11.07.2008 (piątek)



tekst: DAR
zdjęcia: DAR
Dziś wreszcie zmobilizowaliśmy się do biegania rano. Wczoraj położyliśmy się wcześnie spać i dlatego wstawanie nie było wyzwaniem nie do pokonania. Do miejsca startu jak zwykle doszliśmy i na trzy, dwa, jeden, ruszyliśmy. Początek dobry, nie za szybko i nie za wolno, po pierwszej pętli jeszcze nie dopadają mnie myśli zwątpienia, więc biegniemy dalej, choć słońce już dobrze nagrzewa powietrze. Szczególnie dotkliwie daje się to odczuć, gdy przebiega się w okolicach leśniczówki. Dodatkowo ten fragment jest piaszczysty i trudniej się tu biegnie. Gdy skończyliśmy po dwóch okrążeniach jesteśmy spoceni i latają wokół nas muchy. Wracamy więc rozciągać się przed domem na drewnianym podeście i w środku w domu na łóżku. W czasie, gdy Darek się kąpie, ja ćwiczę, potem biorę odświeżający prysznic i przebrani idziemy na śniadanie. Jemy je wspólnie z gośćmi z suczką. Wczoraj przyjechał jeszcze jeden samochód z gośćmi, ale oni śpią zdecydowanie dłużej. Gdy my odpoczywaliśmy po śniadaniu oni jeszcze długo byli w jadalni. Nie chcieliśmy przeszkadzać w tym czasie gospodyni i nie prosiliśmy o kawę, chociaż czuliśmy potrzebę jej wypicia. Dzisiaj był zdecydowanie dzień owadów. Na niebie nie było chmur, świeciło ostro słońce i wszędzie coś latało w powietrzu. Najpierw na naszych suszących się po bieganiu butach, siadały całe stada motyli. Potem, gdy szło się wśród traw skakały wysoko koniki polne, latały ważki, motyle różnej wielkości i w różnych barwach, co chwila przysiadając na kwiatach. Sielski obraz psuły jednak muchy, duże, bzyczące i latające natrętnie wokół głowy. Spacer łąką przestaje być wtedy przyjemnością. Wracam i pakujemy się na wycieczkę rowerową. Trasa zostaje zmodyfikowana pod kątem miejsca z możliwością napicia się filiżanki kawy. Jedziemy, więc rowerami do Gib, gdzie w barze przy sklepie podają kawę z ekspresu. Deserem są owoce zakupione w sklepie, a Darek nie mógł się oprzeć i kupił znów sękacza – będzie nagrodą po pływaniu. Do jeziora mamy jednak jeszcze spory kawałek drogi. Mamy do wyboru 7 km ruchliwą szosą asfaltową, a potem leśną drogą, albo od razu wjechać do puszczy. Wybieramy wariant całkowicie puszczański. Droga do Okółka okazała się być bardzo przyjemna i zupełnie nie wyboista. W Okółku trochę więcej piachu, ale w lesie znów łatwo. Żółte znaki doprowadzają nas nad samo jezioro Płaskie. Tak jak się spodziewaliśmy w taki słoneczny i ciepły dzień (22-26 st.) na plaży przy naszym polu biwakowym jest sporo ludzi: pływają, opalają się. Odpoczywamy pół godziny i przebieramy się w pianki. Temperatura powietrza i wody zupełnie nie koreluje z naszymi strojami, ale pokusa popływania „bezwysiłkowego” jest silniejsza od wszystkiego. Darek bije rekord najdłuższego dotąd pływania w jeziorze. Ja wypływam po raz pierwszy na głębszą wodę kraulem. Najpierw asekuracyjnie płynę w jedną stronę żabką, a wracam do brzegu kraulem. Potem podejmuję próbę płynięcia w obie strony kraulem. Pierwsze koty za płoty. Nie jest to styl perfekcyjny w ruchach, ale jakaś malutka bariera pokonana. Wracamy znaną drogą przez las do domu. W pewnym momencie oglądam się i nie widzę za sobą Darka. Zatrzymałam się i czekam na niego rozglądając się wokół. Gdy Darek dojeżdżał do mnie widzę jak przed nami przez drogę przebiegło kilka dzików; małe brązowe i większe czarne. Mówię cicho do Darka, aby nie jechał i wtedy stoimy obydwoje lekko zaskoczeni tą sytuacją. Przebiegają kolejne dziki, na szczęście nie są nami zainteresowane. Wyskakują na drogę, niektóre zatrzymują się na moment i widzę ich ryje z kłami i czarne postaci dorosłych. Gdy już chcemy ruszyć z krzaków wyskakuje ich jeszcze kilka średnich sztuk. Stoimy więc jeszcze, aby mieć pewność, że nie wyjedziemy prosto na dziki. To była bardzo duża rodzina dzików. Naciskamy na pedały ile sił w nogach chcąc opuścić to miejsce jak najszybciej. Nie chciałabym się spotkać jeszcze raz z dzikiem w środku puszczy. Zauważam jeszcze lecącego bezszelestnie między drzewami dużego brązowego ptaka. Mam świadomość, że jest tu sporo dzikich zwierząt. W miejscu gdzie jest górka z piachem i przeprowadzamy rowery, las jest czysty i widoczność większa. Rozglądam się uważnie dookoła i czuję jak kapie mi pot, jest ciepło, ale trochę też górę wziął strach. Zupełnie nie wiadomo, kiedy jesteśmy już na skrzyżowaniu, od którego zostało już tylko 2 km do domu. Gdy opowiedzieliśmy przy obiedzie o naszym bliskim spotkaniu z dzikami w takiej ilości, gospodyni wiedziała, że mieliśmy szczęście, że tylko je widzieliśmy. Dorosłe samice w obronie swoich małych potrafią zaatakować. Dobrze, że w porę się zatrzymaliśmy i nie wjechaliśmy w tę grupę. Pachnąca, smakowita zupa pomidorowa i pieczone udko kurczęcia z kaszą i kiszonym ogórkiem ukoiły nas na resztę dnia.