25.02.2009 (Środa Popielcowa)



tekst: DAR
zdjęcia: DAR
Śnieg, śnieg, dużo śniegu

Rano pierwsze kroki do termometru. Nadal jest mróz, niewielki, bo tylko -2 st., ale jednak mróz. Nie marudzimy i dziś jeszcze wcześniej niż wczoraj jesteśmy na trasie. Na nartach oczywiście, choć miał być dzień rowerowy. Szkoda nam jednak tego śniegu, który może wkrótce zniknąć. Co prawda tutaj w puszczy nie znikanie tak szybko, ale jazda po mokrym, topniejącym śniegu nie byłaby tym samym, co po świeżym puchu. Po około kilometrze od domu zaczyna sypać śnieg. Las dalej tonie w świeżej dostawie białego, czystego śniegu, a my mamy warstewkę śniegu, który dziś na szczęście nie przylepia się tak bardzo do nart. Dopóki jesteśmy w lesie jest cudownie, wokół biało, z góry dosypuje więcej białego, nie jest zbyt zimno, nie ma wiatru. Jest jak w bajce. Trochę kluczymy po lesie, ale jest przyjemnie. Pit widział stado jeleniowatych, my już tylko ich ślady na śniegu. Musiało być ich więcej niż kilka sztuk. Później przy paśniku znów zobaczyliśmy bardzo dużo śladów kopyt i kopytek.
W planie dzisiejszej wycieczki jest dotarcie do Czarnej Hańczy. Najpierw odnajdujemy drogę do wsi Okółek. Tam podziwiamy kapliczkę leśniczego, a potem docieramy do mostu na Hańczy. Na liczniku mamy ponad 12 km. Na odkrytej przestrzeni wieje wiatr i szukamy drogi, która poprowadzi nas do lasu. Po osiągnięciu lasu mamy dylemat, którą drogą dalej się poruszać. Pit woli taką, na której jest ślisko, bo wtedy odpycha się kijami i szybciej jedzie. My zaś wybieramy bardziej zagłębioną w lesie i mniej uczęszczaną, a przez to mniej wyślizganą. Wtedy narty nie rozjeżdżają się tak i jest łatwiejsze odbicie. Rozdzielamy się zatem pozostając w kontakcie telefonicznym. Po drodze Darek upada opierając się na ręce, boli go nadgarstek. Postanawiamy przekroczyć Czarną Hańczę na moście w Dworczysku skracając trochę trasę. Pit tymczasem jest już w drodze do Mikaszówki. Przed mostem zatrzymujemy się w znajomym z letniej wycieczki rowerowej wiacie ze stolikiem i ławkami. Latem było tutaj gwarno od spływających Hańczą kajakarzy. Dziś jest pusto i cicho. Sypie śnieg, dlatego chowamy się pod daszek i posilamy się. Poznaję drogę, która pnie się do góry i przypominam sobie miejsce, gdzie przewróciłam się latem na rowerze. Do dziś mam ślad na kolanie po tej wywrotce. Na nartach nic złego się nie dzieje na tej górce i jedziemy dalej w las. Droga w lesie jest przysypana warstwą świeżego śniegu, bo nikt nią dawno nie jechał. Zostawiamy za sobą widoczne ślady. Jesteśmy już blisko Brożanego, ale postanawiamy jeszcze odbić z żółtego szlaku na szlak czerwony w kierunku sklepu w Rygolu. Po drodze dzwoni do nas Pit z informacją, że on właśnie stoi pod masztem w Rygolu. Czyli mamy szansę się spotkać. Przedtem jednak ustalamy miejsce gdzie dokładnie jesteśmy, a na skrzyżowaniu szlaków rysuję na śniegu strzałkę kierunku, w którym pojechaliśmy do sklepu. W sklepie ta sama sklepowa, co latem oraz czterech pracowników leśnych każdy z butelką piwa w ręku. Rozmowa toczy się wokół pogody, ale też tego czy prędko będzie wiosna (jeden widział już cyraneczki, więc to znak, że wiosna będzie niedługo) oraz że można zobaczyć orła bielika polującego na kaczki. Pewne zainteresowanie wzbudza nasz sposób przemierzania puszczy na nartach, zwłaszcza po wyjaśnieniu Darka skąd przyjechaliśmy i dokąd mamy jeszcze dziś wrócić. Aż dwoje z siedzących w sklepie wyszło przed sklep popatrzeć jak będziemy się oddalać spod sklepu na swoich nartach. Niedaleko sklepu spotykamy czekającego już na nas Pita i razem ruszamy w drogę powrotną do domu. Z Rygola cały czas przez las najkrótszą możliwą drogą wyszło nam do domu ponad 11 km. Brakowało mi pomiaru dystansu od pierwszego mostu na Czarnej Hańczy, bo tam wyładowała mi się bateria od czujnika pomiarowego, do sklepu w Rygolu gdzie kupiłam nową baterię. Nie wiedziałam, więc dokładnie ile mamy już w sumie pokonanych kilometrów. Jednak bolące ręce i nogi oraz ogólne osłabienie mówiły mi, że to musi być sporo. Na miejscu gdy Darek spojrzał na swoje urządzenie rejestrujące trasę całej wycieczki okazało się, że razem pokonaliśmy 37,5 km. Na razie mam wrażenie, że mam dość nart na najbliższe kilka dni, no może na jeden dzień, a już na pewno nie takich 7-godzinnych. Dziś ledwo zdążyliśmy na obiad, a przez ostatnie 2 km ratowały mnie kijki, na których mogłam się w razie czego wesprzeć. Pit na koniec wycieczki powiedział coś o wyczerpaniu energetycznym, a potem podczas obiadu jadł, jadł, jadł aż w końcu zjadł wszystkie placki ziemniaczano-marchewkowe.