XXX Maraton Warszawski

28.09.2008

tekst: DAR
zdjęcia: Jacek (zdj.1 i 2), tata Pita (zdj. 3, 4), Piotr Nowak( zdj. 5)
Czy maraton to wielkie wyzwanie i królewski dystans, którego przebycie jest satysfakcjonujące dla biegacza, czy raczej maraton to morderczy wysiłek, którego już nie chce się więcej podjąć. Wszystko oczywiście zależy od nastawienia psychicznego i od wytrzymałości organizmu oraz dobrego przygotowania. Zacznijmy więc od przygotowania. Czy jest niezbędnie potrzebne? Okazuje się, że w przypadku niektórych osób niekoniecznie. A może to jednak jest tak, że maraton da się przebiec z samym pozytywnym nastawieniem mentalnym. Nie wiem. Na wszelki wypadek przygotowaliśmy się z Darkiem w tym sezonie wyjątkowo solidnie. Myśleliśmy o poprawie dotychczasowych wyników i odwaliliśmy uczciwie tę całą katorżniczą pracę biegową, nazywaną fachowo BPS-em. Już od początku sierpnia w pocie czoła przemierzaliśmy kolejne kilometry, by na tydzień przed maratonem powiedzieć sobie, że biegniemy znów razem w ustalonym wspólnie tempie. Pewien niepokój zasiała jednak we mnie na dwa dni przed maratonem rozmowa z FREDZIEM, który sugerował abym atakowała bardziej ambitnie. Piątkowe spotkanie w Marysinie Wawerskim, na które przyszli nasi dobrzy znajomi nastroiło mnie jednak optymistycznie. Potem spotykamy się jeszcze na sobotnim porannym SBBP z Jurkiem Skarżyńskim, który omawia ze mną taktykę biegu i już wówczas wiem co powinnam zrobić. Resztę soboty spędzamy w miasteczku maratońskim kibicując sztafetom ekidenowym. Znów była okazja do spotkania się z całym mnóstwem biegowych koleżanek i kolegów, tych z którymi widzieliśmy się zupełnie niedawno, jak i z tymi, z którymi nie było okazji widzieć się od dłuższego czasu. Na zatrzymywanie się przy stoiskach wystawców targów z okazji maratonu nie zostało już zbyt dużo czasu. Po odebraniu pakietów startowych szybko wracamy do domu, gdyż trzeba się jeszcze przygotować do jutrzejszego startu. Kładziemy się dość wcześnie spać, gdyż czujemy się znużeni po całym dniu spędzonym na nogach i w hałasie. Budzę się w środku nocy z bólem głowy. Aby zasnąć muszę wziąć dwie tabletki przeciwbólowe. Rano z powodu ściśniętego żołądka mam kłopot ze zjedzeniem całego zaplanowanego śniadania. Coś słabo się to zaczyna.

Jedziemy rano na Starówkę z przygotowanymi odżywkami w buteleczkach i saszetkach, torbami z ubraniami na przebranie i pozostawienie w depozycie. Jest jeszcze wcześnie i dość chłodno, dlatego zostajemy w wierzchnich ciepłych ubraniach. Powoli Plac Zamkowy wypełnia się biegaczami, ale wszyscy są też jeszcze ubrani grubo. Nadciągają znajomi i przyjaciele, można teraz zostawić torby pod ich opieką i udać się na krótką rozgrzewkę. Czy już zdejmować długie spodnie i bluzę? Jest mi nadal zimno, ale zostało już mało czasu do startu, a tu jeszcze kolejka do toy-toya. Ubrani więc jeszcze w bawełniane koszulki, które wyrzucimy po starcie i rękawiczki, które pewnie znów mi będzie żal wyrzucić, wciskamy się w tłum stłoczony przed linią startu. Robi się ciepło, ale nie zdążyliśmy się nawet dobrze rozejrzeć wokół gdy pada strzał startera. Chwilę drepczemy w miejscu i biegniemy. Tabliczka z napisem 3:45 jest jakieś 20 m przed nami i zaczyna się oddalać. Nie chcąc jej stracić z oczu podążamy za nią choć nie jest to łatwe w tym gęstym tłumie biegnących. Dobiegamy do palmy, słyszę gorące rytmy salsy i ... zdejmuję bawełnianą koszulkę. Przez moment jest mi chłodno w ramiona i zastanawiam się przed wyrzuceniem tego wierzchniego okrycia, ale Darek też zdejmuje koszulkę i obydwie lądują w kuble na śmieci. Jest pochmurno, ale potem wyjdzie słońce, więc warto jednak mieć odkryte ramiona J. Na Marszałkowskiej na wysokości Galerii Centrum mija nas triathlonista Jurek, który biegnie dość zachowawczym wolnym krokiem, ale jednak powoli się oddala. My wyrównujemy też tempo, teraz mamy biec około 5:20 min/km. Grupa na 3h 45 jest przed nami, ale nie gonimy jej. Na Placu Piłsudskiego tłum kibiców, gra orkiestra. Za chwilę kolejny punkt muzyczny, tym razem kapela warszawska. Omijamy punkt z napojami, niedługo będzie 5 km, a tam czekają już fil, Rafał w czerwonej kurtce i Justyna z tablicą z napisem „Odżywki własne Entre.pl Team”. Fil podaje nam buteleczki. Teraz skręcamy na Stare Miasto i zaczyna się kostka brukowa. Patrzę pod nogi i nie zauważam kibicującej Ewy (rudej). Od Placu Zamkowego pokonujemy tę samą trasę jeszcze raz. Ale co to? Na Nowym Świecie otworzyły się stragany: pachnie świeży chleb, wszędzie kiełbasy, kaszanki, miody. Jaka szkoda, że musimy biec dalej. Niejednemu zachciało się jeść i pić na sam widok tych smakowitości. Znów mijamy palmę. Tym razem przyjrzałam się tańczącym na chodniku obok i biegniemy dalej prosto. Teraz pętla zatacza krąg przez Al. Ujazdowskie i ul. Piękną. W Alejach jest mniej kibiców, ale za to stoją dwie uśmiechnięte dziewczyny: żona i córka Darka Rosy, które podają nam kolejne buteleczki z piciem. To pozwala nam na przebiegnięcie przy punkcie organizatora bez zbędnego wybijania się z rytmu. Sprawdzamy międzyczas na 10 km z wypisanymi czasami naszej taktyki na dziś i mamy 10 sek „obsuwy”. Na Marszałkowskiej nieznacznie przyspieszamy aby nadrobić stracone sekundy. Nie jest to jednak łatwe bo kolejne punkty muzyczne, kibice wszystko to rozprasza na tyle, że łatwo zwolnić, zagapić się. Wreszcie jest 15 km i znów fil, który zgodnie z moją prośbą odlepił od buteleczki z piciem przylepioną taśmą saszetkę z koncentratem i serwował je oddzielnie, co bardzo mi ułatwiło konsumpcję obydwu mikstur. Popijanie małymi łyczkami w biegu słodkich napojów zajęło mi prawie cały Most Gdański, więc z tego odcinka niewiele pamiętam. Bardzo ciekawa była natomiast dalsza część trasy, bo w tym roku oprócz podziwiania kolorowego węża biegaczy zbiegających ślimakiem z mostu, można było minąć się na małej agrafce wybiegającej kawałek pod mostem w stronę Żerania i zawracającej znów w kierunku ZOO. Wtedy przyjrzałam się jaka odległość dzieli nas od grupy 3:45 prowadzonej przez Michała oraz zobaczyłam biegnącego spokojnie Krokomierza. Nasz plan zakładał nieznaczne przyśpieszenie tempa od 16 km. Czyli należało zacząć właśnie teraz. Darek ucina krótką wymianę zdań z jakimś przypadkowym biegaczem na temat zbyt wysokiego tempa pacemakera i też zaczynamy biec zdecydowanie szybciej. W połowie mostu mieszamy się z grupą. Jest naprawdę bardzo duża. Nie sądziłam, że aż tak. Gdzieś w jej środku widzę osłoniętą od wiatru Mel. Pozdrawiamy się i zbiegam na prawą stronę mostu. Jest już 20 km i widzę Maję. Dołącza do nas i będzie towarzyszyć mnie i Darkowi przez dalsze kilometry. Na początku rozmawiamy, ustalamy tempo i liczymy na to, że tak przyjemnie będzie już do końca. Na Dobrej kibicuje żywiołowo siostra Kai z mężem. Ludna i Myśliwiecka mijają szybko. Na ul. Szwoleżerów tylko cisza i powiało wiatrem, który zamiótł opadłe brązowe liście z jezdni. Z nostalgicznego jesiennego nastroju wybił nas na chwilę Olek, który stał na skrzyżowaniu z Czerniakowską. Przebiegł z nami kilkadziesiąt metrów, życzył powodzenia i rzucił jeszcze informację, że za dwa kilometry czeka Adam z Asią z naszymi odżywkami. Widzimy teraz po przeciwnej stronie Czerniakowskiej biegnącą czołówkę wracającą już z Wilanowa w kierunku mety: Robert Celiński (ale nie z tych Celińskich), potem Sobańska, za nią w dużej odległości czarnoskóra biegaczka, dalej rozpoznaję Kostka. Dobiegamy wreszcie do punktu gdzie Adam podaje nam buteleczki, otwieram koncentrat, ale gubię zakrętkę, a koncentrat wylewa mi się zanim zdążyłam go wypić. Piję trochę picia z butelki, a resztę wyrzucam. Wkrótce zaczynam czuć jakieś osłabienie i zastanawiam się, że to pewnie przez wiatr, dlatego chowam się przed nim za plecami Mai albo Darka. Mam wrażenie, że wtedy biegnie mi się lżej. Niestety okazuje się, że Maja, która stara się utrzymać stałe tempo jest kilka kroków przed nami. Czyżby jednak kryzys? Staram się nie myśleć o tym. Z jednej strony cieszę się, gdy słyszę, że to już 28 km, a z drugiej strony wolałabym aby to już był 38. Boję się, że nie wytrzymam biegu w tym tempie przez jeszcze co najmniej 10 km. Lekko zwolniliśmy, zresztą taki był plan: od 26 km nieco wolniej. Maja proponuje nam picie na 30 km, ale nie zatrzymujemy się, ani nie zwalniamy tylko prujemy dalej, byle dalej od tego Wilanowa. Mam wrażenie, że zaczynam być głodna, więc przed punktem na 35 km proszę Maję żeby wzięła jednak banana. Zjadam dwa kęsy i z utęsknieniem czekam na 36 km gdzie są nasze ostatnie odżywki węglowodanowe. Darek jednak postanawia napić się wcześniej i zatrzymuje się przy punkcie z wodą. Ja biegnę dalej z Mają. Jest Adam, podaje mi buteleczkę, z której wypijam łyk i oddaję ją Mai. Pytam co z Darkiem, ale Maja przekonuje mnie żebyśmy biegły dalej. Dołącza do mnie jeszcze Asia na rowerze i biegnący obok Maciek - skończyli obsługę punktu na 36 km i będą towarzyszyć mi prawie do mety. Wiem, że Darkiem zaopiekował się Adam, który będzie jechał obok niego na rolkach. Maja namawia mnie na dogonienie jakiejś dziewczyny na trasie, a jak nam się to nie udaje to znów ma nowy cel: kolegę, z którym się ostatnio ścigała na Kabatach. Ja jednak czuję, że już mi zupełnie nie wychodzi żadne przyspieszanie. Na dodatek zaczyna mi doskwierać kolka. Próbuję robić głębsze oddechy przeponą, ale kolka nie mija. Wtedy słyszę głos Michała, który bardzo miło prosi Asię jadącą obok mnie na rowerze o zjechanie z trasy, gdyż dogania nas duża grupa biegaczy. Rzeczywiście zaczyna nas wchłaniać grupa na 3:45. Pozdrawiają nas bardzo serdecznie, a ja zaczynać po cichu wyć z bólu. Boli mnie podwójnie, że kolka i że 3:45 odchodzi bezpowrotnie. Maja radzi aby ucisnąć bolące miejsce. Nie pomaga. To jeszcze jest ten sposób z rozluźnieniem ramion i opuszczeniem głowy. I wtedy ktoś mnie woła po imieniu. Kątem oka widzę, że to Yogi. A ja łzy w oczach, grymas na twarzy. A miało być tak pięknie. No nic, trzymam fason i odpowiadam, że tylko jakoś słabo się czuję. Chyba to zrozumie, w końcu 3 km przed metą można czuć się już słabo. Maja z Asią biegną obok mnie, a w zasadzie przede mną, a ja resztkami sił udaję, że biegnę. W zasadzie powłóczę nogami po asfalcie. Wyprzedza mnie rozpędzony Żuczek. Maja pociesza mnie, że teraz odpocznę na zbiegu do tunelu. Robi się ciemno, jest chłodno i słychać jakieś energetyczne dźwięki. Mam wrażenie, że jest nieco lepiej i choć nadal biegnę wolno, wydaje mi się, że kolka jakby się zmniejszyła. Nie zdążyłam pomyśleć o podbiegu na wylocie tunelu, bo najpierw dostaję instrukcje od Mai, aby pracować mocno rękoma i że przecież to nie jest wydma w Falenicy, więc dam sobie z nim radę, a potem słyszę wrzask kibiców: najbardziej wrzeszczał Kuba. Dzięki serdeczne, że tam byliście wszyscy. Wybiegam więc z tej ciemności tunelu i co sił w rękach, bo nogi już dawno odmówiły posłuszeństwa, odpycham się do przodu. Teraz mam biec tylko prosto do mety. Maja mówi coś o 1 minucie biegu i jeszcze mi pokazuje plecy Żuczka, które mam wyprzedzić. Czy ona wie co mówi? Przecież to jest niemożliwe. Zbieram się jednak w sobie i zaczynam finiszować na jakieś 500 m przed bramą mety. Mijam Żuczka, biegnę dalej i widzę już cyfry na zegarze. Jednak jestem przed czasem. Bo to co się wyświetla na zegarze to czas brutto, a ja mam jeszcze 25 sekund zapasu. Nie wiem gdzie jest linia mety, bo nie ma maty, tylko jakaś kreska na asfalcie i kawałek dalej druty rozpięte nad głowami do pomiaru czasu. Czy mam jeszcze podejść ten kawałek? Jakaś kobieta pomaga mi iść i pyta czy dobrze się czuję. Jest mi słabo i daję się prowadzić dalej. Zawijam się w folię, odbieram torbę z piciem i idę szukać Maję. Jestem jej bardzo wdzięczna i dziękuję za to co zrobiła dla mnie. Czekam chwilę na Darka i idziemy we dwójkę po odbiór rzeczy do przebrania. Po drodze opowiada mi swoje przeżycia na ostatnich 5 km gdy się rozdzieliliśmy. Okazało się, że musiał się 3 razy zatrzymywać z powodu skurczów mięśni obydwu nóg. Oj, bólowo jednak potoczyły się dla nas te ostatnie kilometry. Zmęczeni i słabi, ale jednak szczęśliwi zmierzamy do depozytów mijając ciągle po drodze jakiś znajomych i wzajemnie sobie gratulując. W końcu podjeżdżamy busikiem do pobliskiego basenu na Polonii, gdzie możemy się wykąpać i przebrać. W tym czasie dostajemy sms-y z informacją o uzyskanym czasie netto, miejscu open i w kategorii. Ja tym razem jestem piąta w kategorii. Wysyłam te informacje do Radka, który biegł w tym samym czasie maraton w Berlinie. Radek był szybszy ode mnie i odpisuje mi, że zawiódł się na mnie, bo to ja miałam pobiec szybciej od niego. Ale skąd mogłam wiedzieć ile on dziś pobiegnie? Wolałam nie szarżować J. Wracamy w okolice mety gdzie dalej spotykamy znajomych i czekamy na dekoracje zwycięzców. Największy dzisiejszy sukces to II miejsce drużynowo dla Entre. PL Team I. “Moja” drużyna maratońska, czyli Entre.pl Team II zajęła 7. miejsce. Świętowanie połączone z uzupełnianiem węglowodanów było jak zwykle w dawnym TeaArcie na Bednarskiej. Nie mogło jednak trwać zbyt długo, bo zmęczenie dało o sobie znać wyjątkowo wcześnie. Do domu podrzucił nas Piotrek_Marysin, który zabrał jeszcze Pita. Tym sposobem nie musieliśmy się wszyscy tłuc autobusem, tylko wysiedliśmy wygodnie pod samą bramą domu. Jeszcze tylko wypakowanie rzeczy z toreb i można położyć się do wygodnego łóżka. Sen musi wystarczyć za pełną regenerację przed jutrzejszym normalnym dniem.

W pracy wjechałam wyjątkowo windą. Kto przebiegł maraton wie dlaczego. Spotkany w windzie kolega spytał, czy biegłam wczoraj. Kiwnęłam głową, że tak i obiecałam, że zajrzę do niego później. Poranek w pracy zaczęłam więc nie od przeczytania poczty, ale od przebiegnięcia się po piętrach i pokazaniu wszystkim medalu, numeru startowego i ... trasy biegu. Myślę, że wyrysowana trasa z kolejnymi oznaczeniami kilometrów robiły na niektórych największe wrażenie. Nikt jednak nie pytał o zajęte miejsce i to uważam za duży postęp, bo jak mam komuś wytłumaczyć, że dostałam medal skoro byłam 841 na mecie, a Darek który był 921. ma taki sam medal. Na szczęście w świadomości już wielu osób utkwiło, że zwycięzcą w maratonie jest każdy kto przebiegł linię mety.
Za metą z przyjaciółmi.