imprezy:

9. Schloss-Triathlon Moritzburg

12-13.06.2010

tekst: Renata, zdjęcia: Darek, Renata i Jana Hansel


Tydzień poprzedzający wyjazd do Morizburga wypełniły ostatnie przygotowania sprzętu, a więc rowery obowiązkowo trafiły do serwisu na przegląd, my zaś testowaliśmy stroje, buty, w których zamierzaliśmy startować oraz inne gadżety w tym batony i napoje, których mieliśmy używać podczas zawodów. Nawet trasy do testów wybieraliśmy takie, aby były jak najbardziej zbliżone do tych, które zostały opisane przez organizatora w informatorze przysłanym mejlem. Informator był co prawda w języku niemieckim, ale od czego mamy studenta w domu. Adam sprawnie przetłumaczył nam treść przysłanego biuletynu, reszta zawarta była na dokładnych mapkach z profilami przewyższeń.

Teraz należało się skupić na spakowaniu wszystkiego co jest potrzebne na start. Bardzo pomogła nam w tym lista rzeczy przygotowana wcześniej przez debiutującego w triathlonie i przejętego wyjazdem Radka oraz dyskusja koleżanek i kolegów triathlonistów na temat tej listy. Wyposażeni w wiedzę teoretyczną oraz swoje własne doświadczenia z wcześniejszych startów czuliśmy się dość spokojnie. Może dlatego wszystko potoczyło się dalej szybko i gładko. Szybko, bo czasu było strasznie mało (obowiązki wobec pracodawcy, jak na złość, przywaliły mnie w przeddzień wyjazdu aż do wieczora) i pakowanie poszło jak z płatka. Zdążyłam jeszcze pogadać z Rafałem (sufem), który podzielił się swoimi wrażeniami ze startu w poprzedni weekend. Brał udział w dużej imprezie IM w Szwajcarii i opowiadał o tłumie w jakim mu przyszło płynąć oraz o podjazdach na rowerze (wszak Szwajcaria to górzysty kraj). Zasypiam myśląc o tym, czy nie zapomniałam spakować butów do biegania, czy wzięłam kask rowerowy i jaka będzie pogoda podczas naszego startu, bo od dwóch dni mamy w Warszawie upał nie do wytrzymania i człowiek poci się siedząc czy leżąc bez ruchu, no chyba, że jest w pomieszczeniu z klimatyzacją.
Wyruszamy wcześnie rano gdyż nasz samochód, w których rowery jadą jako najważniejsze (tzn. bez demontażu na części i upychania w kawałkach w bagażniku lub wnętrzu samochodu, bo na dachu nie odważylibyśmy się ich umieszczać) zapewnia większy komfort rowerom niż pasażerom. Jedziemy tylko we dwoje: ja i Darek, a z nami dwa rowery. Adam musi zostać w Warszawie jeszcze jeden dzień gdyż ma w piątek dwa egzaminy (kolejne terminy w sesji egzaminacyjnej poprawkowej są dopiero we wrześniu) i dojedzie na zawody pociągiem. Po drodze spotykamy się na jednym z postojów z Radkiem i filem, którzy też jadą tak jak my do Moritzburga. Obaj będą startować po raz pierwszy w triathlonie: Radek tak jak ja i Darek na dystansie 1/2 IM (1,9 km pływania, 90 km rowerem, 21 km biegu), a fil podobnie jak Adam, następnego dnia na dystansie olimpijskim (1,5 km pływania, 40 km roweru i 10 km biegu). W drodze są też Ulrike i Kuba, którzy dołączą do nas już na kempingu w Moritzburgu. Na kempingu spotkamy się też z Czarkiem z Jeleniej Góry oraz Jankiem i Wojtkiem z Warszawy.
Tutaj kilka słów o Uli, bo to ważna postać podczas tego wyjazdu i nie tylko ze względu na zorganizowanie dla całej naszej grupy tego wyjazdu (Uli zarezerwowała dla nas wszystkich noclegi na kempingu), ale także dlatego, że spotykając się z nami wcześniej zaraziła nas swoim entuzjazmem do triathlonu. To niezwykle otwarta osoba, zawsze uśmiechnięta i znajdująca niezwykłą radość w ciężkiej pracy treningowej, a przy tym zawsze pozytywnie myśląca. Do tego dochodzi jej fascynacja Polską i Polakami, z którymi szybko nawiązuje koleżeńskie kontakty, zwłaszcza jeśli robią to samo co ona. Kilkukrotnie opowiadała o swoich wyjazdach z kolegami z Polski na różne zawody triathlonowe jako o swoich najlepszych wspomnieniach z tego typu imprez.
Na miejsce dojechaliśmy mocno zmęczeni spędzeniem kilkunastu godzin w niezbyt komfortowych warunkach termicznych, upał towarzyszył nam przez cały dzień. Pierwsze kroki zaraz po przyjeździe kierujemy do biura zawodów, które mieści się tuż obok parkingu zamienionego na czas zawodów w strefę zmian. Po odebraniu pakietów startowych, w skład których wchodzi czepek pływacki, numery startowe: na rower (większy) i na kask (mniejszy) oraz numer do przyczepienia do paska zapinanego wokół pasa wraz z samym paskiem oraz transponder, czyli mówiąc inaczej czip zakładany na kostkę za pomocą neoprenowego paska zapinanego na rzep, służący do pomiaru czasu (czip, nie rzep oczywiście). Dziewczyna wydająca pakiety każdemu z osobna tłumaczy co gdzie przypiąć i przykleić. Niby standard, ale jednak czujemy, że wszystko jest profesjonalnie przygotowane. Pasek do przypięcia numeru wokół pasa jest w zestawie, więc nie musimy używać swojego, a papier, z którego zrobiony jest numer startowy jest tak mocny, że dziurkę w nim trzeba robić ostrym narzędziem. Numer przez całą trasę nie uległ najmniejszemu uszkodzeniu, choć furkotał mi z tyłu na rowerze i zmókł podczas biegu w deszczu. Po zawodach wygląda zupełnie jak nowy. W pakiecie wydawanym w gustownym plecaczku jest jeszcze okolicznościowa koszulka techniczna z długim rękawem. Ja w swojej e-Sce nie utopiłam się, więc i o drobnych kobietach też pomyślano.
W dobrych humorach udajemy się w kierunku rozstawionych już namiotów expo, gdzie można kupić jeszcze brakujące komuś wyposażenie: zaczynając od neoprenowych pianek do pływania, poprzez skarpetki, buty biegowe i rowerowe, stroje triathlonowe po odżywki, żele energetyczne oraz całe mnóstwo innych gadżetów rozłożonych w kilkunastu namiotach ekspozycyjnych najbardziej znanych sportowych firm. Po sprawdzeniu, że niczego jednak nie potrzebujemy, idziemy fragmentem trasy biegowej (alejka groblą oraz wokół zamku na wyspie). Ulrike objaśnia nam gdzie jest start trasy pływackiej, a gdzie się przepływa pod mostkiem podczas opływania zamku. Tam spotykamy jednego z organizatorów w zielonej koszulce, który mierzy właśnie temperaturę wody. Tuż przy mostku, a wiec w dość płytkim miejscu, woda ma 23 stopnie.
Wracamy w kierunku strefy zmian i udajemy się na pasta party, które jest w sąsiadującym domu gościnnym Adams Gasthof. Wejście jest za okazaniem zielonej opaski, którą zakładamy na nadgarstek (te opaski będziemy nosić przez cały dzisiejszy wieczór i później przez dwa kolejne dni, czyli w zasadzie aż do powrotu do domu, bo były one wyróżnikiem, tego że jesteśmy uczestnikami imprezy triathlonowej, podobnie jak trudno zmywalne numery startowe malowane na łydce). Jest ciepło, zatem kolację jemy przy stolikach wystawionych do ogrodu. Oprócz makaronu z dwoma sosami są też pomidory, ogórki, różne ciasta i ciasteczka oraz napoje. Ci, którzy jutro nie startują mogą sobie pozwolić na piwo, reszta je do oporu napełniając węglowodanami ostatnie wolne miejsca w komórkach. Nasyceni słuchamy odprawy technicznej z pokazem slajdów, co trochę ułatwiało nam zrozumienie zawiłości przebiegu trasy, czyli gdzie wbiegamy, a gdzie wybiegamy ze strefy zmian, za co można dostać kartkę ostrzegawczą od sędziego, czego nie wolno, a co można robić na zawodach. Na przykład nie można biec ze słuchawkami od mp3. Potem jeszcze raz wszystko to objaśniła nam Uli, ale już w języku polskim na naszej drugiej odprawie po polsku.
Wieczór upływa nam na ostatnich przygotowaniach do startu. Trzeba jeszcze raz sprawdzić czy się czegoś nie zapomniało i spakować rzeczy do strefy zmiany. Każdy coś tam grzebie przy swoim rowerze, dokręca jakieś śrubki, reguluje luzy. Nikt nie zwraca większej uwagi na wyposażenie domku kempingowego, które przypomina mauzoleum pamięci wschodnich Niemiec: linoleum na podłodze, ściana obita skajem, meble z lat 60-tych, terma na ciepłą wodę (działająca!), zasłony z bistoru, lekki zapach lizolu w powietrzu, a w szafce naczynia z napisem „DDR” na spodzie. Nie przeszkadza nam nawet to, że prysznice były daleko od naszego domu i jak się zapomniało zabrać 1 Euro to trzeba było się kapać w zimnej wodzie. Wreszcie gasimy światło i grzecznie idziemy spać.
Poranek zaczynamy od porządnego śniadania oraz dalszego sprawdzania kompletności stroju na zawody, zapasu odżywek oraz obowiązkowo ciśnienia powietrza w oponach. Każdy musi obejrzeć szczegółowo swój rower, czy przez noc nic się w nim nie obluzowało, albo nie zmniejszyło się ciśnienie w kołach. Uli była już gotowa na trzy godziny przed startem. Ubrana w strój startowy, spakowana w jedną torbę, umyła zęby po śniadaniu, napompowała koła, włożyła rower do samochodu i pojechała oddać go wraz rzeczami do strefy zmian. My w ślad za nią. Opłacało się być wcześniej, bo dzięki temu uniknęliśmy kolejki przy oddawaniu roweru. Podczas wstawiania roweru do boksu każdy uczestnik miał sprawdzany szczegółowo kask rowerowy (także jego wnętrze oraz zapięcie). Poza tym odbywało się malowanie numerów startowych na łydce. Od tego momentu można było zostać albo w strefie zmian, albo kilka razy z niej wyjść i wejść (przepustką była zielona opaska na nadgarstku i onumerowana łydka). Kręciliśmy się wielokrotnie, bo po oddaniu roweru polecieliśmy się wysikać, potem obejrzeliśmy znów co nowego w namiotach ze sprzętem sportowym, pogadaliśmy i znów do toy-toy’a. A przed założeniem pianki przydałoby się w zasadzie jeszcze jedno sikanie, ale już szkoda czasu. Spoglądam na niebo. Niby jest sporo chmur, ale słońce od czasu do czasu przebija się. Na szczęście wczorajszy wiatr przyniósł spore ochłodzenie i te chmury dobrze wróżą. Smaruję na wszelki wypadek ramiona kremem z filtrem UV i zmieniam szybki w okularach przeciwsłonecznych na przyciemniane. Jeszcze tylko rozsmarowuję na ramionach i nogach trochę oliwki dla dzieci (żeby potem łatwiej zdjąć piankę) i wbijam się w ten neoprenowy strój. Wyjaśniła się bowiem sprawa wczorajszych pomiarów temperatury wody: chłodniejsza noc i poranek nie ogrzały już więcej wody i rano organizatorzy po ponownym pomiarze temperatury wody ogłosill, że pływanie w piankach jest dozwolone. Zapamiętuję jeszcze gdzie jest moje miejsce z numerem 443 żeby łatwo było odnaleźć swój rower po pływaniu i idziemy razem na miejsce startu.
Zostało 15 minut więc oglądamy z brzegu trasę pływacką wyznaczoną dużymi żółtymi bojami, dodatkowo w połowie odległości między nimi, umieszczone są mniejsze boje kierunkowe. Potem wchodzimy do wody żeby stwierdzić, że woda jest przyjemnie ciepła, zanurzamy się i przepływamy kawałek w ramach rozgrzewki. Woda blisko brzegu od mulistego dna zmąconego przez dwie setki pływających w tę i z powrotem, jest mętna i przypomina czarną kawę wymieszaną z fusami. Darek w pewnym momencie patrząc na moją twarz zaczyna się śmiać widząc, że na twarzy mam brązowe wąsy i brodę od tego mułu. Zaczynamy klaskać razem ze wszystkimi, odliczamy po niemiecku do dziesięciu wspak i słychać już wystrzał do startu. Zaczynamy płynąć przepuszczając szybszych pływaków. Nie uchroniło to nas jednak od tłoku w wodzie. Wszędzie wokół kłębią się ludzkie ciała w czarnych piankach i czerwonych czepkach. Wzburzona czarna woda zrobiła się mniej czarna, bo doszła piana, czyli teraz mamy capucchino, ale z dużą domieszką zielonego. Ludzie prychają, machają rękoma, kopią nogami. Po jakimś czasie uspokoiło się, ale nadal jesteśmy w ogniu walki, bo dogonili nas żabkarze zamykający stawkę. W pewnym momencie dostaję uderzenie czyjąś ręką w głowę i przesuwają mi się na bok okularki. Zatrzymuję się żeby je poprawić. Darek czeka chwilę na mnie i nawołuje. Płynę w kierunku głosu Darka, bo niewiele widzę. Wreszcie trochę się rozluźniło i łapię rytm, a okularki szczęśliwie nie biorą wody. Macham energicznie rękoma, od czasu do czasu podnoszę głowę i rozglądam się. Pierwsza boja jeszcze daleko. Płynę i płynę, a boja wciąż daleko. Okropnie mi się dłuży. W końcu jest, opływam wokół boi żabką i dalej znów kraulem. Darek płynie obok, ale znów zrobiło się tłoczno, bo każdy chce przepłynąć jak najbliżej boi. Czuję jak ktoś mnie dotyka to z jednej strony, a to z drugiej strony. A to czyjaś noga, a to znów ręka. Rozglądam się żeby wybrać jakiś wolny od ludzi tor płynięcia, bo strasznie mi przeszkadza jak ktoś co chwilę na mnie wpada. Teraz kieruję się na małą żółtą boję zawieszoną nad mostkiem. Płyniemy w kierunku wąskiego przesmyku pod groblą, którą szło się do zamku na wyspie. Pod mostkiem jest wąsko, ale też i płytko, a woda przypomina znów kawę bez mleka. Płynę żabką z głową nad wodą, aby tuż za mostkiem znów zanurzyć głowę w nieco bardziej przejrzystej wodzie. Teraz zamek mam po prawej stronie. W pewnym momencie czuję, że podczas odepchnięcia ręką w wodzie dotykam dłonią jakiegoś ostrego przedmiotu (kamień, gruz ?), odbijam zatem nieco dalej od muru w kierunku środka fosy. Tam niestety płynie więcej ludzi. Okrążamy zamek i przepływamy pod kolejnym mostkiem. No to już mamy pętlę wokół zamku za sobą. Teraz tylko zostało nam jeszcze pół okrążenia, a po przepłynięciu ponownie pod pierwszym mostkiem będziemy skręcać do wyjścia z wody
Wydawać by się mogło, że już największy tłum mamy za sobą, przed nami najszersza część zbiornika i przepłyniemy resztę dystansu komfortowo, ale tak nie jest. Najpierw jakaś kobieta łapie mnie dwa razy za stopę jakby chciała mnie zatrzymać i wciągnąć pod wodę, a za chwilę doganiają nas pływacy ze sztafety w białych czepkach. Czołówka walcząc o zwycięstwo nie zważa na żadne przeszkody po drodze, tylko zwyczajnie przepływa po nas jak motorówki. Neoprenowe pianki ślizgają się tuż obok, albo zwyczajnie po nas, woda wokół znów się pieni. Atak białych czepków trwa aż do końca mostka. Najgorzej jest przy bojach, bo tam zagęszczenie wzrasta. Za mostkiem zamiast w prawo płynie się teraz w lewo do wyjścia z wody. Obserwując innych przestaję w pewnym momencie płynąć bo ostatni odcinek (jakieś 100 m od schodów) idziemy szybkim marszem w wodzie do połowy uda. Zerkam na stoper: minęło 45 minut. Dwoje wolontariuszy pomaga wgramolić mi się na schody, przechodzę chwiejnie pod prysznicem opłukując twarz pamiętając o kawowym kolorze wody przy brzegu. Biegnę wyznaczonym śladami mokrych stóp asfaltową alejką do strefy zmian rozpinając jednocześnie piankę i zdejmując ją z górnej części ciała. Po drodze dwie dziewczyny serwują ciepłą i słodką herbatę w kubeczkach. Wypijam dwa łyki i szukam swojego roweru. Miejsca są ponumerowane, poza tym pamiętam sektor, w którym zostawiłam rower. Teraz jeszcze szybkie zdjęcie pianki z nóg, robię to najpierw zsuwając ją do kolan rękoma, a potem przydeptując jedną stopą, a potem drugą uwalniam się z niej całkowicie. Wieszam jeszcze odruchowo piankę na barierce żeby obciekła z wody i zakładam strój kolarski. Najpierw spodenki i koszulka. Z tym schodzi się najdłużej, bo nie jest łatwo wcisnąć ciasne ubranie na mokre ciało. Buty zakładam na bose stopy, co trwa błyskawicznie (nie ma sensu męczyć się z wycieraniem stóp i zakładaniem skarpetek). Jeszcze tylko kask, okulary, numer startowy na gumowym pasie (założyłam go na kierownicę żeby o nim nie zapomnieć) i już biegnę z rowerem. I tak strasznie długo to wszystko razem trwało. Tuż za strefą zmian jest zielona linia gdzie można zacząć jechać rowerem.
Pierwszy fragment trasy kolarskiej tuż przy zamku jest po kostce brukowej, ale jest krótki i zaraz zaczyna się gładki asfalt. Najpierw jest dojazd na pętlę, którą będziemy jechać trzy razy. Zaczyna się małym podjazdem w lesie, potem kilka zakrętów i znów 100-200 m odcinek po bruku, ale takim na którym trzeba trochę zwolnić bo tak trzęsie, że odpadają nadgarstki i trzeba uważać żeby sobie nie przyciąć zębami języka. Jadę ostrożnie bo nie chciałabym na samym początku złapać gumy. Wreszcie wypada się na równiutki i mięciutki asfalt. Patrzę na licznik i zaczynam się niepokoić dlaczego nie ma jeszcze Darka. Czyżbym jechała za szybko? A może jemu coś się stało na tej kostce? Jedzie mi się dobrze, mam wrażenie, że jest cały czas z górki, prędkość oscyluje między 33, a 35 km/h. Pojawia się jednak podjazd, ale nie jest specjalnie męczący, nawet udaje mi się na nim kogoś wyprzedzić. Potem zjazd i znów jakieś podjazdy, ale są do wytrzymania. Pilnuję czasu i wyjmuję z torebki na ramie roweru pierwszego batonika z mojego zapasu przygotowanego na część rowerową. Plan jest taki aby co 30 min jeść i często pić. Dodatkowo na punktach odżywczych (na pętli są dwa takie punkty) za każdym razem częstuję się kawałkiem banana i wymieniam raz bidon z napojem izotonicznym. Po drodze mijamy głównie pola, jakieś wioski, kilka skrzyżowań zabezpieczonych przez funkcyjnych organizatora w pomarańczowych odblaskowych kamizelkach oraz inne służby. Na całej trasie mija nas raptem kilka samochodów, praktycznie ruch kołowy nie występuje i cała droga jest dla nas. Oczywiście pamiętam o zasadzie aby jechać prawą stroną i wyprzedzać z lewej w odległości 2 m oraz zachować odstęp między innymi zawodnikami 10 m po tym jak się zostanie wyprzedzonym. W dużej mierze wszyscy stosowali się do tych zasad i każdy jechał samotnie. Dlatego nie mogłam sobie pogadać z Darkiem, który jechał za mną zachowując przepisową odległość. Na trasie pojawił się motocyklista z fotografem, potem jakiś gość w koszulce organizatora jeżdżący na hulajnodze, a poza tym na trasie było kilka punktów z wolontariuszami wskazującymi kierunek ruchu. Część z nich aktywnie dopingowała, np. na jednym z zakrętów w miasteczku trzech młodzieńców robiło meksykańską falę przy każdym przejeżdżającym zawodniku. Gdzie indziej zaś, jacyś chłopcy grali w piłkę wyraźnie znudzeni już siedzeniem wiele godzin na swoim punkcie. Wreszcie zorganizowany został punkt kibiców, którzy zostali dowiezieni autobusem krążącym między strefą zmian, a trasą kolarską. Kibice dostali kołatki i robili nimi niesamowity hałas stojąc po obu stronach pobocza na końcu odcinka z kilkoma podjazdami, aż się dostawało skrzydeł. Strasznie to było fajne. Aż się chciało wracać w to miejsce na drugiej pętli. Na ostatniej, trzeciej z kibicujących została garstka, ale jeszcze zagrzewali do podjazdu.
Podczas pierwszej i drugiej pętli mijało nas wielu kolarzy w kaskach aerodynamicznych i na rowerach z pełnymi kołami robiącymi okropny hałas, wszyscy naturalnie w pozycji leżącej na lemondkach, niektórzy w uciskowych podkolanówkach. Jeździliśmy na pętlach, więc byliśmy trochę wymieszani: kosmiczne sylwetki przemieszczające się z wyraźnie większą prędkością i my amatorzy, którzy tasowali się między sobą. Czasem ktoś mnie wyprzedzał, czasem ja kogoś (nie wiedzieć czemu głównie na podjazdach, co bardzo mnie intrygowało). Raz nawet dogoniłam na jednym z podjazdów zawodnika z napisanym na numerze startowym znajomo brzmiącym imieniem: Wojciech. Potem na kolejnym zjeździe role się odwróciły i Wojciech pozdrawiając wyprzedził mnie znacznie. Z innych wyprzedzonych na rowerze zapamiętałam też dwie Anny i jedną Gertrudę. Niestety pod koniec wyprzedziła mnie inna Anna w niebieskiej koszulce, której już nie udało mi się dogonić. Trudno. Odbiłam to sobie na innej dziewczynie w niebieskiej koszulce, której kadencja wyraźnie już spadła na trzeciej pętli.
Całą trasę rowerową przejechałam bez zatrzymywania się poza jednym krótkim momentem gdy zwolniłam bo wydawało mi się, że spadł mi łańcuch. Darek, który cały czas jechał za mną gotów w każdej chwili pomóc mi w razie defektu roweru zatrzymał się, ale na szczęście nic takiego się nie stało i pojechaliśmy dalej. Po 60 km czułam już bolesne napięcie mięśni w odcinku lędźwiowym, ale zmiana pozycji na bardziej wyprostowaną przyniosła lekką ulgę. Potem znów zaczęła się seria podjazdów, ostatni raz mijamy punkt odżywczy gdzie łapię ostatni raz kawałek banana i już zjazd w stronę strefy zmian. Znów fragment po bruku gdzie o mało nie odpadnie mi głowa, potem mokry od deszczu asfalt przez las i zaraz będzie zamek. Cieszymy się z Darkiem, że nie padało na trasie rowerowej tylko tutaj w końcówce odrobinę pokropiło. W ogóle było bardzo przyjemnie na rowerze, nie było wiatru, a jedynym utrudnieniem był tylko ten pofałdowany teren i kilka odcinków z nieco gorszą nawierzchnią, jednak oznakowaną licznymi ostrzeżeniami. Miałam wrażenie, że jesteśmy na jednej z kilku naszych wspólnych wycieczek rowerowych. Nie było mi ani zimno, ani gorąco i gdyby nie bolące nieco plecy to w zasadzie nie czułam żadnego dyskomfortu spowodowanego 3-godzinną jazdą bez przerwy.
Widać już biegnących poboczem drogi, a więc to już końcówka i wtedy słyszę głos biegnącego już Radka: „Renia, dawaj!”. Czyli nie jest tak daleko od nas. Do strefy jest jeszcze jakieś 200 m po kostce, za zieloną linią biegnie się po rozłożonym dywanie do boksu. Tam odwieszam rower na barierkę przy swoim numerze, zmieniam spodenki i buty z kolarskich na biegowe i zamieniam kask na czapkę. Jeszcze tylko szukam drugiej saszetki z żelem, ale znajduję tylko jedną więc łapię ją i wybiegam ze strefy. W tym czasie Darek też zdążył się już przebrać i ruszamy razem na trasę biegową. Najpierw biegnie się wzdłuż ostatniego odcinka trasy rowerowej, a potem skręca się z asfaltowej drogi w las. Pierwsze gęste krzaki są dobrą okazją do pierwszej i jedynej jak się potem okazało przerwy. Nie było tak gorąco, a jednak prawie dwa bidony wypiłam na rowerze i teraz pęcherz przypomniał mi o swoim istnieniu. Darek też zatrzymuje się, więc ja odruchowo wyłączam stoper (jak biegamy razem na wycieczkach biegowych to odliczam w ten sposób czas przerw technicznych). Szybko jednak przypominam sobie, że jesteśmy na zawodach, a nie na wycieczce biegowej i włączam stoper ponownie. Darek ma problem z ruszeniem do ponownego biegu bo łapie go skurcz w mięsień uda i mija trochę czasu zanim zacznie ponownie biec normalnie. Stopniowo jednak rozkręcamy się gdy pojawia się oznaczenie pierwszego kilometra. Tempo nie jest specjalnie szybkie, ale dość komfortowe. Rozmawiamy ze sobą (przez ponad 3 godziny na rowerze nie mieliśmy takiej możliwości), mijają nas inni zawodnicy, ale oni mają już jedną albo dwie frotki na ramieniu oznaczające, że są już na trasie po pierwszej, albo drugiej pętli. Mija nas poznana dziś rano przed zawodami AgnesSp, którą znaliśmy do tej pory tylko z forum internetowego. My jednak mamy swoje tempo biegu i biegniemy spokojnie, bo przed nami jeszcze dwa okrążenia, a trasa nie wydaje się łatwa. Wbiegamy na lekko błotnistą ścieżkę szerokości na jednego zawodnika, podbiegamy i zbiegamy w lesie zupełnie jak na naszej marysińskiej wydmie, tyle że tutaj jest mniej piachu, a więcej błota. Wreszcie otrzymujemy pierwszą czerwoną frotkę za pierwsze okrążenie. Teraz trzeba jeszcze zebrać dwie: białą i znów czerwoną, ale przedtem przebiegamy główną aleją na wprost zamku, mijamy szpaler kibiców i znów wbiegamy do lasu.
Robi się ciężko, wypijam co jakiś czas trochę żelu, czuję jak te małe łyki słodkiego napoju co jakiś czas otwierają mi oczy. Zaczyna kropić deszcz, więc to mnie dodatkowo orzeźwia. Na punktach odżywczych (trzy na każdej pętli) przestaję brać gąbki z wodą i już nie polewam się wodą z kubeczków. Parujący i nieco duszny początkowo las zamienia się w coraz bardziej chłodzący okład od mokrych liści zwieszających się nisko gałęzi. Wąska ścieżka jest coraz bardziej rozmiękła i błotnista od przebiegających po niej wielokrotnie krążących biegaczy. Błotko miejscami mlaszcze i nogi rozjeżdżają się na każdej pętli coraz bardziej i biegniemy coraz wolniej. Pytam Darka czy ma jeszcze jeden żel i dostaję od niego całą saszetkę życiodajnego płynu. Jakoś nie mam zaufania do żelu z punktu odżywczego. Darek mówi, że boli go kolano i zwalnia. Oglądam się za Darkiem i widzę go blisko siebie, więc wierzę, że zaraz mnie dogoni. Wbiegam po raz trzeci do lasu i powoli wypijam całą zawartość drugiej saszetki. Mam wrażenie, że energia raz przypływa, a raz odpływa. Zaczynam mijać zawodników z kilkoma frotkami, to ci z długiego dystansu. A deszcz pada coraz bardziej. Błoto coraz większe, ale potem jest żwirowa droga więc można trochę wyrównać krok. Jeszcze drugi podbieg, znów prosto kawałek i jest trzecia frotka. Doganiam jakąś dziewczynę z pękiem frotek na ramieniu i patrzę z nadzieją na stoper. Niestety 2 godziny biegu minęły, a to dopiero szósty km ostatniej pętli. Do mety jeszcze fragment lasem, potem żwirowa aleja. Mijam zamek i wybieram ścieżkę z napisem „Ziel”, zamiast „Runde”. Do bramy mety finiszuję, choć szkoda że sama, bo Darka straciłam z oczu już dawno. Czekam na niego za metą z medalem założonym na szyję przez dzieci, które dekorują finiszujących. Po 4 minutach jest też na mecie Darek. Zmęczony, ale chodzimy chwilę wspólnie za metą i odzyskuje powoli siły. Trasa biegowa była trudna szczególnie wtedy gdy rozpadał się na dobre deszcz i zrobiło się fragmentami ślisko. Dobrze, że mamy to już za sobą. Przed wyjściem ze strefy zmian jemy kanapki z pasztetem, arbuzy, a potem idziemy zbierać swoje rzeczy porzucone w nieładzie podczas przebierania się. Są mokre jak większość pozostawionych tutaj przez innych zawodników ubrań, ręczników, czy butów. Przestaje padać i powoli wychodzimy ze strefy zmian skontrolowani przez porządkowych pilnujących czy każdy zabiera swoje rzeczy, porównując numery startowe na rowerach i kaskach z numerami na pasku, które mieliśmy podczas biegu. Dobrze jest też zostwić za metą chip, który zdejmują zawodnikom wolontariusze; w przypadku nie oddania go narażamy się na dodatkową opłatę.
Z rowerami i torbami idziemy wolno na parking do samochodu powoli dochodząc do siebie. Mijamy po drodze grupę starszych pań, które na nasz widok pytają co to była za impreza. Tłumaczymy, że triathlon, na co jedna z nich pyta czy dobrze się bawiliśmy. Darek odpowiada, że tak i że mieliśmy aż 6 godzin dobrej zabawy. Wszyscy wybuchamy śmiechem. Wieczorem spotykamy się najpierw na kolejnym pasta party, tym razem dla olimpijczyków, którzy będą startować jutro rano, a potem wstępujemy do kawiarni ogrzać się, bo wieczór zrobił się dość chłodny. W kawiarni dosiadamy się do znajomego Ulrike. To triathlonista, który brał dziś także udział w zawodach ale na długim dystansie i znalazł się wysoko w wynikach (drugi czas pływania i bardzo szybki rower). Uli, która zajęła dziś na dystansie „połówki” trzecie miejsce okazała się być sponsorką kawy i ciastek. Siedzielibyśmy pewnie jeszcze dłużej ze wszystkimi i rozmawiali o dzisiejszym starcie oraz gratulowali sobie wzajemnie, ale musieliśmy jechać do Drezna odebrać z dworca Adama, który miał przyjechać pociągiem na jutrzejszy start. Odnalezienie właściwego dworca kolejowego nie było łatwym zadaniem zważywszy, że nie znamy miasta, nie mieliśmy mapy, ani zupełnie nie orientowaliśmy się gdzie może być dworzec główny. Po emocjonujących poszukiwaniach spotkaliśmy się jednak i dotarliśmy z powrotem na kemping. Start dystansu olimpijskiego był wcześnie rano, zatem następnego dnia czekała nas znów bardzo wczesna pobudka, dlatego światło zgasło szybko
Niedziela – 13.06.2010 r.
Scenariusz porannych przygotowań był bardzo podobny do dnia poprzedniego. Uli, która dziś znów startowała była jak zwykle pierwsza gotowa i spakowała się zanim my wstaliśmy. Adam miał jedno naczelne zadanie: zjeść porządne śniadanie, a potem zdążyć odebrać przed startem swój pakiet startowy z potrzebnymi numerami, czepkiem i czipem do pomiaru czasu. Jego czepek był czarny, a pakiet nie zawierał koszulki okolicznościowej, którą chętni mogli kupić zamawiając odpowiedni rozmiar, co zresztą zrobiliśmy.

Prosto z biura zawodów Adam poszedł z rowerem do strefy zmian by mieć jeszcze czas na przetestowanie wpinania i wypinania bloków butów szosowych, pożyczonych od Darka podobnie jak i roweru, na którym będzie jechał. Zdecydował się na te buty z blokami pomimo, że będzie ich używał pierwszy raz w życiu. Widziałam, że próbował też zakładanie bosej stopy w buty przypięte do pedałów podczas jazdy. Wreszcie założył mokrą jeszcze od wczoraj piankę, też pożyczoną od Darka. Dziś pianki też są dozwolone. Rowery w boksie można było ustawiać dowolnie, tzn. nie było numerowanych miejsc, więc Adam z filem byli sąsiadami. Dziś wielki dzień dla debiutującego fila, więc dobrze, że są razem przed startem. Startuje też Uli, ale ona ma biały czepek więc będzie płynęła w pierwszej linii, natomiast fil i Adam razem z czarnymi czepkami wystartują w drugiej fali, po 5 minutach.
Na razie jednak trwają ostatnie chwile przed przejściem do miejsca startu. Wtedy spiker dla ożywienia atmosfery zaczyna opowiadać historię o Adamie, który przyjechał wczoraj specjalnie na dzisiejsze zawody pociągiem w Warszawy. Dalej wyjaśnia, że Adam nie mógł przyjechać wcześniej z rodzicami, którzy też startowali wczoraj, gdyż miał do zaliczenia 2 egzaminy. Potem zadaje pytanie jak długo jedzie się pociągiem z Warszawy. Słyszę głos Adama, który odpowiada po niemiecku, że jechał 13 godzin. Wtedy spiker dopowiada, że Adam będzie startował na pożyczonym od taty rowerze i pierwszy raz w butach szosowych i na koniec życzył mu powodzenia.
Idziemy wszyscy razem na start. Dzisiejsza trasa pływacka dla dystansu olimpijskiego będzie prawie jednym okrążeniem wokół zamku. Najpierw do wody wchodzą białe czepki, a po paru minutach od ich startu, czarne. Pływacy szybko znikają za pierwszą boją, a my przechodzimy w stronę mostku, pod którym za kilkanaście minut będzie przepływać czołówka zawodników. Już widać kajak, a za nim szybko machające rytmicznie ręce w czarnych strojach i co jakiś czas wynurzające się z wody białe głowy. Kuba, który dziś podobnie jak ja z Darkiem kibicuje, zauważa wśród białych czepków jeden czarny i rozpoznaje Adama. Tak, ja też widzę wyraźnie jak Adam poprawia sobie okularki, bo właśnie w wąskim przesmyku pod mostkiem ktoś płynący obok zahaczył o głowę Adama. Po zawodach Adam pokazywał nam spuchniętą i lekko rozciętą wargę, w którą ktoś kopnął go podczas pływania. Jednym słowem trzeba było nieźle się rozpychać żeby płynąć w tym tłumie i być przygotowanym na pewne straty na ciele.
Przechodzimy teraz szybko do miejsca gdzie jest wyjście z wody. Nad brzegiem wszędzie stoją kibice przyglądający się jak kolejni zawodnicy kończą pływanie. Kilkoro z nich już biegnie do strefy zmian, pozostali są jeszcze w wodzie. Na schodach rozpoznaję Uli w zdjętej do połowy piance i z czepkiem w dłoni. Za chwilę jest też Adam, który najpierw wstaje, potem wskakuje do wody, podrywa się i biegnie, potem znów skacze. To taka metoda na szybkie przemieszczanie się w płytkiej wodzie.
Nie mija dużo czasu gdy Adam wybiega z boksu z rowerem. Na mokry strój triathlonowy, który miał pod pianką, założył tylko cienką kurtkę, przypiął pasek z numerem i wybiegł boso. Buty ma przypięte do pedałów i będzie je zakładał podczas jazdy rowerem. Jest lekki wiatr i dzień wyraźnie chłodniejszy od wczorajszego. Po ok. 10 minutach od wyjścia z wody Adama, swoje pływanie zakończył fil. Zupełnie nas zaskoczył, bo nie wiedzieliśmy czego mamy się spodziewać po nim, gdyż to był jego debiut w triathlonie. Gdy na trasę rowerową wyjechali już wszyscy, którym kibicowaliśmy obliczyliśmy ile mamy czasu i ... poszliśmy do pobliskiej kawiarni. W tym czasie gdy nasi zawodnicy pokonywali trzy pętle trasy kolarskiej my zajadaliśmy się bezkarnie strudlem jabłkowym z bitą śmietaną. Dodatkowym utrudnieniem na rowerach było przestrzeganie podobnych zasad nie jechania tuż za drugim zawodnikiem jak podczas dłuższych dystansów.
Na rowerze fil lekko dogonił Adama i odrobił stratę z pływania, więc różnica między nimi nieco zmalała. Kolejna zmiana Adama była także błyskawiczna, wbiegł do boksu boso, odstawił rower, zdjął kurtkę i kask, ale zanim założył buty biegowe jeszcze zakładał skarpetki. Obydwie zmiany Adama były i tak bardzo szybkie (1:56 i 1:50).
Po pierwszej pętli biegowej Adam biegnie już tuż za Uli, ale mamy obawy czy wytrzyma jej tempo do końca. Adam ostatnio mało trenował bieganie i jeśli nietaktycznie rozłoży siły to może mieć problemy. Okazuje się jednak, że druga pętla nie była gorsza i Adam finiszuje ciut przed Uli, która namówiła go na trasie żeby przyspieszył w końcówce.

Adam wbiegając na metę znów jest wyczytywany przez spikera jako Adam w Warszawy, który jechał cały dzień pociągiem specjalnie żeby wystartować w dzisiejszych zawodach. Widać że była to wielka atrakcja dla organizatora (nomen omen jeden z nich o nazwisku Nowak). Smaku dodaje wygrana Adama z Uli, wczorajszą trzecią kobietą na dystansie 1/2 IM oraz dzisiejszą czwartą kobietą na mecie olimpijskiego.
Dumni rodzice Adama z Warszawy ściskają i gratulują na przemian Uli i Adamowi. Oboje uzyskali świetne wyniki i wspierali się na trasie biegowej oraz przed zawodami. Uli dawała Adamowi rady jak szybko założyć buty na rowerze, jak się przygotować przed startem i dopingowała do walki w części biegowej i w ogóle była jednym wielkim motywatorem dla nas wszystkich w tym starcie. Wszystkim nam udzieliła się atmosfera ogólnego zadowolenia gdy na metę wpadł jeszcze uśmiechnięty i szczęśliwy fil, spełniony w 100% triathlonista. Nawet ze strefy zmian wychodził jeszcze z numerem na pasku startowym.
Wracamy zadbanymi uliczkami Moriztburga mijając kolejnych zawodników z żółtymi opaskami. To widocznie uczestnicy idący na start sprintów, które mają się odbyć po południu. Miasteczko od dwóch dni przeżywa najazd triatlonistów startujących na wszystkich możliwych dystansach
Emocje powoli opadają jednak rozmowy cały czas krążą wokół jednego tematu: zawody oraz ich perfekcyjne przygotowanie przez organizatora. Zawsze było wiadomo jak jest poprowadzona trasa, nawet przez chwilę nie trzeba było się zastanawiać, wszędzie w newralgicznych punktach był ktoś kto wskazywał kierunek lub były widoczne oznaczenia. Ilość punktów odżywczych oraz ich zaopatrzenie odpowiednio przemyślane, a wolontariusze cały czas uśmiechnięci i gotowi do podawania napoi, żeli, czy bananów. Za metą bufet z jedzeniem i piciem, którego nie zabrakło nawet jeśli kończyło się zawody długo po pierwszych finiszujących.

Po kilku godzinach gdy byliśmy już w drodze, podczas przerwy na obiad oglądamy opublikowane na stronie wyniki i zaczynamy je analizować. U Adama (61 miejsce) wyraźnie widać co jest do poprawienia. O ile pływanie rewelacyjne (11-sty czas) i szybkie zmiany dają mu sporą przewagę, to już rowerowa część jest średnia, a bieganie jest relatywnie najwolniejsze. Nasze wyniki (rozbite osobno dla mężczyzn (Darek-260 miejsce) i kobiet (Renata-42 miejsce) trudno porównywać z debiutanckim startem w ubiegłym roku w Borównie. Trasy bowiem znacznie się od siebie różnią zarówno profilem jak i długością (rowerowa miała tutaj 94 km i ponad 600 m przewyższeń) jak i nawierzchnią (bieg tutaj był poprowadzony w większości leśnymi ścieżkami). A mimo to udało się nam ukończyć poprawiając czasy. Najważniejsze jednak, że przez większość trasy dobrze się czuliśmy (poza końcówką trudnej trasy biegowej, ale i tak mój czas był 30-stym czasem biegu wśród 57. sklasyfikowanych kobiet).
W drodze do domu opowiadaliśmy sobie co nas najbardziej urzekło podczas zawodów. Ja zapamiętałam kilka takich obrazków z trasy biegowej: na skrzyżowaniu leśnych duktów stały dwie dziewczyny, które najpierw same się uśmiechały i kibicowały biegnącym, ale w miarę jak mijał czas, a my nadal biegaliśmy, trzymały już tylko w dłoniach narysowane na kartce uśmiechnięte buźki. Na ostatniej pętli podczas wręczania ostatniej frotki jedna dziewczyna pożegnała się ze mną uprzejmie „Auf Wiedersehen”, a druga powiedziała „Tchus”. Darek zapamiętał jak wśród kibiców stojących szpalerem przy zamkowej alejce była kobieta, która czytała imiona z naszych numerów startowych. Z Renatą nie miała dużych problemów, nad Dariuszem trochę sobie łamała język ale ostatecznie jej się udało. Bardzo to było sympatyczne. Podczas naszego kibicowania w niedzielę też tak robiliśmy i krzyczeliśmy: „Hans go, go”, ”Karen, dawaj!”.

Mieliśmy dwa dni wypełnione wysiłkiem, dobrą zabawą, towarzyską integracją. Do tego przebywanie wśród życzliwych ludzi żyjących w realiach innego świata: uporządkowanych i zorganizowanych Niemiec. Nie baliśmy się zostawić karbonowego roweru fila na dachu bagażnika bez zabezpieczenia. Setki innych jeszcze droższych maszyn stały oparte we wszystkich możliwych miejscach. Wokół chodzili ogorzali od słońca podczas wielogodzinnych treningów ludzie w obcisłych sportowych strojach. Nosili kosze wypełnione strojami na zmianę i potrzebnym sprzętem. Czuliśmy, że weszliśmy w świat triathlonu przez duże T.
Zdjęcia z 9. Schloss-Triathlon Moritzburg
w naszej galerii
w galerii Jana Hansel
w galerii Pebe-Sport