09.07.2008 (środa)



tekst: DAR
Poranne bieganie znów zakończyło się po dwóch okrążeniach. Zaczynaliśmy się już zastanawiać, czy to nie jest kwestia biegania przed śniadaniem, czy może wpływ nadmiaru aktywności, a może to ten las tak wpływa na nas. Było bezwietrznie, spociliśmy się tak jakby był straszliwy upał, albo jakbyśmy biegali w jakimś szalonym tempie, a przecież biegliśmy wolno. Drugą pętlę kończyłam z zadowoleniem, że to już koniec. Zupełnie nie wiem dlaczego ale biega mi się tutaj wyjątkowo ciężko. Jest tylko kilka takich momentów, gdy zapominam o tym uczuciu i biegnę w lekkim transie, ale to dopiero gdzieś na drugiej pętli przed wybiegnięciem na ostatnią długą prostą. Już zaczynałam podejrzewać, że to przez to, że trasa jest lekko pofalowana, ale przecież nie są to żadne góry, ledwo kilkanaście metrów przewyższenia. Obserwuję tętno podczas biegania i wcale nie jest takie wysokie, a jak wychodzimy z domu to też czuje się wyraźny chłód tak, że początkowo jest nawet zimno w koszulce z krótkim rękawem. No po prostu nie wiem o co chodzi. Po śniadaniu zbieramy się na wycieczkę rowerową. Pakujemy do plecaków pianki i ręcznik oraz kawałek sękacza, który mamy zamiar zjeść po pływaniu. Najpierw jedziemy w kierunku przejścia granicznego w Rudawce. Jest słonecznie, więc można zdjąć bluzę i zostać w koszulce z krótkim rękawem. Najpierw droga wiedzie przez las piaszczystą i żwirową drogą. Mijamy most na Szlamicy i jesteśmy w Mułach. W lesie urokliwe kapliczki w pniach drzew. Podziwiamy jaz i nową śluzę w Kudrynkach i dojeżdżamy asfaltową już drogą do Rudawki. Przerwa na kawę i ciasteczka w wiejskim sklepie. Tak nam się udzieliła sielska atmosfera nigdzie nie śpieszącego się czasu, że zapomnieliśmy o przejściu granicznym i prosto ze sklepu pojechaliśmy asfaltem do wsi Gruszki. Po drodze spadło na nas kilka kropel deszczu, a gdy znaleźliśmy się pod sklepem w Gruszkach postanowiliśmy nie ryzykować, gdy zobaczyliśmy ciemną chmurę w kierunku, w którym mieliśmy jechać. Uprzejma młoda sklepowa poradziła nam abyśmy schowali się przed deszczem w sklepie. Zanim wtaszczyliśmy rowery do środka rozpoczęła się ulewa, która trwała z dobrą godzinę. Darek w tym czasie przeczytał gazetę, a ja obejrzałam dokładnie zawartość sklepowych półek studiując uważnie ceny wszystkich artykułów. Czego tam nie było: lizaki, chipsy, konserwy rybne i mięsne, cała bateria alkoholi, wędliny, sery, warzywa, artykuły gospodarcze w ogromnym asortymencie, buty, słoiki, grabie, doniczki i mnóstwo innych przydatnych w domu rzeczy. Klientów w sklepie nie było dużo, a to pewnie za sprawą padającego deszczu, ale sklepowa nie nudziła się, bo układała na półkach i w zamrażarkach dostarczony przed burzą towar. Najpierw były w sklepie dwie pokaźnej budowy kobiety, które miały fioletowe od jagód dłonie i usta. Zapytałam je czy jest dużo jagód w lesie, a jedna z nich odpowiedziała śpiewnym i nieco zawiedzionym głosem, że w tym roku zapowiadało się na wiosnę, że będzie dużo, ale potem było sucho i trochę wymroziło i teraz jagody są bardzo słabe. Potem ruch w sklepie ustał, zostaliśmy tylko my, sklepowa i jeden mały, pomarszczony i przesycony zapachem piwa mężczyzna, który stał przy drugim oknie i co jakiś czas wydawał pogodowy wyrok: przejaśnia się, by chwilę później stwierdzić, że będzie jeszcze długo padało, a za moment znów ponurym głosem oznajmić, że z jednej strony przetarło się. Stał przy oknie i zagadywał do każdego wchodzącego do sklepu klienta, że po co będzie szedł na deszcz i moknął. Najpierw wszedł w kapiącym płaszczu z kapturem podobny do stojącego przy oknie, przykurczony i drobny mężczyzna, potem podjechał samochód, z którego wyskoczył młody chłopak w roboczych spodniach ogrodniczkach i poprosił o jedno piwo. Najzabawniejszy był jednak mały chłopiec, który biegał przez ulicę pełną kałuż kilka razy do sklepu i z powrotem do domu naprzeciwko, tak jakby czegoś zapomniał. Wreszcie po mocowaniach z klamką drzwi wejściowych udało mu się kupić chipsy, a przy kolejnej próbie lizaka. Pobiegł pędem do domu zadowolony. Gdy deszcz nieco już zelżał założyliśmy kurtki i postanowiliśmy jechać dalej. Po przejechaniu fragmentu dziurawym i pełnym kałuż asfaltem skręcamy w leśną drogę. Ta jednak jest w dalszej części zarośnięta trawą i rowery nam się umyły, ale w pewnym momencie czuję, że mam mokre skarpetki. Na szczęście nie pada już i dojeżdżamy do Mikaszówki, potem jeszcze tylko Rygol i jesteśmy nad jeziorem Płaskim. Jest mała fala, ale gdy przez zachmurzone niebo lekko prześwieca słońce, woda nieco się uspokoiła. Pływamy pół godziny, bo na więcej nie ma już czasu. Przebieramy się i pędzimy z powrotem do domu żeby zdążyć na obiad. Jesteśmy 5 minut przed 17.30 i gospodyni daje nam jeszcze 10 minut, bo tyle może jeszcze posiedzieć w piecu baba ziemniaczana. Możemy w tym czasie ochłonąć i przebrać się. Na liczniku rowerowym mamy 41 km. Poobiednia sjesta nie trwa zbyt długo, bo oprócz tego, że obiad był opóźniony to jeszcze mieliśmy świadomość, że omija nas kolejne wydarzenie muzyczne w Sejnach. Jedziemy więc zaraz po obiedzie do Sejn, a i tak na miejscu okazało się, że gdy weszliśmy do Sejneńskiej Spółdzielni Jazzowej to muzykowanie już się dawno zaczęło. Na parapecie okna stały otwarte butelki po winie musującym z etykietkami z napisami w cyrylicy, pod krzesłami kieliszki, na ścianach plakaty ze słynnymi nazwiskami muzyków jazzowych, a na scenie zespół składający się z pianisty, puzonisty, trębacza, dwóch gitarzystów i perkusisty. Serwowali jazz w pigułce, gdyż przeszli się od wczesnego okresu jazzu do Milesa Daviesa i Hancocka. Na koniec zaprosili do swojego składu młode pokolenie klezmerów, co zaowocowało ciekawym wykonaniem jednego utworu, który miał być początkiem jam’u. Całość „reżyserował” starszy puzonista, który dawał znaki, kto będzie, jaki fragment grał, ale widać było, że wytrawna część zespołu Kacpra (młodego i zdolnego trębacza, który grał pierwsze skrzypce również na wczorajszym koncercie) doskonale wie jak i co ma grać. Oprócz brzmienia trąbki dało się słyszeć kilka zgrabnych solówek gitary. Na koniec został zapowiedziany koncert Tria Marcina Olaka; szkoda tylko, że to za tydzień, kiedy już nas tu nie będzie. Bardzo się nam ten koncert jazzowy podobał, bo nie dość, że wstęp był wolny, to jeszcze było to smakowite zakończenie bardzo urozmaiconego dnia.