Obóz rekreacyjno-sportowy DAR

04-16.08.2009

tekst i zdjęcia: DAR
04.08.2009 (wtorek)

Po przyjechaniu na miejsce pierwsze kroki skierowaliśmy ku jezioru. Wystarczy zejść na dół i już jesteśmy na pomoście. Przebraliśmy się w pianki w pokoju i poszliśmy pływać. Trochę dziwnie się czułam przechodząc na drugą stronę szosy żeby dojść na brzeg jeziora, ale gdy weszliśmy do wody już byliśmy w odpowiednim środowisku i nic nie wydawało mi się dziwne. Woda ciepła, przyjemnie czysta, jak na jezioro oczywiście. Przepasałam się taśmą przywiązaną do linki z pomarańczową bojką na końcu i popłynęłam. Darek i Adam pływali w pobliżu, woda była bardzo spokojna. Po 30 min jeszcze nie miałam dosyć. Zaczęliśmy zwiedzać okolice od strony jeziora. Dojrzałam most, drzewa po drugiej stronie, przybrzeżne trzciny. Staram się pływać z jak najczęstszym podnoszeniem głowy i patrzeniem do przodu, żeby nauczyć się płynąć na jakiś konkretny punkt. Z rowerowania było dziś tylko oglądanie relacji z Tour de Pologne i podziwianie ucieczki kolarzy na trasie do Lublina. Na zakończenie dnia jeszcze malutkie rozjeżdżenie, gdy okazało się, że najbliżej otwarty dłużej sklep spożywczy jest odległy o 4 km. Zrobiło się już ciemno, wzięłam ze sobą czołówkę, Adam miał też małą latarkę, Darek jednak jechał tuż za mną, bo nic nie widział, zwłaszcza, gdy wjechaliśmy w las. Ja też niewiele widziałam, szczególnie podczas zjazdu w trasie powrotnej. Wypatrywałam dziur w asfalcie i czy nie przebiega przez drogę jakiś jeż. Tą przyjemną, ale niepozbawioną emocji wieczorną eskapadą zakończyliśmy dzień przyjazdowy.
05.08.2009 (środa)

Wakacje, wiec nie zrywamy się bladym świtem. Jemy lekkie śniadanie, po które wybraliśmy się w ryzykowny sposób wczoraj wieczorem. O dziwo Adam jest też już gotowy (w namiocie nie można siedzieć pół nocy przed komputerem) i ruszamy razem. Dziś mamy pobiec wokół jeziora. Pierwszy odcinek prowadzi drogą asfaltową, ale potem wybieramy czerwony szlak, który prowadzi nas kamienno-szutrową drogą. Najpierw łąki, łany owsa, pola truskawek i borówki amerykańskiej. Na skraju lasu i borówkowego poletka do lotu zrywają się dwie szare czaple. Kwitną wrzosy, jarzębina mieni się czerwono, wśród łąk kolorowe kwiaty. Krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie, bo droga wije się i prowadzi nas raz w górę, raz w dół. Wreszcie jest tylko w dół, przez chwilę jesteśmy w wąwozie. Potem jeszcze wioska, znajome zapachy siana z otwartej stodoły i gęsi w szkodzie skubiące skoszony owies w snopkach. Darek aż żałował, że nie mieliśmy ze sobą aparatu fotograficznego. Po dobiegnięciu do wysokości Sobótki zmieniamy tempo biegu na żwawsze. Początkowo jakoś się udaje na bardziej płaskiej części, potem jednak zaczyna się pasmo podbiegów i w pewnym momencie muszę się zatrzymać. Chyba wyczerpaliśmy się energetycznie, bo zmęczenie nie pozwala mi na utrzymanie tempa, a tętno mam już z trzeciego, a nie z drugiego zakresu. Po krótkiej chwili marszu, zaczynamy truchtać ostatni krótki odcinek. Zmęczenie daje o sobie znać jeszcze przez jakiś czas, więc odpoczynek przedłuża się aż do późnych godzin popołudniowych. A dziś w planie jeszcze długie pływanie. Adam zaczął pierwszy. Wziął ze sobą bojkę asekuracyjną i popłynął wzdłuż jeziora. Nie było go z pół godziny. Już zaczynałam się martwić, gdy zniknął mi z widoku. W tym czasie, gdy czekałam na Adama na pomoście zagadnęła mnie miejscowa dziewczynka, która była bardzo ciekawa naszych kostiumów do pływania. Wreszcie pojawił się Adam. Teraz moja kolej, ale Adam proponuje, że popłynie obok mnie z bojką asekurując mnie. Bardzo mi ten pomysł się spodobał, bo w ten sposób nie będę pływać tylko z jednego brzegu jeziora na drugi w poprzek, ale popłyniemy razem wzdłuż. Mam okazję pozwiedzać jezioro z drugiej nieznanej mi jeszcze strony. Nawiguję na biały dom stojący nad brzegiem, a potem gdy dom nieco niknie wśród drzew, to na przerwę między drzewami widoczną na horyzoncie, albo na dwa białe łabędzie pływające przy brzegu. Staram się aby oddech był swobodny, ruchy skoordynowane, tak aby rozluźnić maksymalnie ciało. Świeci nisko słońce, woda nie ma fal, jest czyste niebo. Woda jest ciepła, a przynajmniej taka się wydaje w piance. Mam zamiar spędzić w tej wodzie godzinę, wiec uznałam, że pianka przy dłuższym pływaniu nawet w niezbyt chłodnej wodzie da mi większy komfort termiczny. Nie mam żadnych skurczy, nie czuję zmęczenia, jest przyjemnie. Nie wiem dokładnie jaką odległość przepłynęliśmy. Pamiętam z porannego biegania, że spojrzałam na zegarek jak przebiegaliśmy koło pierwszego miejsca biwakowego, że jest 0,5 km. A dopłynęliśmy trochę dalej jak za pomost przy tym polu. Powrót był chyba szybszy, bo robiłam mniej przerw i nawigacja była dużo prostsza – płynęliśmy blisko brzegu. Na pomoście czekał na nas Darek. Siedział tam z aparatem i robił zdjęcia. Wieczorem wyczyn pływacki – godzinne pływanie w jeziorze – uświetniliśmy wielką pizzą, a w drodze powrotnej mieliśmy jeszcze jedną nagrodę: ogromny księżyc w pełni tuż nad linią horyzontu.
06.08.2009 (czwartek)

Słoneczny początek dnia wykorzystaliśmy na wycieczkę rowerową. Pojechaliśmy znaną trasą w stronę Zaworów, potem przez Chmielno (jeden spory podjazd) do Miechucina (fajny długi zjazd) gdzie skręciliśmy na białą drogę. Na mapie droga wyglądała dużo lepiej niż w rzeczywistości: skończył się asfalt i zaczęły się płyty betonowe. Nie byłoby jeszcze tak źle gdyby nie fakt, że płyty miały dziury i jechało się po nich wyjątkowo słabo. Najgorzej było na zjazdach, bo wytrzęsło nas okrutnie. Ale oprócz tej niedogodności trasa urozmaicona i urokliwa. Zatoczyliśmy pętlę do Chmielna, skąd powrót tą samą trasą. Wycieczka miała 35 km, ale to jeszcze nie koniec atrakcji na dzień dzisiejszy. Odstawiamy rowery, zmieniamy spodenki i buty na biegowe i mamy jeszcze do pokonania biegiem trasę do Zaworów. Docieramy do tego samego znaku drogowego, co wczoraj i powrót. Początek biegu był wolny, ale potem w miarę kolejnych kilometrów nogi rozkręcały się. Taka taktyka była dużo lepsza i udało się nam utrzymać tempo do samego końca. Słońce było jednak coraz wyżej i temperatura rosła. Dobrym pomysłem po biegu była kąpiel w jeziorze. Kilka przepłyniętych metrów dało świetne schłodzenie dla rozgrzanego ciała, coś jak krioterapia w górskim strumieniu. Potem jeszcze chwila relaksu na pomoście, która zastąpiła w zupełności standardowe rozciąganie. Po drugim śniadaniu czas na odpoczynek: książka, opalanie nad jeziorem, leniwe przyglądanie się przepływającym kajakom i kąpiącym się ludziom. Największe wrażenie zrobiła na nas pewna pani w zielonym czepku, która płynęła stylem klasycznym z bardzo długim wyleżeniem. Darek bił jej brawo i zapytał skąd ta pani przypłynęła. Na to pani odpowiedziała, że ona dałaby radę nawet przypłynąć tutaj z Zaworów (drogą wzdłuż jeziora ok. 4 km). Wreszcie i nam przychodzi ochota na ochłodę w wodach jeziora. Dziś pływamy osobno: Adam dużo przed nami, potem Darek z bojką i w płetwach, a na końcu ja. Wolne ruchy, swobodny oddech i myśl o pani w zielonym czepku dodawała mi otuchy. Dopłynęliśmy do pomostu przy polu biwakowym, a tam rozmowa z panem z windsurfingu. Pan był zainteresowany do czego się tak przygotowujemy: czy to jakiś maraton pływacki? Chwila odpoczynku i wracamy. Darek w płetwach zaraz mi odpłynął, a Adama jakoś nie widać. Ale mam blisko brzeg i obserwuje jak mi się drzewa przesuwają w miarę jak płynę. Jeszcze tylko do tego suchego drzewa i już będzie zakręt, za którym będzie widać nasz pomost. Przepłynęłam jeszcze jezioro w poprzek, co już teraz nie stanowi żadnego problemu, ale w drodze powrotnej poczułam lekki stan przed skurczem łydki i postanowiłam zakończyć dzisiejsze pływanie. Stoper pokazywał 52 minuty. Wychodzimy z wody i z jeszcze mokrymi włosami jedziemy na kolację. Dziś będzie makaron. A na deser jeszcze szarlotka
07.08.2009 (piątek)

Rano była mgła, wszystkie pajęczyny się odkryły. Pobudkę zrobił nam jak zwykle jeździec, który pokrzykiwał na konia, którym wjeżdżał na wzgórze. Na szczycie jest punkt widokowy. Nie wiem, czy koń chciał codziennie oglądać okolicę, czy jego pan, ale codziennie rano wjeżdżali oboje, a potem pan schodził na dół sam, a koń zostawał na górze. Dziś celem naszej wycieczki rowerowej była Sytna Góra nad Jeziorem Białym. Czekał tam na nas Adams z rodziną. Zaprosił nas na śniadanie, więc musieliśmy docisnąć na pedały żeby zdążyć w godzinę. Patrząc na odległość na mapie wydawało się, że nie jest daleko, ale jednak kilka podjazdów po drodze pozbawiło nas złudzeń. Trasa była miejscami selektywna. Na miejscu czekały na nas komfortowe miejsca przy zacienionym stoliku na tarasie nakrytym do śniadania. Po posileniu się przeszliśmy do zadbanego ogrodu, a potem schodami w dół nad brzeg jeziora. Spędziliśmy prawie trzy godziny na rozmowach. W tym czasie Adam popływał w jeziorze. Pożegnaliśmy się z Adamsem i jego żoną oraz dziećmi: uśmiechniętą i nieco zaczytaną Zosią oraz Tomkiem, dziękując wszystkim za miło spędzony czas. Wracaliśmy wśród pachnących zbożem pól, mijając przydrożną kapliczkę, a przy kolejnym skrzyżowaniu krzyż. Słońce w zenicie, a nas czekają znów podjazdy, ale na szczęście są też długie zjazdy i wiatr przyjemnie chłodzi. Modyfikujemy nieco trasę powrotną kierując się do Kartuz. Tam kolejna przerwa, tym razem obiadowa. Przy okazji przechadzamy się nieco po rynku w poszukiwaniu właściwego bankomatu. Z kieszeniami wypchanymi banknotami możemy wrócić do Sobótki. Odpoczywamy żeby nabrać sił i chęci do kolejnego pływania. Adam już dziś wypływał swój limit w jeziorze przed obiadem, więc towarzyszy nam tylko fragment trasy. Dalszą część będę płynąć z pamelką, a Adam wrócił na nasz pomost. Postanawiamy z Darkiem popłynąć do drugiego widocznego pomostu, ale nie przy brzegu tylko na wprost, przez środek jeziora. Trochę się zaplatałam w linkę od bojki i musiałam się zatrzymywać żeby się odplątać, a trochę już byłam zmęczona więc do pomostu mi zabrakło jakieś 200 m. Zresztą minęło już 30 minut, a mieliśmy pływać godzinę. Pod koniec płynęłam już bardzo wolno i ostatecznie skończyłam 6 minut po ustalonym czasie. Ale byliśmy już naprawdę bardzo daleko, jak na nasze dotychczasowe osiągi. Z dnia na dzień wydłużamy dystans. Wieczorna smażona ryba zakończyła nasz ciężki dzień.
08.08.2009 (sobota)

Od rana słońce, a na niebie ani jednej chmurki. Gospodarze się cieszą, bo taka pogoda wróży wzmożony ruch turystyczny. Nam takie słońca jest potrzebne tylko w części rowerowej dzisiejszego dnia i może jeszcze pływackiej. Najpierw jednak pokonujemy trasę rowerem. Trasę znaną już z poprzedniej wycieczki, czyli przez Chmielno, a w Łapalicach skręciliśmy na Mirachowo, dalej na Miechucino. Powrót drogą 211 do Chmielna. Razem dało to nam 44 km z 475 m łącznego przewyższenia, więc płasko nie było. Po takiej „rozgrzewce” czekała nas jeszcze przebieżka brzegiem jeziora. Założenie było takie, że po drodze będzie las, bo cień bardzo by się przydał. Lasu jednak było mało i przyszło nam biec polną drogą wśród łąk i działek letniskowych zagradzających dostęp do jeziora. Zmęczył nas upał i resztę dnia spędziliśmy leżąc na pomoście. Przerwą była przejażdżka łódką w celu zmierzenia przepływanego przez nas dystansu. Do pierwszego pomostu było ok. 750 m, do drugiego 1200 m, a w poprzek jeziora ok. 120 m. Adam stwierdził, że będzie musiał zweryfikować swój dzienniczek, w którym zapisuje sobie pokonywane tutaj odległości. Długie przebywanie dziś na słońcu pozostawiło swoje ślady na naszych ciałach, co odbiło się niekorzystnie na wieczornym pływaniu. Nagrzana skóra w kontakcie z wodą jeziora powodowała powstawanie gęsiej skórki i szczękanie zębami. Z wieczornego pływania wyszła tylko krótka kąpiel.
09.08.2009 (niedziela)

Poranek rozpoczął się standardowo: słońce w pełnej krasie, więc smarujemy się kremem z filtrem UV. Mamy spędzić na rowerach trzy godziny. Wydłużamy więc dotychczasową trasę o fragment dojazdu do Sierakowic (przerwa na kawę i ciastko) i Kamienicę Królewską. Do Kamienicy jest zjazd, na którym licznik pokazał mi 51 km/h. Dodatkową atrakcją był widok na jezioro z żaglówką, a na deser urokliwa i niezbyt trudna trasa asfaltową drogą przez las. Droga co prawda jakieś 500 m przed wjazdem na szosę do Mirachowa zamieniła się w szutrową, ale przez to mieliśmy kolejną przerwę prowadząc rowery przez ten nieprzejezdny dla szosówek fragment. Po za tym trasa bardzo się nam podobała, nawet premia górska, którą przejechaliśmy dziś dwukrotnie (w obie strony). Za pierwszym razem ja wygrałam, za drugim Darek. Łączne przewyższenie dzisiejszej wycieczki rowerowej to 705 m na 77 km trasy. Trudno tutaj jednak o bardziej płaskie odcinki, ćwiczymy więc podjazdy i zjazdy. Adam już trochę narzeka na kolana i uda, ale on nie oszczędza się i walczy na podjazdach. Ja dyszę jak parowóz, ale nie daję się, nawet mi przez myśl nie przechodzi żeby się zatrzymać i prowadzić rower. Momentami wydaje się, że już dalej nie dam rady podjechać bez redukcji biegu, a za zakrętem widać kolejny stromy podjazd. To bardzo dobry trening dla psychiki. Utrzymać to samo przełożenie, bo nie wiadomo kiedy się skończy możliwość zrzucania biegów, a tu jeszcze jeden zakręt i kolejny podjazd. Zawsze warto mieć wtedy coś w zapasie, zamiast niemiłego pstrykania manetkami na próżno. Potem oczywiście jest wypłaszczenie, więc wtedy wracam do poprzednich przełożeń i chwila na wyrównanie oddechu, bo zaraz będzie szaleńczy zjazd w kilku odsłonach. Jeden zakręt, a za nim kolejny i znów mocno w dół. Nie ma mowy wówczas o sięganiu po bidon, trzeba pewnie trzymać kierownice i mieć oczy szeroko otwarte. Wiatr świszcze mi w uszach i kilka razy odbiły się ode mnie jakieś owady. Takiej prędkości nie powstydziłby się nawet Contadore. Teraz już rozumiem co jest takiego w wyścigach kolarskich na górskich trasach i dlaczego niektórzy kolarze tak lubią ścigać się w górach. Teraz przenosimy się na poziom zerowy, czyli do wysokości powierzchni wody. Zakładamy czepki, okularki i pianki. Woda jest ciepła, ale w piankach nie zmarzniemy pływając dłużej niż pół godziny. Najpierw płynę ja z Darkiem wpław, a Adam obok jako asekuracja na wypożyczonym canoe. Pierwsze próby z tym niestabilnym kajakiem zakończyły się dla niego nieplanowaną kąpielą w jeziorze. Teraz Adam nabrał już wprawy i płynie obok mnie. Nawigację mam przez to bardzo uproszczoną. Dopływamy z Darkiem do pierwszego pomostu oddalonego od naszego około 500 m (wskazania GPS-a z łódki pokazują nawet 750 m). Po minucie odpoczynku wracamy do naszego pomostu. Adam płynie obok nas, widzę brzeg, ale też od czasu do czasu spoglądam przed siebie. Najpierw grupa trzcin, potem suche drzewo i już nasz pomost. Poszło gładko. Chwila rozmowy przy pomoście z człowiekiem w czarnym neoprenowym czepku przypominającym kominiarkę i przepływam jeszcze na drugi brzeg jeziora w poprzek. Po drugiej stronie jeziora jest już cień, więc woda tam jest chłodniejsza. Darek płynie obok mnie bez pianki, bo teraz zakłada ją Adam. Ja płynę jeszcze raz tę samą odległość; w poprzek jeziora i z powrotem. Udaje mi się przepłynąć ten odcinek bez zatrzymywania. Nie czuję się jakoś specjalnie zmęczona, a przecież jestem już w wodzie 50 minut. Czekając na Adama, który popłynął gdzieś w poprzek jeziora, leżymy na pomoście schnąc w ostatnich promieniach słońca. Zasłużyliśmy na ten odpoczynek.
10.08.2009 (poniedziałek)

Dzisiaj mamy dzień odpoczynkowy. Rano było trochę chmurek na niebie i lekki wiatr, ale to dobrze, bo chcieliśmy pobiec wokół jeziora, a trasa w większości prowadzi polami. Część trasy przebyliśmy marszobiegiem, zwłaszcza fragmenty pod górę były chodzone, resztę biegliśmy. Polna droga pięknie wiła się wśród łąk, pachniało zbożem. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy borówkowym polu, na krzakach nie było zbyt dużo owoców, ale po dwie jagody udało się spróbować. Biegniemy dalej. Aż do asfaltowej drogi jest cały czas w dół, ale nierówno, bo droga jest ułożona z polnych kamieni. Na asfalcie wyrównujemy tempo do ok. 5:30, ale mamy tylko mały odcinek do pokonania. Przy punkcie widokowym Sobótka II idziemy łąkami i lasem. Docieramy na drugą stronę wzgórza, odkrywając przy okazji miejsce, w którym pasie się koń. Po drodze spotykamy jeszcze białego kota, który szedł odwiedzić konia. Podziwiamy panoramę ze szczytu wzgórza i schodzimy do naszego pensjonatu. Teraz pora na schłodzenie w jeziorze. Woda wydaje się początkowo zimna, ale w miarę przebywania w niej skóra przyzwyczaja się i można zanurzyć się w jeziorze po szyję. Leżymy na pomoście, do chwili gdy poczujemy głód. Zbieramy się więc uzupełnić stracone kalorie. Do obiadu jest jeszcze trochę czasu, dlatego wykorzystujemy czas na zwiedzanie kartuskiej kolegiaty. Krótki spacer uliczkami, parkiem i już podziwiamy okazałą budowlę. Otaczające kolegiatę budynki to dawna słodownia, biblioteka, gorzelnia, stajnie i kilka innych. Całe miasteczko. Wieczorem wiatr uspokoił się, niebo było co prawda lekko zachmurzone, ale nadal ciepło. Woda jeziora zamieniła się w taflę lustra. Pływanie w takim spokojnym jeziorze, przy zachodzącym słońcu, jak to określił Adam, było „czystą magią”. Takie magiczne chwile można przeżyć będąc samemu na środku jeziora, pośród ciszy i w tej ciepłej wodzie. Darek popłynął do drugiego pomostu, ja do pierwszego, ale po powrocie wypłynęłam Darkowi na spotkanie. Potem popłynął Adam. Nie było go około godziny. My też pływaliśmy ponad 50 minut. To już są naprawdę spore odległości jak na nasze dotychczasowe możliwości. Pływamy wszyscy w piankach, dlatego czujemy się bezpiecznie. Adam dodatkowo ciągnął za sobą bojkę asekuracyjną. Ja płynąc tą samą znaną trasą oraz blisko brzegu też nie mam oporów przed płynięciem. Staram się myśleć o długich pociągnięciach rękoma, spokojnym oddechu i oczywiście nawigować patrząc do przodu podnosząc, co kilka ruchów głowę do góry, pomimo tego, że trasę już znam prawie na pamięć. Po pływaniu rozmawialiśmy o tym żeby urozmaicić to nasze pływanie, np. płynąc innym stylem (na grzbiecie, żabką), albo zakładać na koniec płetwy.
11.08.2009 (wtorek)

Niskie chmury zasnuły całe niebo, a my długo zbieraliśmy się rano do wyjścia. Brak słońca nie był naszym zmartwieniem, temperatura też jest jeszcze optymalna (20 st.), ale na wszelki wypadek wzięliśmy pelerynki przeciwdeszczowe. Pojechaliśmy tą sama trasą co ostatnio, bo przyjemnie jedzie się znanymi drogami. Po drodze jedna krótka przerwa na kawę nad jeziorem w Chmielnie. Resztę pokonujemy niespiesznie (zwłaszcza na podjazdach) i z małymi odpoczynkami na zjazdach. Spotykamy jednego kolarza, ale na jednym ze skrzyżowań zostawiamy go studiującego mapę. Będąc blisko pensjonatu zmoczył nas lekki deszczyk. Skończyliśmy jazdę w samą porę, bo potem rozpadało się mocniej. Mieliśmy wyjątkowe szczęście. Potem padało aż do obiadu. Po południu wyszło jednak znów słońce i niebo zrobiło się bardziej niebieskie. No to poszliśmy pływać. Dziś lekko do pierwszego pomostu i z powrotem. Było jednak na tyle przyjemnie, bo woda cieplejsza od temperatury powietrza, że jeszcze posiedziałam w wodzie pływając sobie w poprzek jeziora 4 razy. Darek już dawno wyszedł z wody i dał Adamowi swoją piankę. Od jakiegoś czasu Adamowi na tyle się spodobało pływanie w jeziorze w piance, że nawet jest zdolny do zakładania mokrej pianki, która na początku jest zimna w kontakcie z suchą skórą. Potem popłynął gdzieś na tyle daleko, że go nie widzieliśmy. Zabrał jednak ze sobą pamelkę. A do nas w tym czasie podpłynęły dwa łabędzie. Nie wiadomo co je bardzie skusiło: to że będą modelami w wieczornej sesji zdjęciowej, czy szelest rozwijanych z papierków batoników, które jedliśmy w ramach szybkiego uzupełniania kalorii „zostawionych” podczas pływania.
12.08.2009 (środa)

Poranek chłodniejszy, niebo zasnute niskimi chmurami, z których w każdej chwili może spaść deszcz. Wybieramy zatem trasę biegową przez las. Tak przynajmniej było w założeniach. Najpierw szukamy czerwonego szlaku. Są znaki więc biegniemy za nimi. Po drodze szereg atrakcji, które chyba odwróciły naszą uwagę. Najpierw piękny las, potem lis, który stał na drodze i patrzył się zdziwiony w naszą stronę. Później mały zając, który zamiast uciekać usiadł w trawie nieruchomo i udawał, że go nie ma. Były jeszcze dwa jeziorka: obydwa z wodą w kolorze kawy. Jedno było ozdobione przy brzegu kwitnącymi dwoma gatunkami roślin wodnych, przy drugim stały kamienie, w tym jeden ogromnych rozmiarów. Potem pobiegliśmy za znakami czerwonymi polem, łąką, przez wioskę i znów łąką. Kawałek asfaltem i wreszcie droga poprowadziła nas do znajomej wioski z naszych tras rowerowych. Drogowskaz pokazywał do celu naszej części biegowej w wolniejszym tempie 17,5 km. Czyli zatoczyliśmy zupełnie inną pętlę niż planowaliśmy. Na szczęście do samochodu zostawionego na skraju lasu było niewiele ponad 1 km, więc jakoś się doczłapaliśmy. Teraz została nam do wykonania część szybszego biegu, którą zrobiliśmy na asfaltowej drodze przez las.

W drodze powrotnej rozpadało się na dobre, ale my już byliśmy po treningu i jechaliśmy do domu jedząc sobie banany. Po drugim śniadaniu postanowiliśmy nie czekać na kolejną falę przelotnego deszczu, tylko przebraliśmy się w pianki i poszliśmy nad jezioro. Adam wypożyczył canoe i asekurował nas, podczas gdy ja z Darkiem biliśmy kolejny rekord naszego pływania wpław. Ja dopłynęłam do drugiego pomostu, a Darek jeszcze dalej. Słońce próbowało się przebić przez siną chmurę, którą wiatr gonił w naszym kierunku. W dalszej części jezioro nieco się rozszerza, więc ma się wrażenie, że jest się jak na pełnym morzu: do brzegu daleko, a fale przy dzisiejszym wietrze unoszą i zalewają oczy. Dobrze, że się tej wody nie opiłam, choć kilka razy nalała mi się do nosa podczas rozglądania się dokąd płynę. Adam w canoe próbował utrzymać kierunek, ale wiatr znosił lekką łódkę, pomost był mało widoczny, a wokół na brzegu tylko drzewa. Do tego fale, więc ciągle się zatrzymywałam i rozglądałam gdzie jestem. To była niezła szkoła przetrwania. W reszcie dopłynęliśmy jakoś do tego pomostu i po chwili odpoczynku powrót. Teraz płynie mi się lepiej, fale już tak nie przeszkadzają. Widzę kątem oka, że Adam cały czas patrzy do tyłu i wygląda Darka, który popłynął dalej. Wreszcie przy kolejnym pomoście postanawia popłynąć w jego stronę sprawdzić czy wszystko w porządku. Ja mam już blisko do naszego pomostu, płynę przy brzegu gdzie woda jest spokojniejsza. Ta część idzie już gładko, zresztą za chwilę zjawia się Adam z dobrą wiadomością, że Darek już wraca i też ma już blisko. To był wielki wyczyn. Przepłynęliśmy największy jak dotychczas dystans: Darek ok. 3, może 3,5 km, ja jakieś 2 lub 2,5 km. Trudno jest oszacować te odległości, zwłaszcza że nie płyniemy w linii prostej, tylko trochę zygzakujemy, więc na pewno nadrabiamy te odległości zmierzone na mapie. W każdym razie idzie nam coraz lepiej, a przynajmniej „wydłużamy się”.
13.08.2009 (czwartek)

Dziś znowu biegamy rano. Ciężko jest nam się zebrać, bo niżowa pogoda nie sprzyja wczesnemu wstawaniu. Plan jest prosty: jedziemy do lasu, szukamy leśniczówki i od niej odchodzącego czerwonego szlaku. Jednak tym razem zamiast przy jeziorze Lubygość skręcić w lewo, mamy skręcić w prawo, aby uniknąć przykrej niespodzianki, jaka spotkała nas wczoraj. Po dotarciu do leśniczówki okazuje się, że padający deszcz nie zachęca nas do rozpoczęcia biegu. Czekamy kilka minut i gdy wydaje się, ze przestaje padać wychylamy się delikatnie i nieśmiało zaczynamy truchtać. Kapie na nas z drzew, gdy zaczyna wiać wiatr, ale szybko zapominamy o deszczu, bo wokół takie widoki, że aż dech zapiera w piersiach. Po prawej „kawowe” jeziorko, po lewej zbocza porośnięte buczyną. Czuję się tak jakbym biegła przy Jeziorkach Duszatyńskich. Potem trasa lekko pnie się pod górę, więc wrażenie wchodzenia jak na Chryszczatą pogłębia się. Po drodze mijamy kamień z napisami na cztery strony świata: „Nie było nas - był las - nie będzie nas - będzie las.” Wywiązuje się ciekawa dyskusja o ekologii i przyszłości świata w sferze zagrożeń, jakie realnie stworzy człowiek. Rozmowy kończą się jednak, bo docieramy do tablicy z napisem Szczelina Lechicka. Z tego miejsca rozpościera się daleka panorama na okolicę, z jeziorkiem w tle. Potem szlak prowadzi nas zbiegiem, dość stromym, więc odczucie przebywania w górach znów powraca. Dalsza część trasy nieco kluczy, aby zaprowadzić nas nad kolejne leśne jezioro. Adamowi bardzo się ten fragment trasy podoba. Przyjemnie się biegnie, gdy oczom co chwilę ukazuje się piękny zakątek lasu, a po drugiej towarzyszy linia brzegowa jeziora. Stare świerki, których wiek z grubości pni można szacować na co najmniej więcej niż 100 lat nie są tu wcale rzadkością. Po minięciu trzeciego dziś jeziorka, chyba najbardziej zarośniętego trzcinami, zaczyna się część trasy biegnąca polami. Wśród częściowo skoszonych pól spotkaliśmy dwa strachy na wróble. Jeden miał bardzo elegancką koszulę w pasy. Wreszcie dobiegamy do szosy i torów kolejowych. To już Kamienica Królewska. Tutaj jest przewidziany postój i mały posiłek regeneracyjny. Nieco już opadliśmy z sił po ponad 10 km biegu w trudnym terenie. Opuszczamy teraz czerwony szlak i będziemy biec drogą asfaltową przez las. Wybraliśmy taki układ, aby zakończyć bieg przyspieszeniami, co będzie łatwiejsze do wykonania na równej powierzchni. Początkowo jednak szosa wije się serpentynami pod górę. Biegniemy zatem jeszcze jednostajnym tempem. Gdy dobiegliśmy do szczytu wzniesienia na znak Darka zaczynamy biec szybciej. W pewnym momencie zaczyna padać. Przyjemnie chłodzi nas, choć pod koniec deszcz przybrał na sile i zmoczył nas solidnie. Do leśniczówki zostało jednak już niewiele i wreszcie mamy schronienie pod dachem. Te przyspieszenia na koniec były bardzo pobudzające, a do tego w deszczu, co dodawało odczucia „świeżości” po monotonnym wcześniejszym wolnym biegu. Bardzo lubię takie zmęczenie. Porozciągaliśmy się pod zadaszeniem, Az w końcu zrobiło się nam chłodno w mokrych ubraniach więc postanowiliśmy wracać. Po obiedzie jeszcze było sporo szarych chmur na niebie, ale były one poprzeplatane białymi obłoczkami i kawałkami niebieskich czystych fragmentów. Zakładamy, więc z Adamem pianki i idziemy nad jezioro. Adam wchodzi do wody pierwszy i płynie z bojką asekuracyjną do Zaworów. Ja najpierw robie rozpływanie w poprzek jeziora, a gdy już oswoiłam się z temperaturą wody płynę do pierwszego pomostu. Nie zatrzymuję się jednak przy nim, bo na pomoście pilnuje swoich wędek wędkarz. Nie chcę mu przeszkadzać, dlatego wracam do naszego pomostu, gdzie czeka na nas Darek. Minęło dopiero 30 minut odkąd weszłam do wody, więc płynę jeszcze raz w poprzek jeziora, ale tam też w łódce siedzi jakiś wędkarz. Nie wiadomo gdzie ma żyłki, albo inne sieci, więc wolę mu nie straszyć ryb. Zawracam i wychodzę z wody. Owijam się w dwa ręczniki i czekamy z Darkiem na Adama. Wypatrujemy go przez kilkanaście minut. W tym czasie Darek opowiada mi jak zapytał go jakiś człowiek, który przyszedł na pomost: czy biorą ryby? Za chwilę na pomoście pojawiło się czterech gości z wędkami. Rozłożyli sprzęt i zarzucają te swoje żyłki. Nic tu po nas, dziś wyraźnie nie jest dzień na pływanie, wszyscy wokół łowią ryby, więc nie będziemy dłużej pływać. Tylko Adam zrobił swój rekord, bo w 1h 16 min przepłynął trasę ok. 4,5 km, czyli do Zator i z powrotem, odpoczywając ok. 5 min przy pomoście. Ja w sumie też jestem zadowolona z dzisiejszego pływania, bo było spokojne i bez odpoczynków po drodze. Wtedy płynie się szybciej, a o to przecież chodzi.
14.08.2009 (piątek)

Adam jedzie do Ostródy na koncerty zespołów grających muzykę reggae. To niedaleko stąd, ale pociąg z Gdańska do Ostródy wyjeżdża o 6 rano. Wstajemy, więc skoro świt, Adam zbiera w ciszy swój namiot i jedziemy razem do Gdańska. W zasadzie to ja mogłam zostać i spać dłużej, ale postanowiłam zobaczyć dworzec główny w Gdańsku. Nie żałowałam, bo budynek jest zabytkowy i warto było wstać wcześnie rano żeby przyjechać choć na chwilę i wypatrywać majaczące w oddali wieże kościołów i niewiele niższe żurawie dźwigów portowych. Pożegnaliśmy Adama, a sami wróciliśmy do Sobótki. Obserwujemy bacznie niebo, ale na razie nic z niego nie wynika, bo wiatr przegania szare chmury, a nad nimi kłębią się białe baranki i prześwituje lazur nieba. Za to wieje wiatr, co na rower nie jest najlepszą propozycją, ale lepsze to niż zacinający ulewny deszcz. Zakładamy bluzy i kurtki, ale w drodze powrotnej jest nam już za ciepło, więc zwijamy kurtki w zgrabne ruloniki wokół bioder i wracamy tylko w koszulkach. Chwilami na podjazdach robi się ciepło, a na zjazdach (tych w drodze powrotnej jest więcej) trochę marzniemy. Co do wyboru trasy nie byliśmy zbyt oryginalni. Pokonaliśmy znajomą trasę z premią górską w obie strony. Niektóre zakręty znam już jak własną kieszeń i wiem gdzie spodziewać się gorszego asfaltu. Podczas jednej przerwy zjadamy kupioną za 70 gr w wiejskim sklepie ogromną bułkę drożdżową wielkości połowy dużego bochenka chleba. Z trudem jestem w stanie ją zmieścić, ale mam nadzieję, że wystarczy mi na resztę wysiłku. Faktycznie po powrocie nie czuję długo głodu. Odpoczywamy chwilę, kąpiemy się i przebieramy zadowoleni, że nie dosięgnął nas deszcz, który rzęsiście zaczął padać. Obiad zjadamy w nowym miejscu, dotychczasowa restauracja już nam się znudziła. Tym razem wybraliśmy naleśnikarnię. Jeszcze krótkie zakupy i wracamy z Kartuz. Chcieliśmy po obiedzie poleżeć na pomoście, bo w Kartuzach świeciło słońce, ale po 10 minutach wygonił nas znad jeziora deszcz. Chyba dziś już ten deszcz tak będzie przelotnie padał aż do wieczora. Zaczynamy już tęsknić za domem. A może to dlatego, że bez Adama jakoś zrobiło się smutniej. Wiatr trochę się uspokoił wieczorem, więc założyliśmy pianki i postanowiliśmy popływać. Pierwszy odcinek na rozgrzewkę w płetwach, potem 10 razy w tę i z powrotem w poprzek jeziora. Świeciło nisko słońce, więc w jedną stronę płynęło się pod słońce i do momentu wpłynięcia w cień, jaki dawały drzewa na drugim brzegu niewiele było widać. W drugą stronę nawigacja na jasny budynek przy pomoście i czerwoną łódkę przycumowaną na brzegu, była dziecinnie prosta. Woda w jeziorze początkowo wydawała się chłodna, potem w miarę w niej przebywania była już przyjemniejsza. Jednak po dojściu do hotelu i zdjęciu pianek było nam zimno, więc poszliśmy rozgrzać się gorącą herbatą z cytryną. Zasnęliśmy gdy na dworze było jeszcze widno, ale przecież mieliśmy dziś wczesną pobudkę i dość intensywny dzień.
15.08.2009 (sobota)

Wstaliśmy o zwykłej porze i sprawnie przygotowaliśmy się do treningu łączonego. Ubrani jak na rower, a ze sobą buty i strój do biegania oraz picie i coś do jedzenia. Postanowiliśmy dojechać samochodem z rowerami kilka kilometrów w pobliże lasu, tam gdzie ostatnio biegaliśmy razem z Adamem. Po zrobieniu pętli rowerowej pobiegniemy drogą przez las, która jest mniej ruchliwa i do tego urokliwa. Biegnąc tą drogą mam chwilami wrażenie, że jestem na trasie z Jakuszyc do schroniska Orle. Zanim jednak będziemy biec tamtędy, mamy do przejechania pętlę zaczynającą się w Mirachowie w kierunku Strzepcza, a kończąc w Linii. W zasadzie jedyny dłuższy płaski odcinek był w okolicach wsi Linia, która chyba zawdzięcza swoją nazwę prostej i płaskiej drodze. Pozostała trasa to niekończące się podjazdy, zjazdy i zakręty. Tak nas skołowały te podjazdy, że nie zauważyliśmy odbicia na wytyczoną przez nas pętlę i w efekcie wracaliśmy po własnych śladach. Ale nawet wracając tą sama trasą, musieliśmy przegapić skrzyżowanie, gdzie powinniśmy skręcić w prawo, bo w pewnym momencie wylądowaliśmy w wiosce Smażyno, a takiej wsi po drodze nie mijaliśmy. Czyli nadłożyliśmy dobre kilka kilometrów, a w zasadzie bardziej na miejscu, kilka podjazdów. A tak nam dobrze szło. Musimy jednak wrócić, bo innej możliwości nie ma. Dobrze, że chociaż przetestowałam jedzenie batonika w czasie jazdy na rowerze, a w zasadzie otwieranie opakowania zębami, bez zatrzymywania się. Widziałam jak robią to kolarze. Wyjmują z tylnych kieszeni koszulki batoniki, trzymając jedna ręką batonik, odrywają zębami opakowanie i już jedzą. Picie z bidonu w trakcie jazdy już opanowałam, ale na długim dystansie trzeba też jeść i to bez użycia dwóch rąk. W chwili, gdy zaplanowana ilość czasu w siodełku powinna się zakończyć, my mamy przed sobą diabelski podjazd. Moje plecy już się buntują, ale jak tu się zatrzymać. Przecież jeśli spróbuję przestać kręcić, to rower zatrzyma się w miejscu, a ja mając buty przypięte do pedałów, runę jak długa. Trudno, zaciskam zęby i rzężąc na maksa docieram na wierzchołek. Darek już mi nieco odjechał, ale na zjeździe go doganiam. Jeszcze tylko kawałek, poznaję po budynkach, które mijaliśmy i już widać sklep, pod którym stoi nasz samochód. Wstawiamy do środka rowery, przebieram się w suche ubranie i zmieniam buty. Jeszcze tylko kilka łyków wody i jeden wafelek i biegniemy. Najpierw bardzo powoli, bo jednak mam zesztywniałe plecy po rowerze. Nogi są w porządku, gorzej natomiast ze sztywnością w odcinku lędźwiowo-krzyżowym. Za wsią po lewej stronie widać jak nad podmokłą łąką kołują jakieś duże ptaki. Im bardziej im się przyglądamy, tym bardziej możemy poznać, że są to bociany. Nawet już się martwiliśmy, że tak odleciały nagle, bez pożegnania, bo nie widzieliśmy już żadnego bociana w gniazdach. A one właśnie się zebrały na swoje sejmiki przed odlotem do Afryki. Nasza trasa skręca w drogę do leśniczówki. Najpierw będzie to kamienno-szutrowa, a potem przy starych świerkach, asfaltowa. Mijamy skrzyżowanie z drogowskazem do rancho Ameryka i kierujemy się w stronę Kamienicy Królewskiej. Szosa w prawie niewidoczny sposób pnie się lekko do góry. Nadłożone prawie 30 minut jazdy rowerem po górkach oraz ten podbieg, dają się we znaki. Wreszcie mija połowa wyznaczonego czasu na bieg, można wracać. Teraz jest z lekko z górki, więc biegnie się swobodniej. Rozluźniam ramiona, strzepuję dłonie. Jeszcze tylko skrzyżowanie z leśną drogą, tablice nadleśnictwa, zwalone pnie ściętych drzew po lewej stronie i już widać leśniczówkę. Ostatni fragment szutrem mija szybko, a potem znów wypatruję bociany nad łąką. Ostatnie metry do sklepu i koniec. Jesteśmy głodni, więc zjadamy ostatnie zapasy wafelków i banany. Do tego dużo wody do picia. Chwilę odpoczywamy rozciągając się. Na innej ławeczce pod sklepem toczy się ożywiona dyskusja miejscowych przy piwie. Chyba ci sami siedzieli przy tej samej ławeczce w momencie, gdy my zaczynaliśmy nasz trening trzy godziny temu. Teraz musimy uzupełnić straty energetyczne i zregenerować się przed wieczornym pływaniem. Jedziemy na obiad do Kartuz, a po powrocie mamy niepowtarzalną okazję posłuchać kaszubskich piosenek w wykonaniu trzech kobiet z lokalnego zespołu ludowego. Jedna z nich akompaniowała śpiewającym grając na akordeonie. Wszystkie były ubrane w odświętne kaszubskie stroje. Występ był przerywany rozmowami z gośćmi oraz opowiadaniem kawałów. Było bardzo wesoło, ale musieliśmy się pożegnać, bo wzywało nas jezioro. Woda bardzo spokojna, bo wiatru dziś prawie wcale nie było, ale za to wyraźnie odczuwalnie chłodniej niż dotychczas. Pierwsze wrażenie po wejściu do wody niezbyt przyjemne, ale kilku ruchach już można swobodnie płynąć. Dziś będziemy płynąc tylko do pierwszego pomostu i z powrotem, ale dwa razy. Darek płynie pierwszy, ja tuz za nim. Co jakiś czas podnoszę głowę i widzę, że jestem blisko Darka, ciągle w zasięgu wzroku. Przypominam sobie, co napisał Paweł87 o technice na forum w wątku o pływaniu: mocne odepchnięcie ręką od wysokości mostka w kierunku bioder oraz druga sprawa rozluźniona ręka nad wodą (ciągle mi o tym mówił też na lekcjach pływania u Mastersów Andrzej). Ćwiczę też dodatkowo długie pociągnięcia i rotację ciała. Po jakimś czasie włączam intensywniejsza pracę nóg i efekt tego jest taki, że odległość między mną i Darkiem nie zwiększa się. Poza tym płynę cały odcinek do pomostu bez zatrzymywania się. Nie możemy dopłynąć do pomostu na odpoczynek, bo z pomostu łowią ryby i widać spławiki na wodzie. Musimy wracać w kierunku naszego pomostu. Znów płynę myśląc o technice i nawigacji. Przede mną cały czas blisko niebieski czepek Darka. Myślę o tym, czy uda mi się tak płynąć w Borównie. Czy tam też jezioro będzie takie spokojne i nawigacja tak łatwa jak tutaj. Pod koniec czuję już lekkie zmęczenie, ale dopływam bez zatrzymywania się. Przy pomoście nadal łowią ryby i rozpalili ognisko. Czuję dym unoszący się nad wodą. Stoimy przy brzegu jedną czy dwie minuty i płyniemy jeszcze raz tę samą trasę. Gdy wracamy jestem z siebie bardzo zadowolona. Czystego pływania wyszło mi 51 minut, a odległość szacujemy na ok. 2,5 km. Wracając znad jeziora spotykamy jeszcze trio kaszubskie. Uśmiechamy się do nich, a one pytają czy zimna woda. Darek sprawdza, że temperatura, jaką odnotował jego zegarek to 20 stopni. Najzimniej jak do tej pory.
16.08.2009 (niedziela)

Dziś wyjeżdżamy, dlatego wstajemy rano dość wcześnie. W planach jest jeszcze dwugodzinna wycieczka rowerowa, a potem do dwunastej godziny musimy być już spakowani. Trasa rowerowa tym razem będzie nieco odmienna. Ruszamy w przeciwną stronę niż zwykle do tej pory. Wspinamy się na wzgórze w Brodnicy Górnej, potem zjeżdżamy do Brodnicy Dolnej. Objeżdżamy jezioro Ostrzyckie, gdzie znajduje się mnóstwo domków, pomostów, zatoczek z łódkami, żaglówkami, barami i miejscami do biesiadowania. Cieszę się, że nie wybraliśmy tego „kurortu” jako miejsca naszego urlopu. Rano jest tutaj pusto, ale wyobraziłam sobie co dzieje się tutaj w sezonie wieczorami. Teraz czeka nas solidny podjazd, najtrudniejszy jak do tej pory. Wspinamy się w kierunku Wieżycy. Dodatkowym utrudnieniem jest brak asfaltu, bo w pewnym momencie droga wiedzie po płytach betonowych z otworami (ten rodzaj płyt jest dość popularny w tej okolicy). Myślałam w pewnym momencie, że już nie dam rady podjechać, ale zacisnęłam żeby i kręciłam dalej. Wreszcie nagroda: na szczycie pojawił się asfalt. Po dojechaniu do przedmieść Stężycy krótka przerwa na batonika. Po tym wyczerpującym podjeździe warto było odpocząć. Dalsza część trasy była już dziecinnie prosta. Droga była w miarę płaska, można było się nieźle rozpędzić. Wracamy do Ręboszewa, zatrzymując się jeszcze na ostatnią kawę w barze przy punckie widokowym na Złotej Górze. Widok na błyszczące w słońcu jezioro niezwykły. Aż żal opuszczać takie miejsca. Z pakowaniem wszystkich naszych klamotów zdążyliśmy ledwo tuż przed dwunastą. Pożegnaliśmy się z japońską kotką, pręgowanym kotkiem podobnym do naszego Miśka i pieskiem, który się uśmiecha oraz gospodarzami Sobótki. W drodze powrotnej do domu postanawiamy pojechać jeszcze do Borówna pod Bydgoszczą. Bardzo mnie intryguje to miejsce. W Borównie jest nieduże jezioro, jedno z bardzo nielicznych w okolicy Bydogoszczy, więc nic dziwnego, że w upalną niedzielę (było 30 st.) połowa mieszkańców przyjechała z podobnym zamiarem jak my: ochłodzić się nad wodą. Ilość zaparkowanych aut oraz tłum ludzi nad samym jeziorem oraz w ośrodku Żagiel, zniechęcił nas jednak od dłuższego pozostania nad tym jeziorem. Popatrzyliśmy sobie na okolicę, zmierzyliśmy trasę dobiegu z brzegu jeziora na parking (strefa zmian w czasie ubiegłorocznego triathlonu), a potem przejechaliśmy fragment szosy, którędy może przebiegać trasa kolarska. Teraz mam już pewne wyobrażenie jak będzie wyglądać miejsce startu naszej docelowej imprezy, do której tak pracowicie się przygotowywaliśmy przez ostatnie kilka naście dni naszego obozu sportowego.