imprezy:

Zawody triathlonowe na dystansie 70,3 mili (113 km) - Borówno, 06.09.2009

tekst i zdjęcia: DAR
Zabrzmiało groźnie i egzotycznie: dystans 70.3, czyli połowa tego co dzieje się na zawodach IronMan. Decyzja o udziale w imprezie w Borównie k/Bydgoszczy zapadła w chwili, gdy DS ogłosił listę chętnych do zapisania się, jako Grupa IM2010. Nie mieliśmy wtedy jeszcze z Darkiem ani jednego triathlonu na koncie, a od samego myślenia o tym morderczym dystansie miałam na ciele gęsią skórkę. Mieliśmy za to nowy cel: przygotować się, aby ukończyć 1 IM.
Wtedy się zaczęło i nasze życie zwariowało jeszcze bardziej. W ciężkie zimowe poranki wstajemy z trudem, aby od 6 rano być już na basenie. Zakup rowerów szosowych i pianek do pływania dla dwóch osób staje się wyzwaniem dla naszego budżetu, wiec rezygnujemy z plazmowego TV ;). Wycieczki rowerowe we dwójkę lub w grupie z nowo poznanymi znajomymi, czy nawet kręcenie na trenażerze, rekompensują nam w zupełności oglądanie kolejnego odcinka emocjonującego serialu telewizyjnego. Z nastaniem wiosny, gdy rozpoczął się sezon triathlonowy udaje się nam zaliczyć zawody na dystansach sprinterskich. Zdobywamy kolejne doświadczenia pływając w jeziorach. Termin i miejsce letniego urlopu jest tak dobrane, aby spełnione zostały kryteria obozu przygotowawczego, czyli nad niedużym jeziorem i z wymagającymi trasami rowerami i biegowymi. Wreszcie nadchodzi ten czas: został jeszcze tylko tydzień do startu. Teraz myślimy już tylko o logistyce wyjazdu, modyfikujemy nieznacznie naszą dietę na bardziej białkową i później węglowodanową. Ostatnie sprawdzenie kompletności sprzętu, odbiór rowerów z serwisu i można jechać. Po drodze rozmyślania jak to będzie i już jesteśmy na miejscu.
Sobota

Trochę czuliśmy się na początku zawiedzeni tym, co zobaczyliśmy w ośrodku „Żagiel”. Pokój w domku, w którym mieliśmy nocować był urządzony w stylu „późny Gierek”. Potem jednak szybko doceniliśmy fakt bliskości domku od miejsca startu/mety. Nie narzekaliśmy na standard naszego „apartamentu”, w którym mogliśmy spać z rowerami i wyjść rano ubrani w same pianki, aby po przejściu 200 m stanąć na linii brzegowej jeziora. Dużym plusem był też fakt, że w ośrodku nocowała zdecydowana większość startujących, wśród nich naszych znajomych, z którymi cały czas gdzieś się spotykaliśmy. Czuliśmy się przez to raźniej.
W dzień poprzedzający start mamy czas na odebranie pakietu startowego, spotkanie się z grupą warszawską i wrocławską. W planie był też przejazd techniczny trasy kolarskiej. Do czasu, gdy zapadły ciemności mieliśmy kilka podejść, każde skutecznie gaszone przelotnym deszczem. Nasze czyściutkie rowery stały więc pod dachem i mogliśmy je, przed oddaniem do boksu rowerowego, sprawdzić jedynie „na sucho”. Potem przygotowujemy zestawy na zmiany T1 i T2. Ćwiczę po raz ostatni w myślach, co po kolei będę zdejmować, a co zakładać podczas przebierania się w strefie zmian, tak aby niczego nie zapomnieć. Pakujemy wszystko do dwóch toreb opisanych numerami startowymi. Na koniec dnia wspólna kolacja makaronowa i w dobrych nastrojach kładziemy się spać.

Niedziela

Rano wstajemy wcześniej żeby obserwować uczestników startujących na długim dystansie. Ponad 50 osób w czarnych piankach do pływania stoi już na plaży i uśmiecha się do wymierzonych w nich aparatów fotograficznych
Po wyczytaniu numerów startowych i nazwisk następuje szybkie odliczanie i wszyscy zaczynają płynąć
Po pierwszej pętli pływackiej liczę wychodzących z wody i patrzę z jaką łatwością pokonują kolejne metry po obiegnięciu stojącej na brzegu beczki. W sumie mają do popłynięcia cztery pętle po trójkącie. Pierwsza boja jest bardzo duża, dwie kolejne z perspektywy brzegu wyraźnie mniejsze, ale dobrze widoczne.
Prześledziwszy przebieg trasy pływackiej na żywo idziemy szykować się do naszego startu. Mamy jeszcze ponad trzy godziny, więc spokojnie jemy śniadanie. Zakładam zieloną opaskę, która upoważnia nas do wejścia do boksu rowerowego w strefie zmian. Tam zostawiamy w koszykach rzeczy na zmiany i ostatni raz sprawdzamy rowery. W pewnym momencie słyszę huk, to właśnie komuś strzeliła dętka.
zdjęcie z galerii Sylvi (ester)
Oby nic takiego mi się nie przydarzyło, myślę w duchu i trochę mnie strach obleciał. Co będzie jednak gdyby coś takiego przytrafiło mi się na trasie? Ustaliliśmy jednak z Darkiem, że on będzie jechał za mną i jeśli zobaczy, że mam jakiś problem z rowerem to postara się mnie wesprzeć.
zdjęcie z galerii www.trishop.pl
Potem czas mija szybko i 15 minut przed startem czekamy już stłoczeni na plaży i ustawiamy się do pamiątkowego zdjęcia. Jestem już po krótkim rozpływaniu, poprawiam okularki i słyszę: „5-4-3-2-1-Start”.
zdjęcie z galerii www.trishop.pl
Szukam wzrokiem Darka, który miał płynąć po mojej lewej stronie, ale nie widzę go. Płynę pomimo tego, szkoda czasu na rozglądanie się. Będąc w wodzie nie widzę drugiej boi, tylko tłum żółtych czepków rozciągniętych na znacznej przestrzeni. Nie wiadomo gdzie się kierować, bardziej na prawo, czy bardziej na lewo. W pewnym momencie słyszę: „Renia! Tutaj” i widzę wyciągniętą z wody rękę. To Darek. Super, że na mnie poczekał. Płyniemy razem. Zaczynam widzieć przybliżającą się z każdym pociągnięciem ręki boję. Świeci słońce, czuję się spokojnie. Przypominam sobie słowa Ulrike, z którą zamieniłam dziś rano kilka słów przy rowerach. Wspomnienie tej rozmowy napawa mnie dodatkową energią i optymizmem. Teraz opływamy razem boję i kierujemy się na kolejną. Zaczynam rozróżniać, co jest żółtą większą boją, a co żółtym mniejszym czepkiem i czuję się zdecydowanie pewniej w tej wodzie. Co jakiś czas podnoszę głowę i obserwuję kierunek. Dodatkowo raz na jakiś czas mam pomoc nawigacyjną w postaci głosu Darka: „Renia, dobrze płyniesz”. Zaczynam czuć, że moje ciało jest unoszone na kołyszącej fali i to coraz bardziej, im bliżej środka jeziora. Na początku jest to dosyć przyjemne uczucie. Przy nawrocie na trzeciej boi i zmianie kierunku płynięcia, okazuje się jednak, że te fale zaczynają przeszkadzać. Przy podnoszeniu głowy woda zalewa mi twarz, wlewa mi się do otwartych ust podczas nabierania oddechu. Wybija mnie to z rytmu, kilka razy muszę się zatrzymać żeby rozejrzeć się czy dobrze płynę i wyrównać oddech. Brzeg wydaje się wcale nie przybliżać, płynięcie w takich warunkach jest coraz trudniejsze i zmusza mnie do większego wysiłku. A trzeba będzie to powtórzyć jeszcze raz przy drugiej pętli. Zastanawiam się czy dam radę. Wreszcie dopływam do brzegu i wychodzę z wody, obiegam beczkę, zerkam na zegarek (27 min) i znów płyniemy. Początek już znam: będzie łatwo, potem znów odcinek z falami i walka z żywiołem. Nie jest przyjemnie, ale wiem, że to już koniec, więc macham rękoma byle szybciej do brzegu, a ostatnie metry staram się jak mogę. Łapie mnie skurcz w łydkę i próbując szybko wyjść z wody potykam się. Darek już czeka na mnie. Spiker mówi coś o sportowym małżeństwie. To chyba o nas. Po drodze do strefy zmian Darek opowiada mi, że po skończonym pływaniu czekał na mnie na brzegu, podczas gdy ktoś krzyczał żeby biegł już dalej. Wtedy on wytłumaczył, że czeka na żonę, która zaraz też dopłynie. W ten sposób zmianę rowerową także zaczniemy razem. Po dobiegnięciu do boksu rowerowego zauważam, że z rowerem wybiega na trasę przebrana już Luiza. Ja mam przebieranie jeszcze przed sobą.
zdjęcia z galerii DS
Za chwilę pojawia się Kuba Frołow, który ma koszyk tuż obok mnie. Kuba stwierdził, że powinniśmy razem trenować, bo znów się spotykamy (podobnie jak w Habdzinie). Ustalamy z Kubą, że kolejność na mecie też powinna być taka sama jak na Habdzinmanie po czym łapię swój rower i wybiegam ze strefy. Darek jeszcze szamoce się ze swoim kaskiem i potem będzie mnie gonić. Pierwsze kilometry na rowerze są szybkie, ale jak się potem okazuje to za sprawą trasy prowadzącej fragmentem przez las. Gdy droga zacznie kluczyć między polami i odkrytymi przestrzeniami zaczyna się walka z wiatrem. Podmuchy są momentami tak silne, że mam wrażenie jakby, co chwilę przejeżdżał obok mnie tir. Znosiło mnie od jednej krawędzi jezdni do drugiej. Boczny wiatr uderzał z taką siłą, że z trudem udawało mi się momentami utrzymać prosty tor jazdy. Przypominam sobie o tym żeby zjeść batona. Otwieram opakowanie, ale akurat jest zakręt, więc żeby mieć wolne ręce trzymam baton za opakowanie zębami. Lekko hamuję pamiętając o radach Sylwka w rozmowie przed startem, żeby uważać na wirażach gdzie może być piach i wtedy łatwo o wywrotkę. Teraz długa prosta, ale na zupełnie otwartej przestrzeni wieje wiatr i nic się nie da docisnąć. Ale co to? Doganiam kogoś. Z daleka rozpoznaję znajomy rower i znajomą sylwetkę. To Butterfly. Pozdrawiam ją mówiąc żeby się trzymała. Potem jeszcze wyprzedzam jakiegoś zawodnika na nieszosowym rowerze. Pomyślałam, że chyba jednak nie jest aż tak źle. Oglądam się i widzę za sobą żółtą kurtkę Darka. Dogonił mnie. Teraz trasa prowadzi przez las, asfalt jest strasznie chropowaty, więc i tak nie da się jechać szybciej. Mijają mnie jacyś bardzo szybcy zawodnicy z czołówki. Z naprzeciwka też jadą inni, więc nie jest nudno, można obserwować kolegów i koleżanki. Widocznie niedaleko jest ta nawrotka. Wyjeżdżamy z lasu i zaczyna się pole. Zaczyna też padać. Niebo jest sine od chmur. Kątem oka zauważam znajome koszulki kolarskie grupy IM2010. Adam Krzesak jedzie w kombinezonie. Jest też parę żółtych kurtek takich jak moja i Darka. Jesteśmy super widoczni. Uśmiechy, kiwnięcia głowami, ktoś unosi nieśmiało rękę. Mijam się z Sylvią, potem widzę Luizę, a ta dziewczyna w niebieskim to chyba Ania. Patrzę na zegarek żeby ocenić ile minut mam do nich straty. Wreszcie jest nawrót. Zatrzymuję się i ostrożnie objeżdżam beczkę. Teraz jest jakby lżej, może tutaj jest z górki, a może dlatego, że przestało padać, a może zmienił się kierunek wiatru i nie czuć tak zacinającego deszczu na twarzy. Trasa ma potem jeszcze parę zakrętów, ale nie jestem w stanie jej zapamiętać, dlatego dobrze, że na każdym zakręcie stoją policjanci i pokazują kierunek jazdy. Na asfalcie są też dobrze widoczne strzałki i ostrzegawcze wykrzykniki przed ostrymi skrętami. Wreszcie poznaję miejsce gdzie trasa biegowa przebiega po prawej stronie, a rowerowa po lewej, a z daleka słychać już głos spikera. Pierwsza pętla za nami i jest punkt odżywczy. Nie wymieniam bidonu, bo jest więcej niż w połowie pełny, biorę tylko kawałek banana. Wolontariuszka sprytnie podaje mi go w dłoń, której nie odrywam prawie od kierownicy – sztuki odbierania bidonu, batona czy czegokolwiek na punkcie odżywczym też trzeba się nauczyć. Spoglądam na zegarek: 1 h 6 min. Wolno, ale nie jest źle przy tych warunkach, pomyślałam. Wyruszam na drugie kółko. Scenariusz jest dosyć podobny. Wiatr nie ustaje. Wyjmuję drugiego batona, zakręt, trzymam go w zębach. Zjadam prawie całego, tyle ile mogę wydłubać z opakowania. Czuję, że jestem głodna, mam jakieś skurcze w żołądku. Został mi już tylko jeden żel, a to już chyba pora lunchu. Popijam kilka razy izotonikiem. Musi wystarczyć. Po drugim kółku znów wezmę banana. Wieje wiatr, pochylam się jak mogę najniżej nad kierownicą. Staram się jechać jak najwięcej w dolnym chwycie. Znów las i mijam się z tymi samymi zawodnikami w prawie tym samym miejscu, a tak przynajmniej mi się wydaje: kombinezon Adama Krzesaka, Sylvia, Luiza w białych podkolanówkach. W okolicach nawrotki znowu pada deszcz. Czyżby ta chmura tutaj się zakotwiczyła na stałe? Wygląda to wszystko na jakieś koszmarne déja vu. Deszcz na tyle się zintensyfikował, że słyszę jak krople walą mi w kask. Woda spływa z kasku i zatrzymuje mi się na czubku nosa. W pamięci mam obraz okładki książki o Armstrongu. Na okładce jest zbliżenie twarzy kolarza jadącego w deszczu z kroplą wody na końcu jego nosa. Armstrong nigdy się nie poddaje, pomyślałam. Zdążyłam zapomnieć o skurczach żołądka, który jakoś się uspokoił po zjedzeniu banana i batonika. Teraz odezwały się mięśnie grzbietu. Po prawej stronie ciągnie i zaczyna boleć. Rozciągam przykurczone mięśnie prostując na zmianę prawą i lewą nogę. Zmieniam tak często jak to możliwe pozycję, kombinując z różnymi chwytami na kierownicy. Najbardziej pomaga wyprostowana pozycja z rękoma jak na rowerze pt.”Jedzie pani z koszykiem wiklinowym na zakupy”. Okazuje się, że jednak taka pozycja tez wystarcza na krótko. Zatrzymuję się i prostuję plecy. Przy okazji przerwa „hydrauliczna” za drzewami w lesie. Po tej przerwie jest trochę lepiej, choć ból z małymi przerwami znów powraca. Najgorsze jest jednak to, że jadę coraz wolniej. Spoglądam na licznik i nie mogę uwierzyć, że jest chwilami aż tak wolno. Teraz zajęłam się baczniejszą obserwacją licznika, a za punkt honoru wzięłam sobie trzymanie przyzwoitej prędkości, tzn. licznik nie może w żadnym momencie wskazywać mniej niż 20 km/h. Udaje się. Przed trzecią pętlą znów dostaję do ręki banana (chyba ci wolontariusze ćwiczyli to podawanie, bo znów udaje się idealnie) i jadę szczęśliwa na ostatnie kółko. A tu nagle z naprzeciwka samochód wali prosto na mnie i nie ma zamiaru mnie puścić. Jest wąsko, nie chcąc wylądować na piaszczystym poboczu, muszę hamować. Z trudem się mijamy. Z tego wszystkiego nie spojrzałam nawet, jaki miałam czas po drugiej pętli. Gdy byłam daleko po zakręcie z drogowskazem skrętu na Dobrcz, minęła 1h i 13 min. Z trzeciej pętli pamiętam tylko wiatr, znowu przelotny deszcz i ból prawej części pleców, który nie chciał się zmniejszyć pomimo ciągłej ekwilibrystyki na siodełku i kierownicy. Marzyłam o tym żeby trasa rowerowa skończyła się jak najszybciej. Wyprzedzam Agatę, która jedzie statecznie. Ona ma do pokonania dystans 180 km, więc i jej tempo jest inne. W końcu postanawiam się zatrzymać żeby wykonać kilka ćwiczeń prostując plecy. Darek, który cały czas jechał za mną w bezpiecznej odległości też zatrzymuje się. Ból jest taki silny, że chce mi się płakać. Zgadzało się to co mówiła Ulrike podczas spotkania: jest radość na mecie, ale jest też ból na trasie. W zasadzie nie mam do czego się śpieszyć, ale zaciskam zęby i wsiadam na rower. Mija nas Agata. Koniec rozczulania się, trzeba jechać dalej. Doganiam Agatę. Trochę jej współczułam w tym momencie, ale gdybym ja miała biec na koniec maraton to też oszczędzałabym nogi na rowerze. Kończy się las, jeszcze nawrotka i już niedaleko do końca. Nawet w którymś momencie chciałam skręcać, choć strzałki mówiły prosto. Zresztą zapytany przez mnie policjant potwierdził. Potem już słyszałam z tyłu krzyczącego Darka, gdzie mam skręcać. To chyba już zmęczenie, pomyślałam, bo przestałam uważać. Wreszcie jest ten szary asfalt i już widać biegnących na trasie biegowej. O, na swoją pierwszą pętlę biegnie już Luiza. Zjeżdżam szybko do strefy zmian, nawet chciałam przez matę chipową jechać aż pod same koszyki, ale na szczęście ktoś krzyknął koniec roweru, więc hamuję. W strefie jest też Kuba. Mówię mu, że będę zdejmować spodenki, więc odwraca się. W tym samym momencie Ania rzuca mi swoją spódnicę na gumkę, która służy za „przebieralnię”. Zmieniam spodenki i buty na biegowe, a kask na czapkę. Jeszcze Darek pyta czy wzięłam batonik, który zaplanowaliśmy sobie na początek biegu. Wracam się po baton i już biegniemy. Dopinguje nas Olka.
zdjęcie z galerii Marty
Początek biegu nie jest jakiś uciążliwy. Nie mam żadnych problemów porowerowych. Nawet Darek pyta czy nie mamy zbyt szybkiego tempa. Spoglądam na zegarek i odrobinę zwalniam, bo trochę mnie faktycznie poniosło. Ważne jest żebyśmy nie przeszarżowali na początku. Mieliśmy przyspieszać dopiero po każdej piątce. Spotykamy idącego Pawła. Namawiamy go żeby zaczął biec z nami. Potem dogania nas Adam Krzesak na swojej drugiej (?) pętli. Z naprzeciwka mijamy się ze znajomymi. W części biegowej łatwiej można rozpoznać twarze niezasłonięte kaskami i okularami. Jest też dużo więcej czasu na spojrzenia, niż gdy śmigaliśmy na rowerach. Jedni się uśmiechają, tak jak Ulrike, inni pozdrawiają w różny sposób: ktoś rzuci słowo, kiwnie głową, mrugnie oczami, czy podniesie rękę w geście powitania. Różnie w zależności od stopnia zmęczenia. Pierwszy odcinek pięciokilometrowej pętli minął szybko. Na nawrocie przy beczce piszczy mata chipowa, potem łapię kubeczek z piciem i biegniemy z powrotem. Znów można pozdrowić te same osoby i ocenić swoje miejsce w stawce biegnących. Dobiegamy do punktu kontrolnego po przeciwnej stronie i wyruszamy na drugą piątkę. Darek stwierdza, że jego rola jako pomoc dla mnie jest chyba teraz zbędna i namawia mnie, żeby dalej biegła sama. Mówi, że dla niego moje tempo biegu jest za szybkie, a jego obawy o dalszy ciąg pogłębiają się gdy zobaczył, że ma zbyt wysokie tętno. Ja czuję się na tyle dobrze, że ryzykuję utrzymując dotychczasowy rytm biegu. Zupełnie niespodziewanie okazuje się, że zbliżyłam się do Luizy. Wyprzedzam ją życząc, aby się dzielnie trzymała. Potem wyprzedzam jeszcze kilka osób. W którymś momencie straciłam rachubę i zaczęłam żałować, że nie ma ze mną Darka, bo on na pewno by wiedział ile już odcinków przebiegliśmy, a ile jeszcze zostało. Okazało się jednak, że z pomocą przyszli inni biegacze, którzy liczyli kółka i dzięki ich pytaniom uświadomiłam sobie, że to już koniec przedostatniej pętli. Najśmieszniejsza była Ania, która stwierdziła, że do kotleta schabowego już tylko jedno kółko. Widzę Lubomira idącego już z medalem na szyi. Teraz ostatnia beczka w okolicy mety i jeszcze raz ta sama trasa. Z naprzeciwka biegnie DS, krzyczy: „Dobrze, dobrze.” Doganiam Mel, jesteśmy już na zakręcie przy drugim punkcie odżywczym, gdy woła Łukasz: „Dajecie dziewczyny”. Ostatnia nawrotka. Czuję ból mięśni czworogłowych, ale nie zwalniam. Jeszcze tylko do tej kępy drzew, a potem jeszcze tylko do granicy lasu po prawej stronie. Skąd ja to znam? No tak, to przecież Ulrike opowiadała, że też tak myślała pod koniec biegu: jeszcze tylko do tej latarni, do tego mostu itd. W oddali majaczy mi sylwetka kogoś ubranego w strój IM2010, nie udaje mi się jednak rozpoznać, kto to jest. Może Kuba, może Sylvia? Pozdrawiam za to mijanego DS-a: „Do zobaczenia na mecie” rzucam i biegnę, co sił w nogach ostatnią prostą. Ktoś pyta czy już kończę. Tak. Koniec. Jest niebieski dywan na mecie. Ale co się dzieje? Tryska fontanna wina musującego. Szczypią oczy, chłodny płyn spływa po twarzy. Ależ niespodzianka. Jestem oszołomiona i czuję się jakbym zrobiła coś niezwykłego. Dostaję medal, ręcznik na ramiona i czapeczkę z napisem Finiszer, do tego butelkę z resztą wina. Nie mam ochoty na picie, zaczynam jeść ryż, bo czuję, że jestem strasznie głodna. Towarzyszy mi wilczy głód i dziwne uczucie podekscytowania na przemian. Wypatruję Darka, zaraz powinien być. Mija kilka minut i wbiega na metę kuśtykając. Jego twarz wykrzywia grymas bólu. Pochyla się i rozciąga mięśnie nóg. Wolontariusz na mecie polewa mu nogi wstrząśniętym w butelce winem. Dobrze, że te skurcze pojawiły się tuż na linii mety, a nie wcześniej. Gratulacje od tych, którzy już skończyli i kibicujących na mecie. Szybko robi się nam zimno. Idziemy do strefy zmian i objuczeni w pakunki, szczękając zębami kierujemy się w stronę do domku. Jedyną suchą rzeczą jest ręcznik, którym okryto nas na mecie. Wszystkie ubrania i ręczniki zostawione w nieładzie przy koszykach są mokre. Nie ma to jednak teraz żadnego znaczenia, bo do domku mamy parę kroków. Długo czekam aż woda będzie ciepła, więc pierwsze mycie wykonuję w zupełnie zimnej wodzie. Potem jednak odkręcam drugi kran i okazuje się, że mogę wziąć gorący prysznic. Co za ulga, nareszcie jest ciepło i miło. Ubieramy się w suche ubrania i wracamy na linię mety pokibicować. Jest już ciemno i kończą ostatni zawodnicy długiego dystansu. W pewnym momencie widzimy kołyszące się światełko: to biegnie z czołówką Maciaszczyk. Wrażenie jest takie jakby to była przebieżka po Łosiowych Błotach. Robię się jednak coraz bardziej głodna. Jedziemy wspólnie z Sylvią, Piotrkiem i Bartkiem do gospody, w której jest już część grupy IM2010. Pomimo czaru osobistego, jakiego użyła Sylvia, nie udaje się nam połączyć wszystkich stolików, więc integrujemy się tylko z częścią uczestników kolacji. Biesiadowanie nie trwa długo, bo zaraz będzie zakończenie imprezy i dekoracje zwycięzców. Wracamy do ośrodka. Przed oświetloną sceną stoi już tłum uczestników. Najpierw niespodzianka dla pań, które brały udział w zmaganiach na średnim dystansie. Wszystkie dziewięć zostaje wyczytane i otrzymują dyplomy z wypisanym zajętym miejscem oraz upominki od sponsorów. To bardzo miły gest ze strony organizatora, że w ten sposób wyróżnił startujące panie. Potem są dekoracje w open i w kategoriach panów oraz oczywiście nagroda dla jedynej kobiety, która ukończyła cały IM: Agaty. Główną nagrodą w open długiego dystansu jest plazmowy telewizor. Po dekoracji chwila rozmów, ale każdy jest zmęczony i myśli o jak najszybszym położeniu się spać, wiec szybko rozchodzimy się do siebie.

Poniedziałek

Rano budzą nas nasi sąsiedzi, którzy zaczęli się wcześnie pakować. My nie musimy się tak szybko zbierać, mamy na dziś zaplanowane spotkanie Stowarzyszenia IM2010. Z przyjemnością korzystamy z gościnności Sylvii, która zaprosiła do swojego pokoju grupę warszawską na śniadanie.
zdjęcie z galerii Silvi
Przy stoliku wystawionym przed domek pomieściło się kilka osób. Wspominamy wczorajsze przeżycia i analizujemy wyniki. Po śniadaniu spotykamy się w sali gdzie było pasta party. Zebranie prowadził DS. Za stołem prezydialnym siedzą przedstawiciele Zarządu: Sylvia, Adam i Przemek. Jest poważnie, bo i o poważnych sprawach jest mowa: rejestracja Stowarzyszenia i zasady jego działania. Jest też uwieńczenie rywalizacji w ramach wewnętrznego Grand Prix IM2010. Nagrodzeni zostają wszyscy, którzy zgłosili swoje osiągnięcia. Dla wszystkich są dyplomy, a nagrody od sponsora odżywek sportowych, dla trójki pań i panów z najmniejszą ilością punktów w klasyfikacji, której zasady zna chyba tylko Adam prowadzący wszystkie skomplikowane obliczenia.
Podziękowania dla wszystkich, którzy zaangażowali się w projekt, w tym dla Kajetana z Wrocławia, który poświęcił swój czas na wykonanie projektów naszych strojów startowych. Widzieliśmy jak to się przełożyło na siłę grupy rozpoznawalnej podczas zawodów.

Z żalem żegnamy się i aby przedłużyć miłe chwile wybieramy się jeszcze nad jezioro popływać. Jest słonecznie, nie ma wiatru, a tafla wody jest spokojna. Czyż taka pogoda nie mogłaby być wczoraj? Darek popłynął na drugi brzeg, bo czuł niedosyt pływania po wczorajszym rekreacyjnym tempie na trasie pływackiej, gdy zajmował się asekuracją mnie. Ja pływałam odpoczynkowo przy brzegu, obserwując kaczki. Na brzegu suszyli się i przebierali po pływaniu Ania, Luiza z Olą i „Rybkowie”. W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze na wspólny obiad. Zamówiliśmy solidne porcje jak na triathletów przystało. Kolejne pożegnanie i każdy wsiada do swojego auta. Po jakimś czasie znów czuję się głodna, więc zatrzymujemy się przed dużym sklepem na zakupy. Mam ochotę na owoce, więc kręcimy się w alejkach z warzywami i owocami. Jakoś dotrwaliśmy do końca podróży, ale na kolację znów pochłaniamy po dwie słodkie bułki z rodzynkami. W domu oglądam jeszcze raz medal z zawodów i dyplom z GP. Na dyplomie jest napis o tym, że do uprawiania triatlonu oprócz chęci i siły potrzebne jest jeszcze trochę sprzętu. To racja. Wniesienie tych wszystkich toreb, plecaków i siatek zajęło nam trzy kursy chodzenia po schodach. Logistyka wyjazdów na imprezy triathlonowe jest dużo bardziej skomplikowana niż na zawody biegowe. Jest za to ciekawiej. Już następnego dnia szukamy z Darkiem innej imprezy tri, planując starty na wiosnę przyszłego roku. Triatlon w Gratz, St. Poulen czy Moritzburgu? A jesienią oczywiście start w Borównie.