imprezy:

5 Carrefour Półmaraton Warszawski

28.03.2010

tekst: Renata
Na rozstaju, ale ciągle o półmaratonie.

Nie spodziewajcie się, że tym razem będzie mniej patetycznie czy mniej podniośle, bo przebiegnięcie Półmaratonu w Warszawie wzbudza nadal we mnie spore emocje. Mimo, że to już piąty raz. Wydawać by się mogło, że będzie jak zwykle, standardowo. I było, ale jednak nie aż tak. Owszem było jak zwykle kibicowanie sztafetom biegającym w przeddzień i odbiór pakietów startowych, a potem wizyta w namiocie wystawców sprzętu sportowego, potem obiad i nawet kolacja, czysto makaronowa z popijaniem węglowodanowego napoju. Wszystko to przeplatane spotkaniami z dawno i niedawno widzianymi znajomymi z biegowego podwórka. Czyli standard.

Ale jednak gdzieś tkwiąca powtarzalność rozmów, czy miejsc im towarzyszących nie wyzwala już takiego podniecenia jutrzejszym bieganiem. Choć muszę tu wspomnieć o jednym w zasadzie niecodziennym spotkaniu. To było jeszcze we czwartek. Mieliśmy biegać z Darkiem w Parku Skaryszewskim kilometrówki. Ostatni mocniejszy akcent przed zawodami. Dowiadujemy się, że Adams, nasz kolega z SPS-u, zaprosił na czwartkowy wieczór utytułowaną polską maratonkę Małgosię Sobańską. I faktycznie, gdy kończyliśmy nasze szybsze odcinki, zobaczyliśmy biegnących z naprzeciwka Adamsa z niewysoką postacią o dziewczęcej sylwetce. To była Małgosia. Podeszli do nas i przywitali się bardzo serdecznie, po czym przebiegliśmy z Małgosią pętlę po głównej alei Parku. Biegliśmy rozmawiając o zawodach, życiówkach w maratonie i ... naszych dzieciach (Małgosia ma 13-letnią córkę). Było bardzo sympatycznie i jakoś tak śmiesznie. Oto taka biegowa legenda potrafi biec wolno z takimi amatorami biegania jak my. Do domu wróciliśmy podładowani jakąś dodatkową energią i to raczej nie był wpływ tylko samych przebiegniętych kilku szybszych kilometrów, ale raczej towarzyszącej nam słynnej biegaczki. I choć przewidziane na półmaraton buty nie sprawdziły się na tamtym treningu (w domu okazało się, że obtarły mi stopę na podbiciu) to jednak nie czułam tego biegnąc potem jeszcze kolejne dwa kółka w parku (nieco już wolniej, bo bez Małgosi, która zaczęła swój właściwy trening), rozmyślając o przebiegniętych wcześniej maratonach i przekraczanych liniach mety.

Na razie jednak przyjdzie nam się zmierzyć z linią startu usytuowaną na wysokości skweru Hoovera na Krakowskim Przedmieściu. Budzę się w niedzielę rano, spoglądam na zalane słońcem okno i bezchmurne niebo. Potem zerkam na budzik, dlaczego nie dzwoni. Przecież jeszcze wczoraj wieczorem pytałam przed położeniem się spać Darka, czy nastawił budzenie i wtedy przytakiwał. No tak, zmieniliśmy czas w naszych trzech zegarkach, które zabierzemy na zawody, ale nie przestawiliśmy wskazówek budzika. Czyli mamy cała godzinę w plecy. Nasz plan porannego spokojnego wyjścia z domu legł trochę w gruzach. Okazuje się, że sprawdzian z przebiegnięcia półmaratonu zaczyna się dużo wcześniej zanim się go zacznie biec. Wstajemy zatem szybko, budzimy Adama, który jest jeszcze nieświadomy przyspieszenia w działaniach. Na szczęście okazuje się, że wszyscy mamy przygotowane co potrzeba do zabrania, wystarczy tylko wrzucić do torby. Zatem tylko myjemy się, jemy śniadanie i ubieramy w naszykowane ubrania. Każdy wie co ma robić, nikt nikogo nie pogania i nie padają żadne słowa zdenerwowania. Numery startowe były już przypięte do koszulek wczoraj wieczorem, więc nikomu się nie trzęsą ręce podczas zapinania agrafek i nikt nie biega zaaferowany po mieszkaniu w poszukiwaniu brakujących części garderoby. Wygrała rutyna i opanowanie. Nawet Adam, który nie ma tak dużo startów na swoim koncie też jest wyjątkowo pozbierany. Wychodzimy z domu o tej godzinie, o której planowaliśmy i na miejscu też jesteśmy tak jak to było wcześniej ustalone. Może tylko o pół godziny później zjedliśmy śniadanie, ale jest nadzieja, że to małe opóźnienie nie będzie miało wpływu na nasze samopoczucie podczas biegu.

Ciągle jest sporo czasu, dlatego próbujemy robić rozgrzewkę. Jest to jednak namiastka tej części przygotowań przedstartowych. Darek podczas próby wykonania ćwiczenia nazywanego „przeplatanką” źle stawia stopę i lekko ją skręca. Ja natomiast mam wysokie tętno i jest mi za ciepło w wierzchnim ubraniu. Dlatego postanawiamy oddać już wszystko co nie będzie nam potrzebne w czasie biegu, do depozytu. Wokół kłębi się tłum innych biegaczy i w pewnym momencie nie mogę znaleźć Darka. Gdzieś się podział też Adam, który poszedł oddać swoje rzeczy do innego boksu. Jego czerwony numer startowy to inna strefa. Ja z Darkiem mamy zielone numery dlatego kieruję się do wejścia do strefy dla zielonych. Niestety tutaj też nigdzie nie ma Darka. Rozglądam się wokół, macha do mnie Ulrike, witam się z B&B, potem w strefie odnajduję wzrokiem kilku znajomych kolegów, ale Darka nie widzę. Zaczynam się martwić bo mieliśmy przecież biec razem i już na starcie się zgubiliśmy. Jest ścisk, stoimy stłoczeni, śpiewa Niemen i baloniki zostają wypuszczone w górę. Ruszamy i w miarę szybko przekraczam linię startu. Nie wiem kogo się trzymać, koledzy których pytałam w mojej strefie będą biec szybciej niż zakładaliśmy z Darkiem, więc nie będą moimi pace-makerami. Rozmyślając jak będzie wyglądał mój samotny półmaraton, nagle dostrzegam czerwoną koszulkę i znajomą postać. Tak, to przede mną biegnie Darek, a obok niego Adam. Kilka szybszych kroków i już jesteśmy razem. Co za ulga. Wszyscy się cieszymy na to niesamowite spotkanie w tłumie biegnących pierwszy kilometr.

Wyrównujemy krok i biegniemy nieco szybciej niż chcieliśmy, ale to pewnie przez ten nadmiar sił na początku i orkiestrę dętą grającą na Placu Piłsudskiego. Po kilku kilometrach tempo nam jednak nie spada i ciągle czujemy się dobrze. Darek uważa, że powinniśmy trzymać się biegnących obok nas osób, szczególnie dziewczyny w pomarańczowej koszulce. Pozwalam więc żeby ona biegała pół kroku przede mną, albo to ja jestem tuż obok niej, ale staram się nie wyrywać za jakąś inną dziewczyną, tylko dlatego żeby nie dać się wyprzedzić (jakaś taka podświadoma ambicja). Muszę pamiętać żeby równo rozłożyć siły na dalszy ciąg biegu. Około 10 km doganiamy Adama Krzesaka z Mazurkiem i chwilę z nimi rozmawiamy.
Zdjęcie pochodzi z galerii Siulki.
Straciłam więc na moment czujność i pomarańczowa koszulka gdzieś mi niknie w tłumie. Za to są wywołujące dreszcze dźwięki bębnów. Niezwykle energetyczne i pobudzające do dalszego biegu. Cały czas trzymamy się razem: ja, Darek i Adam. Przed nami długa prosta nad Wisłą, pozbawiona kibiców i w słońcu. Wieje trochę wiatr, więc chciałoby się schować za czyjeś plecy, ale biegniemy ciągle za kimś innym. W większości wyprzedzamy, niż jesteśmy wyprzedzani. To fajne uczucie. Przed tunelem Adam spogląda na swój stoper i pyta jaki mamy rekord w półmaratonie. Przelicza coś sobie, mówi, że widzi szansę pobiec szybciej i przyspiesza. Do tunelu wbiegam tylko ja z Darkiem, Adama gubię z horyzontu.

Przypominam sobie swój pierwszy półmaraton z trasą przez tunel. Wtedy towarzyszyło mi uczucie strachu. Słyszę teraz okrzyki biegnących i zastanawiam się, czy oni też krzyczą bo się boją, czy się cieszą. To jest już mój kolejny bieg przez tunel więc wiem czego się spodziewać. W połowie słychać śpiewające głosy, tym razem jednak nie są to przeciągłe anielskie tony, tylko rytmiczne klaskanie i śpiew. Darek zaczyna też klaskać, jest wesoło, a chłodne powietrze nastraja dodatkowo spokojnie. Teraz jeszcze tylko lekki podbieg, który tym razem nie wydaje mi się taki trudny, jak kiedyś. Tutaj zwykle ustawiają się fotoreporterzy, bo to dobry punkt do ciekawych zdjęć. My jednak jesteśmy skupieniu na wyrównaniu kroku dlatego niewiele udaje mi się zaobserwować. Dobiegamy do drugiego, zdecydowanie dłuższego i bardziej stromego podbiegu. Ten daje mi popalić. Wyraźnie spadło mi tempo. Widzę jak Darek się oddala. Próbuję zebrać siły i go dogonić, ale chyba mam kryzys. Wtedy Darek ogląda się i też zwalnia. Kolejny sprawdzian sił i czegoś co trudno określić. Bo przecież nie musiał czekać, mógł biec dalej swoim tempem. Na pewno jest tak samo zmęczony i chciałby ukończyć bieg jak najszybciej. Skoro jest w stanie biec szybciej to dlaczego tego nie robi. Nie umawialiśmy się na wspólne finiszowanie, ale do mety zostało już tak niewiele. Darek biegnie jednak tuż obok mnie, a potem zaraz przede mną nadajac tempo.
Zdjęcie pochodzi z galerii Siulki.
Mija nas spokojnym, lekkim krokiem Rafał, kolega z zajęć pływania. Wymienia z Darkiem kilka słów. Potem spotykamy znów Adama Krzesaka, który dopinguje do ładnego finiszu („pamiętajcie, że na mecie robią wszystkim zdjęcia”). Wydaje mi się, że biegnę bezwysiłkowo ostatnie kilkaset metrów i wpadam nie zmęczona na metę. Zegar przeskoczył kilka sekund po 1:47 (czas brutto, od strzału startera). Nie patrzę na stoper, którym mierzyłam swój czas netto (od przekroczenia linii startu), bo po co. Jedyna rzecz, do której był mi potrzebny zegarek w czasie całego biegu, to wskazówka do utrzymania równego tempa, bliskiego założonemu. Okazało się, że poza podbiegiem na Sanguszki (18 km) tempo było równe. A wynik końcowy? No cóż. Z jednej strony tuż za linią mety wydawał mi się rozczarowujący. Wiadomo, że większą radość się ma z ciągłej progresji. Ale czy można się spodziewać progresji skoro się na nią nie pracowało? I to nie dlatego, że zaniedbaliśmy bieganie. Choć w zasadzie to tak można by powiedzieć o Darku, czy Adamie, a nawet o mnie, bo każde z nas miało jakąś przerwę w spowodowaną kontuzją, która uniemożliwiała bieganie. Jednak nie możemy się porównywać z biegaczami, którzy przygotowywali się solidnie tylko biegając. Nie możemy zapominać, że mamy ostatnio mniej akcentów biegowych na korzyść rowerowych i pływackich, które zabierają niemałą część czasu poświęconego na nasze aktywności ruchowe.

Niedosyt pobicia rekordu życiowego kompensuje się jednak z większą przyjemnością pokonywania dystansu półmaratonu w komfortowym tempie, które pozwala na większą kontrolę nad swoim ciałem podczas biegu. To niewątpliwa zaleta, z którą trudno dyskutować. Jesteśmy trochę z Darkiem na rozstajach biegowych ścieżek, bo z jednej strony pęd do poprawy wyników, a z drugiej strony chęć zdobywania nowych szczytów w postaci startów triathlonowych.

Z dwóch rzeczy jestem na pewno zadowolona, no może z trzech. Z tego, że biegliśmy w jednym z lepszych miejsc jakie można sobie wyobrazić. Znana trasa, dużo kibiców, coraz więcej biegnących, doskonalsza organizacja imprezy oraz to co lubię najbardziej: punkty muzyczne. Druga sprawa to fakt biegnięcia wspólnie z Darkiem i Adamem przez większość trasy. Pewnie gdybyśmy się nie odnaleźli po starcie to też bym dobiegła do mety, ale jednak to nie to samo biec razem, zwłaszcza, że robimy to od lat wspólnie, a od jakiegoś czasu dołączył jeszcze Adam. Jest jakaś taka niewidzialna siła pomagająca w tym wysiłku. A ta ostatnia trzecia rzecz, która mi się podbała to moje miejsce w kategorii wiekowej: czwarte i do tego 66 miejsce na ponad 500 biegnących dziś pań. Dużo nas było, coraz więcej biegajćych w Polsce kobiet. To też cieszy.

Na koniec dwa słowa o Adamie. Jesteśmy z niego bardzo dumni. Okazał się wytrawnym biegaczem. To że „chował się” za naszymi plecami, biegnąc wolniej pierwsze 10-15 km niż gdyby biegł sam, było bardzo taktycznym posunięciem. Ostrożny początek, zapobiegawczy środek i samodzielny finisz 3 minuty przed nami. Rozsądnie i mądrze, a przy okazji zdobywanie dobrych doświadczeń. Nie było rozczarowania, więc motywacja do kolejnych startów na pewno wzrośnie.

Tak wyglądał nasz rodzinny udział w półmaratonie. Dla mnie i Darka kolejny, dla Adama debiut na atestowanej trasie.

Następnego dnia parę osób pytało mnie o wynik biegu. Kiedyś drażniły mnie pytania o to, które miejsce zajęłam, teraz nie wiem co powiedzieć gdy słyszę pytanie o wynik. Przecież nie zawsze biegnie się po wynik. Okazuje się, że z upływem czasu, nabierania doświadczeń, czy może rutyny, chce się poznać smak czegoś innego. Ważne są te nieosiągalne na co dzień odczucia przyjemności z udziału w masowej imprezie, zaobserwowane gesty i okrzyki kibiców stojących przy trasie gdzie biegniemy. Chociażby Decka, który był tak zaaferowany gdy nas wypatrzył, że aż biegnąc z aparatem zgubił dekiel od obiektywu chcąc nam zrobić zdjęcie. Zostają miłe wspomnienia pobiegowych spotkań i uściski dłoni spotkanych biegowych znajomych. Zostaje w nas gdzieś ta więź wspólnie pokonanych kilometrów. Czas zmierzony przez stoper między dwoma liniami atestowanej trasy liczącej 21,097 km staje się wówczas czymś drugorzędnym. Liczy się dla zwycięzców stających na podium i odbierających nagrody z rąk organizatora. Dla nas nagrodą był czas spędzony razem, czas przygotowań i wielu, wielu kilometrów przebiegniętych na długo przed każdym startem.