imprezy:

3 Maraton Rowerowy "Żądło Szerszenia"

25.04.2009

tekst DAR


Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że będę jeździć na rowerze szosowym, to powiedziałabym mu, że się pomylił, a gdyby dodał, że będę startować w szosowym maratonie rowerowym, to że chyba jest szalony. A jednak to my byliśmy szaleni. Braliśmy udział z Darkiem w imprezie rowerowej otwierającej cykl maratonów szosowych. Już sama nazwa „Żądło Szerszenia” była intrygująca. Jeśli dodać do tego dystans 125 km na jaki się zapisaliśmy, to już należało się dobrze zastanowić nad udziałem w tego typu imprezie. Listę startową zapełniały jednak nazwiska kolejnych znajomych osób, co wyraźnie nas uspokajało i pewnie dlatego nie zastanawialiśmy się na co się porywamy.
Zresztą na tydzień przed imprezą byliśmy z Darkiem na 120 km wycieczce sprawdzającej granice naszej wytrzymałości na rowerowym siodełku. Poszło całkiem nieźle. Tak więc w piątek z rana jedziemy do Trzebnicy we trójkę: ja, fil i Darek. W tę samą stronę podążają tego samego dnia lub dojadą później pozostali koledzy z Grupy IM2010, którzy też będą startować i z którymi mamy później zobaczyć się razem na spotkaniu podsumowującym w sobotę wieczorem. Teraz jednak jesteśmy przejęci tym co będzie nas czekało w sobotni poranek. A po drodze czekała na nas niespodzianka, można by powiedziec tematyczna. Policja zatrzymuje ruch i czekamy na coś. Pusta szosa, nic nie jedzie, z daleka słychać tylko jak ktoś mówi przez megafon. Wiec przedwyborczy? Procesja? Za chwilę wszystko błyskwicznie się wyjaśnia: wyścig kolarski. Najpierw dwóch uciekinierów, za nimi pięknie składający się na wirażu peleton. Jeszcze tylko komentarze czekających za nami kierowców, że znów będą biegać, albo się ścigać na rowerach, a oni muszą w tym czasie czekać. Dobrze, że nie widzieli wtedy naszych rowerów, które mieliśmy w środku w samochodzie.
Nasza podróż nie dłuży się. Najpierw sprawdzenie trasy: do Trzebnicy docieramy jadąc od Milicza drogami, którymi został wytyczony maraton. Darek jedzie wolno, my z filem obserwujemy zza szyby samochodu nachylenie podjazdów i zjazdów oraz komentujemy jakość nawierzchni, zapamiętujemy gdzie są sklepy oraz w jaki sposób trasa została oznaczona (żółte znaki na asfalcie). Dodatkowe wskazówki zostają nam przekazane przez organizatora podczas spotkania otwierającego maraton. Potem jeszcze krótki spacer po Trzebnicy
i z numerami startowymi udajemy się do Domu Wycieczkowego „Zdrój”, którego jedyną zaletą była bliskość do biura zawodów i miejsca startu oraz to, że można było trzymać rower w pokoju, co robiło wielu gości także uczestników maratonu. Teraz trwa walka myśli jak się ubrać na jutro. Ostateczne decyzje zapadają jednak dopiero rano następnego dnia. Pewną pomocą posłużyły nam obserwacje strojów innych kolarzy nocujących z nami w tym samym domu. Przy okazji nabywamy kolejne doświadczenia w przedmiocie pompowania kół na takie warunki jak dzisiejsza impreza (przód trochę mniej niż tył) oraz mocowania numerów startowych i upychania wszystkich potrzebnych gratów po wszystkich posiadanych kieszeniach (ze względu na brak torebki podsiodłowej, co okazuje się być błędem). W końcu wszyscy jesteśmy gotowi i udajemy się na plac targowy.
Organizator nie zapewnia zamknięcia ruchu na drogach i wypuszcza zawodników na trasę w grupach 10 osobowych co dwie minuty. Przy ponad 500 startujących czas oczekiwania na swoją grupę może być dość długi. Darek ma do startu swojej około dwie godziny, ja i fil startujemy w odstępie około 20 min. Najpierw na trasę są wypuszczane kobiety na rowerach mtb.
Po sprawdzeniu działania chipa w nr startowym przypiętym na plecach, co okazało się być później bardzo ważnym elementem tej całej zabawy, czekam razem z pozostałymi dziewięcioma dziewczynami z mojej grupy na sygnał startu. Jeszcze tylko pomiar opon, czy aby nie zaplątała się pomiędzy nas jakaś szersza niż przepisowe 34 mm i zaraz ruszymy. Rozglądam się jeszcze wokół i najpierw po swojej lewej stronie widzę dwie kolarki w koszulach jak kadra Polski, inne też wyglądają groźnie. Jest też jedna, podobnie jak ja zestresowana, rozglądająca się dziewczyna. Przyznaję się jej, że jestem debiutantką i w tej sposób poznaję Magdę, z którą stworzymy parę na całym dystansie.
Sędzia wypuszcza naszą grupę, wpinam się w pedały, podnoszę głowę i widzę jak Magda macha ręką abym nie zostawała z tyłu. Dziewczyny z przodu grupy odjechały w takim tempie, że dogonienie ich nawet zaraz po starcie nie jest wcale łatwe. Ale próbuję, kręcę mocno, w końcu jestem jakieś kilka metrów za nimi. Teraz we dwie będziemy jakiś czas gonić grupę, ale tempo jest dla nas zbyt szaleńcze i grupa oddala się coraz bardziej. Magda prosi abyśmy nie jechały zbyt szybko bo się sforsujemy już na samym początku. Postartowe emocje opadają nieco i przypominam sobie słowa DS-a o tym, że trasa w pierwszej części do Milicza jest płaska jak stół i lepiej ją przejechać spokojnie zostawiając siły na drugą część dużo trudniejszą, bo pagórkowatą. Ustalamy więc z Magdą komfortowe dla nas tempo jazdy i zaczynamy rozmawiać poznając się lepiej. Tak mijają nam kolejne kilometry, a po drodze mijają nas kolejne grupy ścigantów. Wśród nich są Ci, którzy startowali dużo później:
Niektórzy kolarze pozdrawiają nas, inni przemykają na tyle szybko, że słychać tylko szum jakby leciało stado szerszeni. W jednej z grup przejechał obok pozdrawiający Bartek. Jedziemy z Magdą równo, zmieniamy się co jakiś czas aby dawać sobie osłonę przed wiatrem. Średnia prędkość waha się w okolicach 29-30 km/h. Jestem zachwycona tym tempem jazdy, czuję się świetnie. Podziwiam okoliczne stawy, wędkarzy nad brzegiem i las. W okolicach Milicza jest trochę niefajnej nawierzchni i nawet kawałek wrednej kostki brukowej. Zaczynam marzyć o punkcie żywieniowym, ale nie dlatego że jestem głodna, ale aby dać odpocząć ramionom i plecom. Na punkcie spotykam Monię i fila. Wypijam żel, uzupełniam wodą bidon i ruszamy z Magdą dalej. Teraz zaczyna się część urozmaicona, więc robi się cieplej. Na podjazdach prędkość spada nam, do tego dochodzi wiatr i zmęczenie. Nawet zjazdy w lesie po zupełnie równym asfalcie nie są już tak satysfakcjonujące. Na szczęście jeden postój na wyprostowanie pleców i wypicie kilku łyków żelu pozwala nabrać wigoru na dalszą jazdę. Za Zawonią czekają na nas największe atrakcje dzisiejszej trasy. Najpierw mamy drogę po płytach, do tego dochodzi dość długi podjazd, a potem serie zakrętów i trochę dziur. Oczywiście jest też słynny napis na asfalcie: TAK! KOZA POPUŚCIŁA, który ubawił strasznie Magdę, a mnie dodał energii, gdyż usłyszałam wtedy głos dopingującej Kasi Sidorowej, która czekała tam z aparatem fotograficznym i cyknęła mi tę fotkę:
Po wyczerpujących podjazdach i trudnych technicznie wąskich i złej jakości drogach czeka nas malowniczy odcinek z pasami wielobarwnych pól. Przedtem jednak zmęczył nas wiatr, który niestety nie był wiatrem w plecy. Widok na kwitnące sady jabłoniowe, żółte pola rzepakowe i zielone łąki były jednak nagrodą za trudy walki z wiatrem i pagórkami. Mijamy jeszcze zabytkowy dwór w Czachowie i zapominamy na moment o zmęczeniu. Zanim jednak wyjedziemy na drogę prowadzącą do Trzebnicy muszę zatrzymać się znów na chwilę aby rozprostować bolące plecy. Widzę, że Magda też jest już zmęczona, ale nie poddajemy się. Mówię jej, że przed nami jest jeszcze tylko jeden punkt widokowy w Cerekwicy, ale aby do niego dotrzeć musimy się tam wspiąć. Potem będzie serpentyna i zjazd, za którym dwa ostatnie nieco krótsze podjazdy i już widzimy zieloną tabliczkę z napisem Trzebnica. Patrzę na zegarek. Jest 5 godzin i 2 minuty. Do miasta wjeżdżamy spokojnie, jeszcze tylko jeden ostry zakręt i przejazd przez ostatnią bramkę kontrolną. Głupio byłoby się wywalić na samej mecie, więc hamuję na zakręcie. Magda przejeżdża przez bramkę pierwsza, ja tuż za jej plecami. Spiker coś mówi, ale ja nic nie słyszę, tylko rzucamy się z Magdą w ramiona szczęśliwe, że to już koniec. Ktoś pyta mnie jaki mam czas, ale okazało się, że z wrażenia nie wyłączyłam stopera. Jestem na mecie, ukończyłam i to jest najważniejsze. Koledzy czekający za metą mają już medale, idę więc odebrać także swój. Pojawia się DS i wszyscy zaczynamy zbierać się do wspólnego zdjęcia. Czekamy chyba jeszcze tylko na Adama i Darka. Darek startował na samym końcu, prawie dwie godziny od startu pierwszych grup, ale wg moich wyliczeń powinien już niedługo się pojawić. Zaczynam się niepokoić, że może miał jakieś kłopoty na trasie, ale w końcu i on pojawia się na mecie. Jest już cała nasza grupa, idziemy jeszcze zerknąć na wywieszane na bieżąco wyniki i powoli zbieramy się. Euforia za linią mety szybko opada, ale uczucie spełnienia z udanego debiutu oraz wspomnienia malowniczej i atrakcyjnej trasy zaczynają przesłaniać przykre odczucia z jazdy mocno sfatygowaną nawierzchnią dróg, po których poprowadził nas organizator. No cóż, to była jednak trasa dla twardzieli. Możemy być z siebie tylko dumni i cieszyć się, że rowery wytrzymały.

Nasz udział w tej imprezie miał aż dwa zakończenia: jedno jeszcze tego samego dnia wieczorem we Wrocławiu, dzięki gościnności wrocławskiego grona znajomych oraz następnego dnia rano, drugie, czyli oficjalne zakończenie imprezy z dekoracją zwycięzców.
zdjęcie wyszukane w galerii dołączonej tutaj

Powrót do domu wypełniły nam monotematyczne rozmowy i komentarze podsumowujące ostatnie dwa dni, a każdy przejeżdżający rowerzysta był przez nas trafnie klasyfikowany: kat. M6, inne rowery, albo M3 i ogolone, ładnie ukształtowane łydki. Taksowanie wzrokiem zaczynamy od grubości opon i rodzaju kierownicy, czasem uda się wypatrzeć jaki jest osprzęt w rowerze i na koniec rzut oka na napięty mięsień łydki. I jeszcze te piękne kolorowe stroje i różnobarwne kaski. Aż przyjemnie popatrzeć na takich kolarzy. Darka zaś zaczynają trapić myśli o udziale w kolejnym maratonie. Przegląda profile tras, analizuje kalendarz.

zdjęcia Kasi Sidor.