jest daleko od brzegu.
Przepłynęliśmy najpierw 20 minut wzdłuż jeziora, potem powrót w kierunku naszej plaży. Po drodze miałam dwa punkty nawigacyjne: dryfujący pomost, a na nim sylwetki stojących tam ludzi oraz zwieszająca się do wody pochylona brzoza. W drodze powrotnej zauważam kątem oka, że na leśnej plaży przy pływającym pomoście aż roi się od ludzi. Dziś jest niedziela i bardzo upalny dzień, nic dziwnego, że tyle osób przyjechało ochłodzić się nad jezioro. Nie zatrzymuję się jednak tylko płynę dalej. Mijam też nasz pomost oznaczony rozłożonym ręcznikiem na ławce i pomarańczową pamelką położoną na pomoście i płynę jeszcze 10 minut w drugą stronę. Dopływam do jakiegoś pomostu i zawracam. Darek popłynął gdzieś dalej, ale on pływa szybciej ode mnie, więc w tym samym czasie pokonuje większe odległości. Przy naszym pomoście brakuje mi jeszcze 5 minut do pełnej godziny więc pływam sobie swobodnie w pobliżu zwracając uwagę na ładne pociągnięcie rękoma. Gdy wychodzę z wody na stoperze mam 59:19, czyli można skończyć. Czas przygotowywać się do obiadu. Chwilę więc schniemy na pomoście i wracamy do pokoju przebrać się.
Do obiadu podano ciasto. To tak z okazji niedzieli. Na poobiedni odpoczynek z uwagi na upał przenieśliśmy się do sali kominkowej, która jest w przyziemiu i daje przyjemny chłód. Nie można jednak tego samego powiedzieć o powietrzu po wyjściu z domu. Jest gorąco i duszno. My jednak przebieramy się w stroje do biegania i z bidonami w ręku zmierzamy w kierunku lasu. Po kilku minutach biegu czuję, że powietrze jest oblepiające i gorące, zupełnie nie ma czym oddychać. Nie ma najmniejszego podmuchu wiatru i nawet cień lasu niewiele pomaga. Biegniemy jednak wytrwale, acz wolno noga za nogą. Napoje w bidonach zostawiliśmy pod drzewem przy rozwidleniu dróg. Oj, niedobrze myślę sobie, im dalej w las tym coraz mniej kałuż, więc nawet nie będzie gdzie umoczyć języka. Wreszcie zapominam o upale, słońce coraz mniej doskwiera. Jesteśmy co prawda okropnie spoceni, zdjęliśmy czapki, ocieram co chwila pot z czoła i całej twarzy, czuję jak pot kapie mi z końcówek włosów na nogi. Dobiegliśmy do końca lasu, widać jakieś zabudowania, cmentarz, a potem biegniemy jeszcze kilometr drogą aż do pola golfowego. Przy pierwszych słupkach ogrodzenia pola jest dokładnie 7 km więc zawracamy. Dalej jest duszno, ale już trochę się przyzwyczaiłam. Z daleka słychać lekkie pomruki nadciągającej burzy. A my mimo woli coraz bardziej przyspieszamy. Droga powrotna już nie jest w słońcu, a od połowy zastanawiamy się tylko czy zdążymy przed deszczem. Darek jeszcze bardziej przyspiesza, bo chce uratować przed zmoknięciem zostawioną na pomoście książkę. Wreszcie docieramy do rozstaju dróg, pijemy łapczywie z pozostawionych tam bidonów. Widząc ciemne od chmur burzowych niebo truchtamy w stronę domu. Zbierając pozostawione na pomoście rzeczy widzę jak nadciąga gwałtowny wiatr, który niesie ze sobą zimne powietrze i za chwilę spadają pierwsze krople deszczu. Na ganku spotykam Alicję, która też tak jak my zdążyła schronić się przed burzą wracając z przejażdżki konnej. Pytam, czy wrócił Adam, który miał pojechać rowerem do apteki do Szczytna. Niestety Adam wyjechał godzinę temu i jeszcze go nie ma.
W ostatniej chwili zdążyliśmy skończyć trening, a przynajmniej jego najważniejszą część, zebrać rzeczy z plaży (najważniejsze, że książka nie zmokła) i zamknąć otwarte na oścież okno w pokoju. W domu zgasło światło i rozpętała się nawałnica.

Kolację i resztę wieczoru spędziliśmy romantycznie przy świecach, których spora ilość pojawiła się w całym domu. W połowie kolacji do sali jadalnej wkroczył w stroju kolarskim Adam. Opowiadał, że jechał ze Szczytna uciekając przed piorunami. Momentami pod wiatr rozwijał prędkość 38 km/h. Na szczęście udało mu się zrobić zakupy w aptece, więc nie jechał chociaż na darmo.
I jak to podsumował jeden z gości: ale mieliśmy dziś przygody, będzie o czym opowiadać. A pewnie, że będzie o czym. Adam ze strachu przed burzą wykręcił niezłą prędkość, a my mieliśmy najpierw bieg o przetrwanie (miałam myśli o piciu wody z kałuż, a potem wykombinowałam, że mogę przecież pomoczyć chusteczkę i w ten sposób wykorzystać kałużową wodę na drodze), a później bieg o uratowanie książki przed zmoczeniem. Też dobre ćwiczenia.

Po burzy przeszliśmy się jeszcze nad jezioro ocenić sytuację. Okazało się, że na ścieżce i wszędzie wokół leżały gałęzie i liście, a koło jarzębiny wielki konar odłamany od drzewa. Najgorzej prezentował się duży pomost, który oderwał się od podstawy mocującej go z brzegiem i prawie odpłynął. Drugi, mniejszy i krótszy pomost wyglądał na nieuszkodzony. Po deszczu znów był spokojny i ciepły wieczór, a ciszę przerywały popisy gry na rogach myśliwskich. Dźwięk niósł się echem po okolicy.
16.08.2010 (poniedziałek)

Czekał nas dziś trudny sprawdzian – mały triathlon. Musimy zmieścić się w okienku między posiłkami i przećwiczyć szereg rzeczy. Zaczynamy od tego, że nie jemy zbyt obfitego śniadania, a zabieramy ze sobą na wynos po bułce. Będziemy testować jak się je bułkę z szynką podczas jazdy na rowerze (dla niektórych, którzy czytali arcyśmieszną dyskusję z udziałem kolarza Tompoza na forum biegajznami w wątku o odżywianiu podczas Ironmana, wiedzą w czym rzecz). Najpierw przygotowujemy sobie wszystko co będzie nam potrzebne podczas zmian po pływaniu na rower i potem po rowerze na bieg. Nie zapominamy nawet o numerach startowych. Mamy przypięte na taśmach startowych (pamiątka ze startu w Moritzburgu) nigdy nie wykorzystane numery startowe z profesjonalnego materiału (otrzymane w pakiecie na okolicznościowy bieg przed maratonem nowojorskim).
Na sygnał włączamy razem z Darkiem stopery i wbiegamy do jeziora. Płyniemy przez 7 minut w poprzek jeziora. Darkowi udaje się dopłynąć do pomostu po drugiej stronie, ja zawracam nieco wcześniej, ale też jestem blisko drugiego brzegu.

Po 15 minutach jesteśmy z powrotem na naszej plaży. Trzeba wyjść z wody i obiec leżak na skraju brzegu, znów biegiem do wody i kolejna taka sama runda.
Po 30 minutach wybiegamy prawie jednocześnie, Darek minimalnie za mną i Adamem. Biegnę do naszej strefy zmian, gdzie mamy ułożone w specjalnych pojemnikach ubrania i sprzęt na rower. Najpierw zdejmuję piankę z nóg (z ramion i tułowia zdjęłam w czasie dobiegu) zostając w kostiumie, ale zmieniam dół na spodenki rowerowe. Potem zakładam koszulkę i buty rowerowe. Na końcu kask, okulary, zapinam numer startowy i biorę rower. Razem 5 minut, ale z dokładnym wycieraniem stóp i raczej bez wielkiego pośpiechu. Będziemy jechać razem, więc czekam kilka chwil na Darka. Adam jest już dawno gotowy, gdyż pod pianką miał jednoczęściowy kombinezon triathlonowy, więc jego przebieranie było skrócone tylko do założenia butów i kasku.
Na w miarę spokojnym odcinku trasy widząc, że Darek zaczyna ekwilibrystykę na rowerze wyciągam też swoją bułkę z szynką z torebki i zaczynam ją jeść. Trzeba jakoś inaczej pakować te kanapki, bo torebka foliowa nie jest dobrym rozwiązaniem. Spada nam nieco prędkość do ok. 26 km/h, ale wreszcie udaje mi się zjeść całą bułkę. Jeszcze tylko popijam z bidonu i możemy jechać szybciej. Po godzinie jazdy postanawiamy zawrócić i jechać tą samą trasą. Teraz czas na zjedzenie batonika. Opakowanie łatwo daje się otworzyć zębami. Gryzę kawałek batona, resztę zawijam w papierek i chowam na później. Po drodze czeka nas jeden większy podjazd oraz mała przerwa na światłach drogowych gdzie trwa remont mostu i ruch jest tylko jednostronny. Większość trasy prowadzi bardzo dobrej jakości drogą, widać że asfalt jest nowy. Jest tylko jeden fragment przez las gdzie trochę trzęsie. Reszta dróg jest pierwsza klasa. Kończymy naszą dość przyjemną dwugodzinną wycieczkę w pełnym słońcu.
Teraz czas na ostatni element układanki, czyli bieg. Odstawiamy rowery, zmieniamy buty na biegowe i dużo pijemy. Adam zabiera bidon z piciem ze sobą wkładając go do kieszonki na plecach kombinezonu. Biegniemy wolno główną drogą przez las. Pocimy się, nie ma czym oddychać, bo powietrze jest nagrzane słońcem, a droga miejscami jest słabo ocieniona. Trzeba biec jej skrajem, a nawierzchnia jest trochę wyboista, więc bieg nie należy do przyjemnych. Gdy wreszcie dobiegamy do wsi po drugiej stronie lasu, Darek postanawia poprosić w najbliższym domu o wodę do picia. Gościnna starsza para zaprasza nas do środka i częstuje zimną wodą. Pijemy po szklance i napełniamy do pełna bidon. Dzięki takiej ochłodzie powrót tak się nam nie dłużył. Na końcowym rozstaju dróg czekała na nas Alicja z dodatkowym piciem. Wypijam od razu pół bidonu. Jesteśmy cali mokrzy od potu więc zanim pójdziemy na spóźniony obiad wchodzimy prosto po biegu do jeziora. Woda daje miłe ochłodzenie.
Od obiadu do kolacji pozostało nam mało czasu. Sądziłam, że nie dam rady nic już w siebie wcisnąć w dwie godziny po obiedzie, ale okazało się, że i kolacja się zmieściła i nawet deser specjalny, czyli lody dla wszystkich. To była nagroda za udane I Mistrzostwa DAR w triathlonie zorganizowane w Raciborzu. Było pływanie, rower i bieg oraz prawdziwe zmiany T1 i T2 pomiędzy, mieliśmy też kibica i fotoreportera, więc i nagrody dla wszystkich należały się.
17.08.2010 (wtorek)

Po wczorajszym ciężkim dniu, ciężki był nawet lekki poranny rozruch. Najpierw rozgrzewka w postaci truchtu do lasu i z powrotem. Potem gimnastyka na pomoście: ćwiczenia rozciągające i z gumowymi taśmami. Na koniec Darek wykonał efektowny skok z pomostu na główkę do jeziora. Strasznie się zdziwił, że woda była cieplejsza od powietrza. Poszłam w jego ślady i też szybko znalazłam się w wodzie by stwierdzić to samo. Wyjście z wody było mniej przyjemne. Wiał wiatr i dostawało się gęsiej skórki. Przebraliśmy się zatem szybko w suche ubrania i poszliśmy na śniadanie.

Dziś Alicja jest z nami ostatni dzień. Zaraz po śniadaniu Darek z Adamem odwieźli ją do Szczytna do autobusu, którym wróci do domu. Przy okazji Darek uzupełni na szczycieńskim targu nasze zapasy owoców. Ja w tym czasie fotografuję okolicę. Do obiadu jest jeszcze mnóstwo czasu, więc wybieramy się z Darkiem na przejażdżkę rowerem wodnym. Mierzymy GPS-em trasy, którymi wcześniej pływaliśmy wpław. Z naszej plaży na drugą stronę jeziora jest jakieś 350 m, ale już w innym miejscu jezioro w poprzek jest węższe, bo tak jak podawał mkon na forum, z plaży leśnej na drugą stronę jest tylko 250 m.
Dobrze, że dziś nie pływamy, na jeziorze jest taka fala, że nawet płynięcie przy brzegu nie byłoby łatwe. Silny wiatr tworzy sporo zamieszania na powierzchni wody. Pierwsze kręcenie na rowerze wodnym mamy już za sobą. Potem jest obiad, niezbyt długi odpoczynek i wybieramy się na drugie kręcenie, tym razem na rowerze szosowym. Ubraliśmy się z Darkiem w nasze IM-owe stroje. Adam zakłada koszulkę SPS-u. Jedziemy wolno i bez specjalnego naciskania na pedały, na mniejszej tarczy. Drogi, którymi jedziemy są puste, a jazda przez las sprzyja rozmyślaniu. Zwłaszcza, że dzwonił niedawno dziennikarz, który chciałby porozmawiać na temat Ironmana i naszych przygotowań do ukończenia tego dystansu. Zaczynam myśleć jak to będzie podczas tych zawodów, czy nasze przygotowania wystarczą i jak my to wszysto przeżyjemy. Patrząc z perspektywy na te nasze wyjazdy wakacyjne poświęcone różnym przygotowaniom, to te triathlonowe są dużo ciekawsze od biegowych. Jest więcej urozmaicenia i przez to nie jest monotonnie jak tylko z samym bieganiem. Teraz mamy bieganie przeplatane pływaniem, ćwiczeniami i wycieczkami rowerowymi, podczas których możemy więcej zobaczyć, bo przemierzamy większe odległości. Jesteśmy co prawda ograniczeni na rowerach tylko do dróg asfaltowych, ale zawsze można znaleźć jakąś malowniczą trasę. Wystarczy przedtem dobrze popatrzeć na mapę. Z pływaniem też jest pewien kłopot, ale posiadanie przez nas pianek pływackich rozwiązuje częściowo sprawę temperatury wody oraz znakomicie poprawia komfort pływania w dużym zbiorniku wodnym. A samo znalezienie jeziora Świętajno uważam za jedno z bardziej trafionych miejsc do pływania oraz do spędzenia urlopu.

O tym, że robimy wspólnie to samo całą naszą trójką, wiele osób też mówi jak o niezwykłym szczęściu, a to zwyczajnie jakoś tak samo przyszło. Adam dobrze pływa, więc dla niego spędzanie wakacji nad jeziorem to frajda. Nie musi sprzątać, nie ma żadnych domowych obowiązków, może piec ziemniaki w ognisku, chodzić z wielkim nożem w kieszeni, spać w namiocie, nikt nie ściga go za czas spędzony z komputerem. Zresztą z chęcią wykonuje wszystkie treningi razem z nami, jedynie oprócz porannych truchtów do lasu, ale wstawanie na śniadanie na godzinę 9 w czasie wakacji jest i tak dużym wyzwaniem.

Gdy wchodzimy do jeziora pływać w czarnych obcisłych strojach zwracamy trochę uwagę innych kąpiących się i czasem ktoś się wypytuje czy w tych piankach będziemy nurkować. To jest najczęstsze pytanie z jakim się spotykamy. Jadąc na rowerach w kaskach i kolorowych strojach też trochę się wyróżniamy, ale oprócz ciekawych spojrzeń nie słyszałam nigdy żadnych komentarzy. Raz zdarzyło się tylko, że ktoś machał nam z okna samochodu. Tylko nie wiem czy było to pozdrowienie czy coś innego. Biegnąc przez las najczęściej nikogo nie spotykaliśmy, więc nie wzbudzaliśmy litościwych spojrzeń gdy ocieraliśmy co chwilę pot z czoła i dyszeliśmy jak parowozy. Resztę czasu spędzaliśmy podobnie jak reszta gości: leżąc na leżakach, opalając się na pomoście, spacerując po okolicy i przesiadując na tarasie popijając kawę i czytając książki i gazety. Pełen relaks i brak pośpiechu.
18.08.2010 (środa)

Rano obudziłam się łatwo, choć za oknem pochmurno. Pierwszy raz założyłam bluzę do biegania z długim rękawem i pobiegliśmy mokrą drogą do lasu. Rytuał porannego rozciągania i ćwiczeń z gumami był jednak nie na pomoście, lecz pod drzewami, z uwagi na mżawkę. Z kąpieli w jeziorze jednak nie zrezygnowaliśmy. Początkowo Darek trochę się obawiał, że woda jest chłodna, jednak po zanurzeniu się namówił mnie na sprawdzenie, że jest całkiem przyjemnie. I było. A najfajniejsza była mgła tuż nad powierzchnią wody. Zimno zrobiło się tylko po wyjściu z wody, gdy powiał wiatr. Zawinięci w ręczniki wróciliśmy boso do pokoju. Adam jeszcze spał, ale na śniadanie zszedł na dół prawie punktualnie.
Po śniadaniu czekam na telefon od dziennikarza, który rozmowę przełożył z wczoraj wieczór na dziś rano lub po obiedzie. Mieliśmy do wyboru tylko dwa okienka godzinowe pomiędzy posiłkami, a naszymi aktywnościami, na które nie zabieramy telefonu ze sobą. Na dzisiejszy przedpołudniowy trening byłoby to zresztą zupełnie niewykonalne, bo mieliśmy pływać przez godzinę. Rozmowa trwała długo, opowiadałam o naszych przygotowaniach triathlonowych, o tym co robimy na naszym obozie, o tym jak to wszystko się zaczęło i jakie mamy kolejne plany. Wreszcie musimy kończyć, bo zbliża się pora treningu. Wtedy zaczął padać deszcz. Minęliśmy się w progu z gośćmi pensjonatu, którzy w kaloszach, kurtkach i z parasolami wracali do swoich pokoi, a my w piankach i czepkach wychodziliśmy nad jezioro. Deszcz trochę się zmniejszył, a gdy zaczęliśmy płynąć było nam i tak wszystko jedno czy pada, czy nie. Zresztą za jakiś czas przestało i wyszło nawet na chwilę słońce. Popłynęliśmy wzdłuż jeziora w jedną stronę, a potem w drugą. Gdy wyjmowałam rękę z wody czułam jak wiatr chłodzi mi dłoń, a gdy wkładałam ją do wody czułam, że woda jest cieplejsza. Dość przyjemnie się płynęło i 60 minut minęło wyjątkowo szybko. Adam dziś nie pływał, ale za to poćwiczył w salce do fitnesu, tak że musiał się kąpać w jeziorze żeby zmyć z siebie pot.
Po pływaniu był zaraz obiad, więc tylko szybko się przebraliśmy, powiesiliśmy pianki do wyschnięcia i zeszliśmy do sali jadalnej.
Nie udało się nam wykonać w 100% planu popołudniowego, bo reszta dnia też była pochmurna i deszczowa. Leśniczy przyniósł wiadomość, że w pobliskim Świętajnie była ściana deszczu i odmówił zarezerwowane dla gości na dziś bryczki konne. Pozostało korzystanie z podręcznej biblioteki albo inne zabawy w gry planszowe. My po krótkim odpoczynku postanowiliśmy zrezygnować z moczenia się na rowerach i jedynie wykonać część biegową treningu. Pobiegliśmy zatem do lasu główną drogą, na której omijaliśmy kałuże wielkości jezior. Adam pobiegł w jakąś boczną leśną drogę i wrócił w mokrych butach. Po 3 km mieliśmy dość biegania i zawróciliśmy. Czuliśmy jeszcze niedawny obiad, a bieganie z pełnym żołądkiem nie należy do przyjemności.
Niestety dziś znów były problemy z prądem elektrycznym, co skutkowało nie tylko brakiem możliwości korzystania ze światła, ale także brakowało ciepłej wody w kranach. Nie pozostało nic innego jak umyć się ekologicznie w jeziorze. Woda przez dzisiejszy chłodny dzień zrobiła się zimniejsza, ale nie przeszkodziło nam to kąpieli. Mamy kolejną okazję do hartowania się.

Efektem popołudniowej przebieżki do lasu i kąpieli w jeziorze było zjedzenie z apetytem kolacji. Panie kucharki donosiły do naszego stolika kolejne półmiski z sałatką i koszyki z pieczywem. Jemy tutaj naprawdę wyjątkowo dużo, ale też i posiłki są bardzo smaczne, więc trudno sobie odmówić. Nie przyjechaliśmy tutaj na wczasy odchudzające i choć pulsometry pokazują nam ile kalorii spalamy podczas naszych wszystkich ćwiczeń, to uzupełniamy pewnie trochę ponad miarę. Jest jeden plus tego, że jemy na miejscu, produkty są świeże i regionalne i nie dojadamy żadnymi przetworzonymi słodyczami, batonikami. Nawet podczas treningów jakoś wyjątkowo mało lub wcale nie dokarmiamy się. Gdy było gorąco dużo piliśmy, ale żele i batony nie były nam w zasadzie potrzebne, bo nie czuliśmy głodu. A zamiast tego woleliśmy zatrzymać się na zjedzenie słodkiej bułki u miejscowego piekarza.
Powietrze, którym tutaj oddychamy, czyste jezioro, w którym pływamy i cisza oraz spokój jaki nas otacza tworzą niezwykły mikroklimat. Do tego niemal zupełne odcięcie od świata, brak informacji, bo i jak brakuje prądu to nawet nie można korzystać z internetu. Telewizora, który mamy w pokoju nie włączyliśmy ani razu, bo i tak nie odbierają tutaj programy sportowe. Zupełne oczyszczenie od wszelkich informacji, które zalewają człowieka mieszkającego w mieście. Szkoda, że ta sielanka niedługo się skończy.
19.08.2010 (czwartek)

Poranek obudził nas pochmurnym niebem. Las przywitał nas mokrą drogą, a pomost nad jeziorem wiatrem, dlatego ćwiczyliśmy schronieni pod drzewami. Trochę więcej słońca pokazało się dopiero po śniadaniu. Można było usiąść na ławce i trochę się pogrzać w promieniach słonecznych. Gdy śniadanie już ułożyło się w żołądku idziemy nad jezioro ubrani we trójkę w nasze pianki do pływania. Dziś krótkie odcinki na drugi brzeg w poprzek jeziora i powrót. Jest lekka fala, ale nie utrudnia ona jakoś specjalnie pływania. Jedynie ćwiczenie nawigacji jest nieco utrudnione, bo nie ma niczego charakterystycznego na drugim brzegu oprócz słabo widocznego pomostu oraz prześwitu między koronami drzew w monotonnej linii zieleni po drugiej stronie jeziora. Dzień jest pochmurny, więc woda wydaje się ciemniejsza i zlewa się z linią brzegową. Na naszej plaży zostawiamy pomarańczową pamelkę na ławce pomostu, ale z daleka mała pomarańczowa plamka jest bardzo słabo widoczna. W trakcie naszego pływania na chwilę przebija się przez chmury niebieskie niebo i trochę słońca, wtedy od razu jest przyjemniej. Jednak były też momenty przelotnego deszczu z wielkiej szarej chmury. Deszcz nie przeszkadza podczas pływania, ale gdy jest słońce to jednak jest raźniej. Myślę o tym jaką pogodę będziemy mieli w Borównie i czy jezioro będzie miało taką fajną wodę jak jest teraz tutaj. Po czterech takich rundach z krótkimi przerwami na wyjście z wody na plażę musimy już kończyć, bo zbliża się pora obiadu. Adamowi bardzo podoba się takie pływanie, więc jeszcze chwilę zostaje w wodzie, która jest przyjemnie ciepła. Nasze zegarki pokazują, że woda ma temperaturę 24 st., czyli pomimo dwóch chłodniejszych dni jezioro jest wciąż ciepłe.
Odpoczynek po obiedzie i zaczynamy ubierać się na rower. Gdy już mamy wychodzić zaczyna gdzieś w oddali słabo grzmieć i niebo z jednej strony zasnuwa granatowe chmurzysko. No to sobie pojeździliśmy. Czekamy więc na rozwój wypadków. Ponieważ jednak wygląda na to, że chmura chyba się przesunęła gdzieś w bok wychodzimy w strojach rowerowych. Przejechaliśmy 3 km do najbliższej wioski i postanawiamy jednak zawrócić, bo wokół zebrały się ciężkie i ciemne chmury. W takim razie możemy poćwiczyć na naszej drodze jeżdżąc w tę i z powrotem. Zaczynamy kręcenie z wysoką kadencją, ale po czterech takich seriach nie dane nam było kontynuować, jednak deszcz będzie padał. Wracamy i bylismy tuż przed pensjonatem gdy musimy znacznie przyspieszyć i szukać schronienia bo lunęło jak z cebra. Rezygnujemy z dalszego jeżdżenia, zmoczeni wracamy do pokoju. Nie mamy także ochoty na bieganie po mokrym lesie i czekamy do kolacji zatopieni w lekturze książek z biblioteczki. Z kuchni roznosi się po prawie całym korytarzu zapach smażonych racuchów. Gdy na dworze pada deszcz z chęcią zjadamy placki, siedzimy chwilę w gwarnej sali jadalnej i znów wracamy na górę do ciepłego pokoju odpoczywać.
20.08.2010 (piątek)

Poranek jest pochmurny. W lesie biegnie się przyjemnie, ale nad jeziorem jest wiatr, dlatego ćwiczenia lepiej jest wykonywać chowając się za drzewami niż na pomoście.
Wiatr wieje w przeciwną stronę niż zwykle do tej pory. Pokrzyżowało nam to nasze dzisiejsze przedpołudniowe pływanie. Początkowo obliczyliśmy sobie, że płynąc w stronę leśnej plaży wzdłuż jeziora pod wiatr musimy wziąć poprawkę ok. 10 min na przepłynięcie tego samego dystansu co ostatnio. Jednak po wypłynięciu kawałek za cypel utworzony przez przewróconą brzozę szybko zdajemy sobie sprawę, że fala jaka tworzy się na jeziorze jest zbyt duża. Ponieważ najważniejsze jest bezpieczeństwo wracamy i radzimy to samo płynącemu kajakiem niedaleko nas Adamowi. Woda unosi nas na wodzie jak małe zabaweczki, zalewa twarz i nie jest to wcale przyjemne.
Spędzam jeszcze chwilę w wodzie przy samym brzegu, ale wypływanie na dalekie odcinki nie jest dziś możliwe dlatego rezygnujemy po ok. 20 minutach i zdejmujemy pianki. Na pomoście goście łowią ryby i to jest chyba lepsze zajęcie w taką pogodę niż wypływanie na środek wzburzonego jeziora.
Na obiad jest szczupak. Ma trochę ości, ale jest bardzo smaczny. Zastanawiamy się, z którego jeziora pochodzi, ale nikt nie umie dać odpowiedzi na to pytanie. Mamy nadzieję, że z tego naszego.
Po obiedzie mamy zaplanowaną długą wycieczkę biegową. Adam dokładnie wytyczył jej trasę. Zabieramy ze sobą mapę, a Adam dodatkowo plecak z piciem w bidonie, batoniki i herbatniki, które pojada co jakiś czas w biegu. Ja mam w kieszonce baton energetyczny, ale decyduję się na zjedzenie kilku kęsów dopiero w drugiej części wycieczki. Pierwszy fragment biegniemy leśnym duktem wzdłuż jeziora Świętajno, potem skręcamy w szeroką wygodną drogę oznakowaną na mapie jako szlak rowerowy. Po obu stronach tej drogi znajdują się porośnięte trawą niewysokie pagórki. Wygląda na to, że ktoś je specjalnie usypywał, tylko w jakim celu?

Przecinamy naszą główną drogę i biegniemy dalej prosto. Potem szeroka droga zatacza łuk, a my kierujemy się bardziej zarośniętą leśną przecinką w tym samym kierunku. Sprawdzamy na mapie, że niedługo powinniśmy przeciąć zygzakowatą linię rowów przeciwczołgowych (tak to przynajmniej wygląda na mapie). Faktycznie za jakiś czas po obu stronach leśnej drogi widać zarośnięte, ale bardzo głębokie rowy ciagnące się daleko w las po obu stronach drogi. Nie sposób ich nie zauważyć.

Drogę, którą teraz biegniemy tarasuje sporo połamanych i poprzewracanych drzew, które trzeba co jakiś czas przeskakiwać. To efekt kilku gwałtownych burz w ciągu tego lata i jak się wyjaśniło w rozmowie z leśniczym, przyczyna porozwieszanych przy drogach wjazdowych do lasu, informacji o zakazie wstępu do lasu. Będą mieli leśnicy co uprzątać przez długie tygodnie.

W końcu dobiegliśmy do skrzyżowania dróg, m.in. z niebieskim szlakiem turystycznym. Adam zarządza przerwę, a sam studiuje dokładnie mapę. Jesteśmy w pobliżu jeziora Zyzdrój Mały, o czym informuje nas tablica stojąca obok ławki i stolika gdzie odpoczywamy kilka chwil. Z daleka słychać ludzkie głosy, to zapewne plażowicze, którzy z nastaniem słonecznej pogody znów pojawiają się nad jeziorami. Wreszcie Adam decyduje, którą drogą pobiegniemy spośród pięciu krzyżujących się ze sobą w tym miejscu. O słuszności wyboru upewniają nas numery na słupkach przy kolejnych skrzyżowaniach. Mamy dobiec do tego z nr 40 i tam powinna być nasza główna droga przecinająca las od leśniczówki w Raciborzu aż do Zyzdrojowego Piecka.

Biegniemy teraz dokładnie na wprost zachodzącego słońca, które odbija się oślepiającym blaskiem w kałużach. Zaczynamy przyspieszać, czas na zmianę tempa biegu, zostało już tylko 5 km do końca wycieczki. Jesteśmy wciąż w pobliżu umocnień fortyfikacyjnych Linii Hindenburga służącej podczas I i II wojny światowej, dlatego mijamy kolejne fragmenty bunkrów porośnięte mchem. Docieramy wreszcie do głównej żwirowej drogi. Tam rozdzielamy się: ja biegnę szeroką drogą, a Adam woli boczny leśny dukt. Mamy spotkać się przy rozwidleniu dróg gdzie będzie koniec naszej 22 km pętli. Biegnę dość żwawo, utrzymuję tempo w okolicach 5 min/km. Jestem wcześniej od Adama i czekam na niego ok. 2 minut. Ostatni kilometr asfaltową drogą wracamy razem truchtając. Idziemy prosto do sali jadalnej gdzie czeka na nas spóźniona kolacja. Piję bardzo dużo herbaty zanim zacznę jeść. Mam obolałe stopy i marzy mi się ciepły prysznic.

W tym czasie Darek, który biegał na pętli w okolicy i skończył wcześniej, czekał już na nas w pokoju. Opowiedzieliśmy mu o naszej trasie i dostrzeżonych pozostałościach militarnych skrywanych przez las, a potem zrobiliśmy serię ćwiczeń rozciągających zalecanych przez Mariusza Giżyńskiego . Po długim bieganiu na pewno dobrze nam zrobią. Wieczór był bardzo spokojny, wiatr ucichł na dobre, a jezioro znów było płaskie jak stół. To dobra wiadomość, bo będziemy mogli wreszcie pojeździć rowerami i popływać w spokojnym jeziorze.
21.08.2010 (sobota)

Rano długo śpimy. Zamiast porannego truchtania do lasu robimy sobie spacer nad jezioro zaledwie kilka kroków i parę ćwiczeń na pomoście, ale tak bardziej leniwie dla zabicia czasu przed śniadaniem. Potem idziemy na posiłek, a z pozostałych bułek Adam robi kanapki na wycieczkę rowerową. Po porannej kawie przygotowujemy rowery, bo na niebie piękne słońce, aż przyjemnie dziś będzie pojeździć. Jeszcze tylko bidony z piciem, kask, okulary, rękawiczki i w drogę. Droga do Piasutna i potem przez las jest pusta, ale za skrzyżowaniem zaczął się większy ruch.Sobota i ładna pogoda powoduje zawsze większe zagęszczenie samochodów.
W Babiętach mamy postój przy sklepie spożywczym na słodkie bułki. Drugą, nieplanowaną przerwę w lesie, gdy okazało się, że Adam ma problem z tylnym kołem. Musi wymienić dętkę. Trochę męczy się ze zdjęciem sztywnej opony, ale dalsza wymiana poszła mu dosyć gładko. Nie zmierzyliśmy mu czasu jaki potrzebował na całą operację, ale myślę że mogło to trwać dobre kilka minut. Oby nie musiał zmieniać dętki w czasie zawodów.
Resztę trasy przejechaliśmy bez przygód, ale nieco skróciliśmy planowaną wcześniej wycieczkę do krótszej pętli, tak żeby nie spóźnić na obiad. Ruskie pierogi smakują nam wyjątkowo, nawet Adam zjada z chęcią. Dokładka zupy to już norma. Chętnie byśmy zjedli jeszcze coś słodkiego na deser.
Poobiedni czas upływa nam szybko na rozmowie z panią, która najpierw przed wycieczką rowerową interesowała się naszymi rowerami dziwiąc się, że mają takie wąskie opony. Teraz zapytała jak nam się udała wycieczka i to był początek dłuższej rozmowy o rowerze, triathlonie, biegach na orientację, nurkowaniu (tym ostatnim zajmuje się jej córka) itd. Wreszcie czas zebrać się na pływanie w jeziorze. Wciągamy zatem pianki i uzgadniamy trasę. Najpierw dłuższy odcinek wzdłuż jeziora. Mamy więcej punktów nawigacyjnych, bo oprócz ludzi na pomoście przy leśnej plaży pojawiła się deska windsurfingowa i łódki. Potem pływamy krótsze serie w poprzek jeziora. Ostatni odcinek płynę obserwując gdzie jest samotny łabądź. Przypłynął do naszej plaży. Wychodząc z wody widzę Darka z dwoma białymi łabędzimi piórami w dłoni. Czyżby jakaś mała szarpanina z ptakiem na brzegu? ;)

Pływanie trochę nas wyczerpało więc przerwa na kolację i krótką kontemplację ciszy na ławce na pomoście kończą nasz dzisiejszy pracowity dzień. A i jeszcze dzwonił dziennikarz z informacją, że artykuł o triathlonie ukaże się w następnym numerze tygodnika, więc jest jeszcze czas na autoryzację. Ładnie z jego strony, że zadzwonił i uprzedził o tym fakcie. Drugi news jest taki, że wróciła z urlopu gospodyni. Od razu ostro wzięła się na podliczanie kto od kiedy do kiedy nocował i jadał posiłki. Część osób znów się wymieni, jedni odjeżdżają, inni przyjeżdżają. My też myślimy już o pakowaniu się. Przez chwilę nawet padła propozycja, aby przedłużyć pobyt, zwłaszcza, że ładna pogoda ma się jeszcze utrzymać, a nasz pokój jest wolny przez najbliższy tydzień. Kusząca propozycja nie zachwyciła tylko Adama, który stęsknił się za tym wszystkim co zostało w Warszawie i chyba jest już lekko zmęczony treningami.
22.08.2010 (niedziela)

W zasadzie to już cały plan naszego obozu sportowego zrealizowaliśmy, więc czas się zbierać. Jednak to miejsce nie chce nas tak łatwo wypuścić. Leniwie składamy nasze rzeczy, wreszcie w połowie pakowania postanawiamy pospacerować jeszcze nad jezioro. Adam wyciąga nas na rower wodny, a sam wsiada do kajaka i płyniemy żeby zobaczyć pewien urokliwy zakątek.
Opływamy brzeg jeziora, przy którym pływaliśmy podczas naszych treningów. Potem kierujemy się na cypel porośnięty trzciną. W pewnym momencie dostrzegam sylwetkę dużego szarego ptaka siedzącego na fragmencie starego pomostu. Ptak też nas zauważa i wzbija się w powietrze. To czapla siwa, której zapewne przeszkodziliśmy w polowaniu lub odpoczywaniu. Potem bawi się z nami w chowanego nurkujący perkoz, obserwujemy lecącego tuż nad powierzchnią wody kormorana.
Wpływamy w małe zatoczki, trzcinowisko i podglądamy przyrodę. Niestety oprócz wielkich kolorowych ważek oraz pięknych lilii wodnych i żółtych grążeli oraz nieprzebranej ilości trzcin i sitowia nie udaje się nam nic wypatrzeć.
W sumie przepłynęłiśmy 5 km pedałując na rowerku wodnym, więc można sobie wpisać do dzienniczka jeszcze jedną jednostkę treningową.

Po obiedzie ostatecznie żegnamy się z Raciborem i wracamy do domu. Trochę się już stęskniliśmy za domem więc pora wracać.