Masyw Babiej Góry

09-11.10.2009

tekst i zdjęcia: DAR
Przed dojechaniem na miejsce przeczytałam cały przewodnik po ścieżce dydaktycznej opisujący walory przyrodnicze Babiogórskiego Parku Narodowego. Teraz wystarczyło zobaczyć wszystkie opisane tam rośliny, zwierzęta, ukształtowanie terenu oraz zróżnicowanie pięter roślinności w zależności od wysokości. W zasadzie na miejscu okazało się, że to był dobry pomysł aby rozglądać się wokół i podziwiać otaczającą przyrodę i to tę otaczającą nas bardzo blisko. O tej dalszej nie było mowy. Mgły, które spowijały okolicę nie pozwoliły dostrzec nic ponadto to co było widoczne na kilkanaście metrów. Babia Góra skryła przed nami swoje wdzięki bardzo dobrze. Nie pokazała nam swojego oblicza w całej okazałości ani razu. Pierwsza próba jeszcze piątkowym popołudniem podglądnięcia jej z widokowych miejsc z masywu Polic dawała jeszcze jakieś nadzieje. Podczas wycieczki nie było nic widać oprócz pochmurnego nieba zasnutego chmurami niskimi przesłaniającymi wszystkie opisywane w przewodniku panoramy, ale wieczorne chwilowe przejaśnienie, otworzyło nam widok na tę ogromną górę. Na tle szaroniebieskawego nieba ujrzeliśmy na chwilę jej ciemną, masywną sylwetkę. Było to podczas schodzenia z Przełęczy Krowiarki na jednym z ostrych zakrętów serpentynowo wijącej się drogi. Pokazała się na moment i tyle Ją widzieliśmy.

Następnego dnia postanowiliśmy dostać się na Jej szczyt, czyli Diablaka. Zaatakowaliśmy od północnej bardziej stromej strony. Najpierw urokliwy spacer niebieskim i czarnym szlakiem przez bukowy las szeroką nową ścieżką. Wyglądała ona jak zbudowana wg standardów unijnych: wąska ścieżka rowerowa obok szerszej drogi. W rzeczywistości było jednak na odwrót. Ta wąska to ścieżka dla pieszych, a ta szeroka to droga rowerowa, o czym przekonaliśmy się w drodze powrotnej gdy przemknął obok nas rozpędzony rowerzysta. Dochodzimy do schroniska na Markowych Szczawinach. Nazwa długa, ale łatwa do zapamiętania, jeśli rozłoży się ją na czynniki pierwsze: Markowe to zapewne od Marka, a Szczawiny od szczawiu – rośliny rosnącej tutaj w dużych ilościach z powodu wyparcia innych roślin, które nie tolerują dużego stężenia azotu w glebie w miejscu hodowli owiec. Szczawiu co prawda nie szukaliśmy, bo naszą uwagę przykuło wyremontowane schronisko. Nie było jeszcze czynne, ale można było zajrzeć przez uchylone drzwi do wewnątrz. Aż strach wejść tam w ubłoconych butach. Pijemy herbatę z termosu pod dachem przed wejściem do schroniska i idziemy dalej. Pierwszy odcinek naszej trasy jest bardzo łagodny i wygodny. Za chwilę jednak żółte znaki skręcają na ścieżkę pnącą się ostro do góry. Początkowo jeszcze w lesie, później jednak drzewa rzedną i karłowacieją. Potem wchodzimy w strefę kosówki i jarzębin. Nie widzimy nadal szczytu, który tonie w chmurach, choć naszym oczom ukazują się co jakiś czas szare zerwy skalne przetykające zielone płaty kosówki. Deszcz od czasu bukowego lasu na wysokości czarnego szlaku nie ustaje, ale podczas podchodzenia robi się nam ciepło więc mamy ochotę zdjąć kurtki. Wreszcie Darek krzyczy: „Są łańcuchy”. Doszliśmy do miejsca gdzie ścieżka prowadzi wąską półką skalną i trzeba trzymać się łańcuchów asekuracyjnych. Potem zaczyna się wspinaczka po klamrach wbitych w pionową skałę. Dobrze, że nie mamy ciężkich plecaków bo wejście tutaj staje się coraz bardziej karkołomne. Wisimy przez chwilę jak małpy na linach, aby wreszcie dojść do miejsca gdzie można iść normalnie. Normalnie to za dużo powiedziane, bo idziemy po gołoborzu uważnie wybierając duże głazy, łapiąc co jakiś czas równowagę na chybocących się kamiennych płytach. Przyglądam się kolorowym plamom na tym ogromnym składowisku kamieni. Od białego i żółtego, poprzez różne odcienie zielonego, aż do rudo-czerwonego. Przerywam moje obserwacje gdy zaczynam czuć podmuchy coraz bardziej zimnego wiatru. Zapinam kurtkę, zakładam kaptur i owijam szczelnie szyję. Wyraźnie dochodzimy do szczytu. Kulminacja siły wiatru zostaje osiągnięta na samym wierzchołku gdzie najpierw dostrzegam obelisk, ale nie mogę odczytać na nim żadnego sensownego napisu (nic dziwnego, bo potem doczytuję w przewodniku, że obelisk ma napis po węgiersku), potem mój wzrok dostrzega kamienny mur, za który instynktownie chowam się przed wiatrem. Chowam się jednak także przed Darkiem, który został poproszony przez turystów o zrobienie im zdjęcia pod tabliczką z opisem nazwy i wysokości szczytu. To był jedyny widoczny na tle mgieł punkt. Za kamiennym murem chroniącym przed wiatrem schowała się także obok para, od której pożyczamy na chwilę mapę. Mapa jest trochę mokra więc rzucamy tylko pobieżnie okiem i wybieramy pośpiesznie dalszy przebiegu naszej trasy: zielony szlak. Posilamy się ciastkiem i szczęśliwi, że widzimy zielone oznaczenie trasy zaczynamy iść. Nieważne, że trasa zaczyna schodzić w dół, najważniejsze, że nie wieje i jest odrobinę cieplej. Jesteśmy zafascynowani ruinami niemieckiego schroniska Beskidenverein- odpowiednik naszego PTTK. Potem dochodzimy do miejsca nazwanego Wolarnią, czyli terenów gdzie wypasano woły i owce. Kosodrzewina wycinana dawnej w tych rejonach w dużych ilościach przez pasterzy i na opał do schroniska, odrodziła się po wielu latach i porasta zbocza dość bujnie. Zielony kolor kosówki przeplata się z wybarwiającymi się na czerwono liśćmi krzewów borówki. Po drodze spotykamy jedynego w tej części szlaku człowieka. Był to korpulentny gość z okrągłym brzuchem i czerwonymi policzkami. Nie miał plecaka, ani turystycznego ekwipunku. Zapytał czy dobrze idzie do Kiczory. Nie mieliśmy mapy więc powiedzieliśmy mu tylko w którą stronę jest szczyt Babiej. Człowiek nie wyglądał na zmartwionego i poszedł dalej w dotychczasowym kierunku. Po dojściu do wiaty w lesie gdzie stała tablica informacyjna postanowiliśmy wrócić tym samym fragmentem zielonego szlaku. Mieliśmy też nadzieję na ponowne spotkanie z pucołowatym gościem. Nie zawiedliśmy się. Tym razem my szliśmy do góry, a on schodził w dół, teraz we właściwym kierunku. Deszcz jakby na chwilę zmniejszył się, a nam zrobiło się cieplej od tego podchodzenia. Dochodzimy do szczytu, gdzie wieje wiatr. Zejście na drugą stronę jest jednak bardzo trudne, bo prowadzi do rozległym głazowisku. Brak jest wygodnej ścieżki, orientację w terenie ułatwiają jedynie tyczki. Schodzimy wolno, uważnie stawiając kroki. Gdy ścieżka staje się wygodniejsza zaczynamy biec po grani. Powoduje to, że robi się nam cieplej, zimny wiatr podczas powolnego schodzenia ze szczytu wychłodził nas do szpiku kości. Ścieżka prowadzi wzdłuż granicy, więc raz jesteśmy po polskiej stronie, a raz po słowackiej. Mijamy slalomem słupki graniczne, nie zatrzymujemy się na Przełęczy Brona, bo nie ma tam nic ciekawego i przemierzamy ostatni fragment zielonego szlaku do szczytu Mała Babia. Mijamy po drodze kilku turystów i turystek, w tym jedną idącą na końcu grupy, wyglądającą na zmęczoną i pytającą, czy to jeszcze daleko. Zbiegając lekko w dół mogliśmy sprawiać wrażenie wypoczętych, jednak w nogach mieliśmy już około 6 godzin marszu. Teraz musieliśmy tylko wrócić do domu. Przedtem jednak krótka przerwa na łyk herbaty (jeszcze była ciepła) i znów biegiem w dół. Dojście do schroniska w Markowych Szczawinach, znów herbata i słodka bułeczka. Zakładamy na siebie wszystkie ubrania, które ze sobą zabraliśmy i maszerujemy dalej. Na bieg już nie mam za bardzo ochoty, za duży deszcz i nogi już zmęczone. Idziemy dość szybkim krokiem. Najpierw szeroką nową ścieżką czarnym szlakiem, później skręcamy na niebieski. Drogowskaz pokazuje 1,5 godziny do Zawoi, my dochodzimy w 0,5 godziny. Jesteśmy przemoczeni do ostatniej suchej nitki, ale byliśmy za to dwa razy na Diablaku. W pokoju na łóżku czekała na nas nasza sucha mapa.

W niedzielę, zanim wyjedziemy z Zawoi, pomimo intensywnego deszczu od rana znów wyjdziemy w góry i zostawimy trochę potu na podejściu na Babią Górę. Najpierw trochę hartu ducha aby zmobilizować się na wyjście w taką pogodę, później już poszło gładko. Początkowo spacerowa droga wygodnym Górnym Płajem – to konna ścieżka zbudowana jeszcze dla żywieckich Habsburgów. Obecnie prowadzi tędy niebieski szlak. Po drodze mijamy Mokry Stawek, który jest wyjątkowo wysuszony, w przeciwieństwie do mokrego lasu i padającego od ostatnich dwóch dni deszczu. Zostawiamy więc Stawek z jego problemami zasobów wodnych i idziemy dalej niebieskim. Przed skrzyżowaniem z zielonym zdejmujemy jedną warstwę ubrań gdyż przed nami wypiętrza się strome podejście. To było dobre posunięcie, bo do samego końca będzie już tylko samo podejście. Trasa jest bardzo urokliwa, prowadzi cały czas w lesie, ścieżka jest wytyczona kamieniami, wokół mchy, paprocie, świerki i buki. Czasem ścieżka zakręca w prawo, czasem w lewo, ale kamienne stopnie systematycznie pną się w górę. Po 45 minutach wspinania się wychodzimy na czerwony szlak. W prawo podążają turyści, którzy pomimo mgieł i deszczu uparcie prą w kierunku Diablika, który przyciąga ich jak magnes. My dziś wybieramy kierunek przeciwny i schodzimy do Przełęczy Krowiarki. Po kilku krokach dochodzimy do platformy widokowej. W tym miejscu dziś nie ma tłoku, wiec możemy sobie zrobić zdjęcie w samotności. A panorama, no cóż można ją sobie spróbować wyobrazić. W przewodnikach opisują, że z okolic Babiej Góry widać nawet szczyty Tatr. Deszcz nie odstrasza jednak turystów, których mijamy podczas schodzenia. Zresztą po 30 minutach nasza wycieczka kończy się na przełęczy. W drodze powrotnej do domu zaglądamy jeszcze do Ośrodka Edukacyjnego Babiogórskiego Parku Narodowego w Zawoi Barańcowej. Obok budynku Ośrodka i Dyrekcji Parku znajduje się ogródek, w którym można jeszcze raz zobaczyć rośliny widziane na szlaku. Potem w ciepłym pomieszczeniu ośrodka wysłuchaliśmy ptasich głosów oraz obejrzeliśmy wypchane eksponaty ptaków i innych zwierząt zamieszkujących Babią Górę. Pogłaskałam kitę lisa, podziwiałam wielkiego głuszca i małe szare ptaszki (najmniejszy to chyba była gajówka). Dalej dwie małe izby gdzie były prezentowane sprzęty kuchenne i inne dawne drobiazgi, np. manierka wykonana z jednego kawałka drewna i pojemniki do wyrobu ozdobnych oscypków.

Babiogórska wycieczka była z mocnym jesiennym akcentem w postaci deszczu, ale dużą ilością kolorów. Wybarwione na żółto-pomarańczowo i rudo-czerwono liście bukowe kontrastowały z zielonymi świerkami. Czerwone owoce jarzębiny na bezlistnych gałęziach odcinały się na tle innych krzewów. Granatowe jagody, pomarańczowo-czerwone listki i zielone łodygi borówek. Ogromne rude liście paproci nerecznicy, ciemnozielony mech płonnik i jasnozielone listki szczawiku zajęczego, pomiędzy tym czerwone kapelusze muchomorów. A w oddali czarne pnie świerków na tle mlecznej poświaty z mgieł. Opisy muszą zastąpić zdjęcia, których nie przywieźliśmy zbyt dużo (nasz aparat nie jest zbyt wodoszczelny).

Zdjęcia z wycieczek