imprezy:

"Żądło Szerszenia"

24.04.2010

tekst: Renata, zdjęcia: Kasia Sidor (oraz Darek, o ile nie zaznaczono inaczej)


Pod taką uroczą nazwą kryje się rozpoczynający cykl, pierwszy w sezonie szosowy maraton rowerowy. Szosowy nie oznacza, że dopuszczane są tylko rowery szosowe, tutaj bardziej oznacza to, że trasa wiedzie szosami. Można zatem startować na rowerach mtb, turystycznych, miejskich z koszykiem na prowiant na drogę i jakich kto jeszcze chce. Jest więc grupka takich uczestników, którzy trasę przemierzą na nieco grubszych oponach (określa się je jako rowery inne, a opony są skrupulatnie mierzone przez organizatora na linii startu, aby utworzyć dla tych rowerów odrębną klasyfikację). Przy miejscami nieco mocniej zniszczonej nawierzchni asflatowej kilku odcinków lokalnych dróg, grubsze opony tych rowerów pozostają nie bez znaczenia, jednak opory toczenia na większości trasy są znaczne i dlatego należy dla takich uczestników mieć dużo uznania. W tym roku zdarzyła się nawet jedna kobieta, która rowerem innym wybrała się na trasę 240 km. Dziwne są ludzkie upodobania do osiągnięcia maksimum zmęczenia.

Dziurawy asfalt na trasie Trzebnickiego Maratonu Rowerowego (TMR) widziałam w ubiegłym roku przez cały dystans i tego najbardziej się też obawiałam w tym roku. Że będzie okrutnie trzęsło, że będzie przy tym bolało i ogólnie będzie męczarnia. Takie myśli przewijały mi się przez głowę przynajmniej do czasu startu. Po przejechaniu trasy w tym roku, zeszłoroczne wspomnienia wyboi na drodze, połatanego do granic możliwości asfaltu, a raczej jego nędznych resztek oraz piaszczystych łach naniesionych w najmniej oczekiwanych miejscach (ostre zakręty), jakoś przygasło. Widziałam więcej gładkiego asflatu, wyraźnie zmalała ilość łat, choć organizator mówił o nowych, bo jeszcze dzień przed tegoroczną imprezą drogowcy robili co mogli. A może to była jednak zasługa jazdy w grupie, gdzie bardziej zależało mi na pilnowaniu odległości od koła poprzedzającego mnie roweru (nie za blisko, ale i nie za daleko, rzecz jasna), niż obserwacja dziur w asfalcie.
Wyścig
Nasz teamowy samochód z trzema rowerami na pace podjechał 30 minut przed startem na trzebnicki rynek. Darek z filem wyładowują rowery i przypinają numery startowe (jeden z przodu do roweru, drugi na plecy), a ja dygocząc z zimna i pewnie trochę ze strachu szukam nerwowo kasku, rękawiczek i okularów. Dzwoni telefon. To od niepokojącej się moją nieobecnością Luizy. Z butami rowerowymi w garści i rowerem w drugiej idę pośpiesznie bliżej linii startu. Najpierw zmieniam buty, potem zdejmuję niepotrzebne mi już nogawki - kolejność jest zupełnie bez sensu, a to oznacza, że stres przedstartowy już działa na maksa. Jestem wreszcie gotowa. Czekamy na sygnał. Jest.
Startuję w drugiej grupie, razem z Anią.
Za dwie minuty zostanie wypuszczona grupa trzecia, w której jest Luiza.
Tutaj na start oczekuje kolejna grupa, a w niej Darek. Mają jeszcze dużo czasu:
Wreszcie nadszedł czas startu dla Darka.
to zdjęcie i powyższe pochodzą z galerii Kasi Sidor
Wiem, że nie należy szarżować zbytnio w pierwszej części dystansu, gdzie jest płasko i ma się jeszcze dużo sił. Omówiłyśmy tę taktykę z Anią jeszcze przed startem. Potem będą wzniesienia i profil trasy mocno się zmieni, więc lepiej ten początek pojechać spokojniej. Odcinek zaraz za miastem jedziemy z grupką kilku dziewczyn, która trzyma w miarę łatwe dla nas tempo. Co jakiś czas zmieniamy się na prowadzeniu. Nie jest ciężko, bo nie ma zbytnio wiatru, ale zawsze jest jakoś tak ciekawiej jak się tak zmieniamy. Dużo przed stawami milickimi słyszę głos Luizy. Dogoniła nas grupa trzecia. Luiza zachęca abyśmy się przyłączyły do nich. W ten sposób dwie grupki łaczą się w jedną większą. Jadę na końcu, razem z dwoma "rowerami innymi": dziewczyna na mtb i jeden nieco zwalisty chłopak też na mtb. Przed nami sznurek dziewczyn. Teren jest łagodny, przejeżdżamy przez las, więc zupełnie nie ma wiatru. Chłopak prowadzi. Zaczynają latać w powietrzu papierki po batonikach. Czas na drugie śniadanie. Wygrzebuję z tylnej kieszonki kurtki batonika i zjadam go, bo do punktu żywieniowego jeszcze kawałek, a głód daje o sobie znać. Gdy skończyły się atrakcje typu las, stawy przy drodze, zaczęły się inne, związane z nawierzchnią. Pojawiła się bowiem kostka brukowa. Okropne uczucie, bo nie dość że trzęsie niemiło, to jeszcze oddala się nasz peleton. Tracimy z Anią sporo do naszej grupki, która w mgnieniu oka nam odjeżdża. To było bardzo dramatyczne przeżycie. Wystarczyła chwila nieuwagi, a potem ogrom pracy aby gonić grupę. Na szczęście się udało, choć kosztowało to nas niemało wysiłku. Umawiamy się z Anią, że na punkcie żywieniowym w Miliczu zatrzymujemy się. Mają być słodkie bułki i woda.
Hamujemy i rzucam się na bułki. Słyszę krótkie "Ja jadę dalej". To była Luiza, która odjechała razem z kilkoma innymi zawodniczkami. No cóż trudno. Ja z połową bułki w ustach, w drugiej ręce butelka z wodą, Anka w krzakach i kilka innych dziewczyn z naszej grupy, które też zatrzymały się. Nie spieszę się. Bułka jest smaczna, zjadam ją do końca. Potem proszę pana z punktu o odkręcenie bidonu, ostrzegając go, że jest mocno zakręcony bo przygotowywał mi go mąż. Pan chwilę szarpie się z zakrętką, uzupełnia bidon do pełna wodą i oddaje z głosem pełnym uznania dla siły zakręcającego bidon: "Faktycznie nie dałaby Pani rady! Był mocno zamknięty." Nie mamy czasu na dłuższe rozmowy na tematy cieknących bidonów w czasach gdy ludzie latają w kosmos, dlatego tylko szybko dziękuję za pomoc. Pani z punktu wkłada mi jeszcze w kieszonkę banana na dalszą drogę i powoli ruszamy naszą pozostałą mniejszą już grupką. Gdy już wszystkie się pozbierałyśmy jedziemy szybciej. Wypadamy na drogę z Milicza, na której ignorujemy znak zakazu jazdy rowerem (po przeciwnej stronie wiedzie ścieżka rowerowa, stąd ten znak). Ścieżka biegnie jednak z nikąd do nikąd, więc jedziemy prawym poboczem szosy. Krótki postój w punkcie, zjedzona bułka i kilka łyków wody tak mi dodały sił, że nie zauważam jak po skręcie w lewo w las jadę już sama, choć liczyłam na jakąś zmianę w tym momencie. Grupa została kilkaset metrów za mną i nie miała zamiaru mnie gonić. Przewaga się powiększa i w pewnym momencie zaczynam się zastanawiać czy słusznie zrobiłam gubiąc swój peleton. Na razie jednak moja prędkość nie spada, może jedynie lekko na zaczynających się w tej części lekkich podjazdach. Wyprzedzam nawet dwóch chłopaków, którzy mieli wyraźny problem z podjechaniem na jednym z pagórków. Na zjeździe jednak koledzy mijają mnie ze znacznym przyspieszeniem uzyskiwanym poprzez swoją masę ciała (przejechali obok mnie szczęśliwi z okrzykiem "niech żyje grawitacja!", czy coś w tym rodzaju). Znów więc jadę sama. W końcu jednak słyszę znajomy głos za sobą. To Ania i jeszcze jedna koleżanka z naszej grupy. Z ulgą uczepiam się za nimi i ciągniemy już razem przez las. Potem zaczynają się pola, ale wiatru na szczęście zbyt dużego nie ma. Dziewczyny jednak proszą o krótki postój. Prostujemy plecy, zjadam banana włożonego na punkcie do kieszonki - zawsze będzie lżej. Mijają nas w tym czasie małe grupki innych kolarzy. W jednej rozpoznaję znajomą twarz i głos pytający, czy wszystko w porządku - to Adek z IM2010. Odpowiadam, że tak, a przerwa służy podziwianiu krajobrazów. W końcu jesteśmy na wycieczce w bardzo malowniczej okolicy. Nie ma co prawada w tym roku żółtych łanów kwitnącego o tej porze rzepaku, ale są piękne soczystą zielenią łąki, w oddali majaczą wzgórza, wokół zapach kwitnących drzew owocowych. Koniec rozmarzania się, czas wpiąć bloki i jazda dalej.
Doganiamy jakąś grupkę chłopaków i próbujemy się do nich podczepić. Nawet się nam udaje. Ale grupka jest trochę za wolna, a my po przerwie pełne sił, więc jedziemy dalej swoje. Potem jakiś samotny kolega, więc się podłączam mu na koło chowając się trochę w jego cieniu. Ania za mną. Chwilę jedziemy razem. Niedługo mijamy punkt kontrolny pomiaru czasu. Kolega za punktem kontrolnym nie zwalnia, więc jedziemy dalej za nim. W lesie dołączamy do kolejnej grupki, wśród nich zawodnik w stroju IM2010. To znów Adek. Chwilę trzymamy się jego grupy, ale nasz kolega wypatrzył jakąś inną grupę na horyzoncie i podciagnął nas do tamtych. Przeskakujemy razem z nim. Ania proponuje nawet koledze zmiany, ale nie skorzystał z naszej pomocy. Teraz mamy nową grupę jadących parami kolarzy, a więc piękne aerodynamiczne podciąganie dla nas dwóch jadących obok siebie. Komfortowa sytuacja kończy się jednak szybko za skrętem na Cielętniki, czyli słonną "kozą". Stoją tam jak w zeszłym roku dzieciaki i zaczyna się podjazd drogą po betonowych płytach. Tutaj nasza wspaniała grupka gentelmenów rozsypała się w oka mgnieniu. Każdy pojechał swoim tempem i w zasadzie nie udało się nam już połączyć w tej samej, ani podobnej konfiguracji po zjeździe, czyli tam gdzie "koza popuściła", ani już nigdzie dalej. Na zjeździe z kozy udało mi się zaliczyć prędkość maksymalną tego dnia. Przede mną szczęśliwie nie było nikogo, więc zjazd pustą drogą był czystą przyjemnością. Teraz będą jeszcze jakieś maleńkie podjazdy, mijamy kilka domów i jedziemy wijącą się wąską szosą, na szczęście już w tej części asfaltową. Po drodze mijam znajome stroje dwóch dziewczyn z naszego grzecznego peletonu przy stawach, potem jeszcze jedną panią i jeszcze jedną. Na jednym z podjazdów wyprzedza mnie Ania. Wtedy w oddali przed sobą zobaczyłam spodenki z napisem "Luiza". Acha, to dlatego Ania tak przyspieszyła. Momentalnie zawijam resztę niedojedzonego batonika w opakowanie i chowam w kieszeń na później. Trochę czasu zajmuje mi rozpędzenie roweru na podjeździe, ale zbieram się w sobie żeby je teraz obie dogonić. Ledwo dyszę, wkrótce jednak będzie zjazd i znów będzie można wyrównać oddech. Mijam Luizę i zrównuję się znów z Anią. Teren jakby się bardziej wypłaszczył więc już się nie gubimy i jedziemy dalej razem zmieniając się co jakiś czas. Nie mamy co prawda nikogo więcej kto chciałby z nami współpracować, ale we dwie też jest nam dość przyjemnie. Luiza tym razem nie przyłączyła się. W oddali widzimy naszego kolegę, którego trzymałyśmy się wcześniej, ale jest już za daleko żeby go gonić.
Podziwiamy dwór w Czachowie i otaczający go park. Macham kibicom, ale rezygnuję z przybijania piątek stojącym na poboczu dzieciakom. Ania dopytuje kiedy będzie ten wjazd na główną drogę, która prowadzi już tylko do mety. Wreszcie jest zakręt i długi, bardzo długi podjazd w Cerekwicy. Pamiętam z poprzedniego roku jak ktoś tutaj powiedział, że na tym ostatnim odcinku są aż trzy solidne podjazdy, więc mając tego świadomość staram się rozłożyć siły, ale też przygotować swoją psychikę na najgorsze. Okazuje się jednak, że pierwszy podjazd nie był aż taki straszny. Pokonuję go na średniej tarczy i dopiero pod sam koniec na chwilę zmieniam przerzutkę na najmniejszą tarczę, mijając przy okazji dwóch czy trzech innych uczestników. Na szczycie jest mała przydrożna kapliczka i potem zaczyna się szaleńczy zjazd z małą serpentyną drogi na końcu. Koledzy, których wyprzedziłam w końcowej części podjazdu, mijają mnie na zjeździe. Jednak na drugim podjeździe nasza kolejność znów się zmienia. Doganiam ich skutecznie, bo moją tajną bronią jest "zapasowa" trzecia tarcza, której znów używam dopiero na samym końcu. Kiedyś usłyszałam, że mój rower nie jest wyczynowy, bo ma z przodu trzy tarcze. Ja wiem, że w pagórkowatym terenie sprawdzają się wyśmienicie. Teraz będzie zjazd, więc już wiecie co będzie: koledzy mnie wyprzedzą, by na trzecim podjeździe doznać kolejnego deja vu w postaci mijającego ich rowerku z trzema tarczami. Na szczycie trzeciego podjazdu na czarnym asfalcie tańczą białe płatki z kwiatów drzew owocowych, ale jeszcze milszą nagrodą jest zielona tablica z napisem Trzebnica. Patrzę na zegarek i uśmiecham się sama do siebie bo widzę, że mam ogromny zapas czasu w stosunku do bardzo śmiałego założenia poprawienia wyniku z ubiegłego roku. Naciskam jeszcze mocniej na pedały i wpadam do miasta. Mam świadomość, że policjanci mają pilnować skrzyżowań i można jechać bezpiecznie bez zwracania większej uwagi na samochody. Nie pomyliłam się, my czyli uczestnicy TMR jesteśmy dziś uprzywilejowani. Mknę zatem co sił do mety. Jeszcze tylko ostatni ostry zakręt i wjazd na linię z rozpiętymi nad nią drutami systemu pomiarowego. Pika mi nad głową, czyli dojechałam i mam zmierzony czas.
Za metą jestem trochę oszołomiona przez chwilę. Dopiero po jakimś czasie wyłączam stoper i odsuwam się na bok robiąc miejsce kolejnym zawodnikom. Podbiega Kasia i robi zdjęcia:
Zaraz za mną jest Ania i Luiza, a za jakiś czas pojawia się fil.
wszystkie powyższe zdjęcie z mety są autorstwa Kasi Sidor
Potem czekamy na innych uczestników, którzy zjawiają się w różnych odstępach czasowych. To efekt startu w różnych grupach. Najdłużej czekamy na Darka, który na na trasę wyjechał dwie godziny po moim starcie, bo dopiero w 52 grupie.
zdjęcie zrobione przez Kasię Sidor
Darek na metę przyjechał niezbyt zmęczony, choć na całej trasie nie miał nikogo z kim mógły współpracować tak jak my. Zbyt szybko jadącym peletonom dziękował za propozycje podłączenia się, a maruderów wyprzedzał. Jednym słowem całe 120 km jechał swoim tempem, jak sam przyznał na początku nawet zbyt wolno asekuracyjnym. Był jednak pomny doświadczeń z ubiegłego roku gdy zaczął za mocno z szybką grupą, co skończyło się 15 minutowym przymusowym postojem w punkcie żywieniowym. Dziś początek miał bardzo spokojny i zaczął przyspieszać dopiero w dużo dalszej części. Pojechał wolniej, ale taktycznie. Rozmawialiśmy później, że pewnie każde z nas miałoby zupełnie inny czas gdybyśmy jechali razem. Ostatecznie Darek czuł się trochę rozczarowany na mecie gdy dowiedział się, że był odrobinę dłużej na trasie ode mnie, ale z drugiej strony był dumny, że mi tak dobrze poszło. Ja też bardzo się cieszyłam, ale nie tyle z wyniku jaki osiągnęłam, a szczególnie z poprawy w stosunku do ubiegłrocznego występu, ale z tego, że na trasie nie miałam kryzysów, że podjazdy tak mnie nie męczyły, jak je zapamiętałam rok temu. Pewnie jest to wynikiem psychologicznego oddziaływania zapamiętanych, mocno wrytych w pamięć, obrazów trasy, która była mi teraz znajoma, a przez to mniej groźna. Zupełnie inaczej jest gdy przeżywa się coś po raz pierwszy. Za drugim razem jest zdecydowanie łatwiej i te 4 h i 24 minuty nie ciągnęły się jak coś koszmarnego, tylko minęły nie wiadomo kiedy i bez ciemnych plam przed oczami, tylko z pełną kontrolą na całym dystansie. Kiedy chciałam jechać z grupą to się udawało, a kiedy przyspieszyć to mogłam to zrobić bez jakiegoś straszliwego wysiłku. To może za rok ta sama pętla dwa razy, czyli 240 km? Limit czasu jest spory, bo trasę zamykają o 21.
Piknik na mecie
Dzień jest coraz cieplejszy, nawet nie ma zbyt dużego wiatru. Piękna wiosna i piknikowa atmosfera. Zwłaszcza jak się siedzi na słonecznym placu targowym w Trzebnicy i leniwie mruży oczy przed słońcem, pojada niespiesznie to co przygotował organizator na mecie dla uczestników (zupa, kiełbaski i mięso z grila, ogórki kiszone do chleba ze smalcem, słodkie bułki, pomarańcze, woda). Nikt niczego nie wydziela, można się częstować do woli i jeść do syta. Nigdzie nam się nie spieszy. Grupki ludzi siedzą przy stolikach, na trawie. Czekamy na kolegów, którzy są jeszcze na trasie giga, czyli zdecydowali się jechać podstawową pętlę dwa razy. Najpierw stoimy na rynku w małych grupach i rozmawiamy, robimy sobie wspólne zdjęcia, ogladamy kolejnych nadjeżdżających uczestników oraz ich rowery. Pojawia grupa kolarzy z kategorii M-5, którzy do ostatnich metrów jeszcze się ścigają choć mają już w nogach 240 km. Wreszcie są nasi. Najpierw Lubomir, który wpadł jak burza i najpierw kazał potrzymać swój rower, po czym wbił zęby w pokrojone cząstki pomarańczy i dopiero gdy zaspokoił pragnienie, zaczął opowiadać o swoich przeżyciach na trasie.
zdjęcie pochodzi z galerii Kasi Sidor
Po jakimś czasie przyjechał Maciek Żyto, który zatrzymał się spokojnie za metą i w ciszy pozwolił odpiąć sobie numer startowy, otrzymał medal i dopiero po chwili przyjął gratulacje. Opanowany i z łagodnym wyrazem twarzy jakby wrócił z wycieczki dookoła Trzebnicy, a nie z trasy gigamaratonu. Wreszcie pojawia się trzeci gigant - Rybka. Naturalnie radosny jak zwykle i kompletnie nie zmęczony. Z uśmiechem na twarzy dzieli się wrażeniami, że trasa była przecież płaska, a generalnie było z górki. Widać, że ani dystans, ani przewyższenia nie zrobiły na Grześku żadnego wrażenia. Na nas za to zrobił ogromne wrażenie jego czas przejazdu: 7 h 48 min.