03.07.2008 (czwartek)



tekst: DAR
zdjęcia: DAR
Trudno jest nam wstać, chociaż spaliśmy wyjątkowo długo, ale po wczorajszym wyczerpującym dniu, nie przewidywaliśmy porannego biegania, dlatego mogliśmy dziś dłużej pospać. Wreszcie wstałam i zmobilizowałam się do ćwiczeń, choć z jednego zrezygnowałam z powodu nadwyrężenia mięśnia grzbietowego po wczorajszej jeździe rowerem. Okazuje się, że jednak geometria ramy tego roweru nie jest do końca przyjazna dla moich pleców. Na śniadanie dostajemy bardzo gęstą owsiankę. Potem jeszcze wędliny, sery i znów jajko (dziś na miękko). Jajka nie jem, za to cały talerz owsianki i kanapki tak. Jest piękna słoneczna pogoda. Decydujemy się na jezioro. Tyle, że zamiast rowerami jedziemy samochodem. Tym sposobem mieliśmy okazję przekonać się jak wygląda poruszaniem się autem po puszczy. Wszędzie poustawiane są znaki zakazu ruchu i można jechać tylko jedną główną drogą. Jedziemy wolno uważając na koleiny i piach. Najpierw podziwiamy zza szyb Zelwę, potem na chwilę zatrzymujemy się przy sklepie w Gibach. Zaopatrzeni w spory kawałek sękacza i owoce jedziemy nad Jezioro Płaskie. Po drodze spotykamy stojący na krzyżówce w środku puszczy samochód Straży Granicznej, który jedzie za nami aż do jeziora. Wtedy uświadamiamy sobie, że nie wzięliśmy ze sobą żadnych dokumentów, a przecież jesteśmy tuż przy granicy państwowej. Na polu biwakowym jest kilka namiotów i obok na drodze stoi jeden samochód. Na pomoście siedzi dwoje dorosłych osób, kilkoro dzieci chlapie się w płytkiej wodzie przy brzegu. Znajdujemy niezbyt wygodne miejsce z boku na skrawku piasku tuż przy krzakach. Po jakimś czasie do wody wchodzą kolejne osoby, w tym bardzo dużo kolejnych dzieci. Słychać wrzaski, pluski, pokrzykiwania, śmiech. Pojawiają się też materace, piłki plażowe, wielkie dmuchane orki, delfiny, zupełnie jak w jakiejś letniskowej miejscowości, a przecież jesteśmy nad malutkim leśnym jeziorkiem. W tym zamieszaniu nikt nie zwraca uwagi na nasze pianki. Pływaliśmy przy brzegu do najbliższego pomostu, potem wróciliśmy i jeszcze parę razy wypływaliśmy do środka jeziora i z powrotem, ale cały czas blisko brzegu. Nie czuję się pewnie, aby wypłynąć daleko. Darek też jeszcze nie ma takiej śmiałości, choć pływa już bardzo dobrze, ale w końcu to są nasze pierwsze próby na otwartej wodzie. Wszystko to pomimo, że pianka daje jednak poczucie bezpieczeństwa. Po pierwsze nie sposób w niej utonąć, tak przynajmniej się wydaje, gdyż strasznie wypycha ciało na powierzchnię, można położyć się na plecach i leżeć na wodzie odpoczywając. Po drugie nie czuje się zimna, co może dziś nie było aż takie konieczne, bo woda w jeziorze jak i powietrze są ciepłe. Po trzecie jest się skutecznie odizolowanym od wszelkich wodorostów i innych wodnych „świństw”, które lubią zaplątać się wokół ręki lub ocierać o brzuch. Gdy znudziło się nam pływanie, a słońce zaczynało nas już przypiekać postanowiliśmy się zebrać. Wtedy zauważyłam jak ucieka do pobliskich krzaków jakiś gad zielonego ubarwienia. Drugi podobny wygrzewał się w trawie obok. Przedtem taki sam płynął w wodzie przy brzegu i uciekał spłoszony przez bawiące się w wodzie dzieci. Zaczęłam patrzeć jeszcze bardziej uważniej pod nogi żeby nie nadepnąć jakiegoś gada. Stanowczo za dużo węży jak na jeden dzień. W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze raz o Giby, gdzie mieliśmy małą lekcję historii: najpierw przeczytaliśmy w tablicy kościelnej informację o lipcowej obławie NKWD w 1945 r. w wyniku, której wywieziono 600 osób z trzech sąsiednich powiatów. Potem byliśmy na wzgórzu opodal kościoła, gdzie w 1991 r. postawiono krzyż i tablice upamiętniające te wydarzenia. Wracaliśmy jedyną znaną nam drogą przejezdną i bez zakazu ruchu przez środek Puszczy. Droga jest cały czas piaszczysta, trzeba nią jechać wolno gdyż ma koleiny. Jest trochę monotonna, ale ma też swój urok, bo podczas wolnej jazdy można podziwiać las. Nam udało się zobaczyć startującego do lotu bardzo dużego ptaka, może to był myszołów, a może orzeł. W każdym bądź razie był to duży drapieżny ptak. Wróciliśmy dużo przed obiadem, więc nie musieliśmy się spieszyć i mogliśmy się spokojnie do niego przygotować. Nawet mieliśmy czas, aby dla zaostrzenia apetytu pójść nad Marychę i posłuchać śpiewu ptaków, spotkać się ze znajomą ropuchą i poobserwować niebieskie ważki. Obiad zaczęliśmy w ciszy i z powagą, bo byliśmy tylko we dwoje i gospodyni, która jak zwykle dyskretnie i z wyczuciem poruszała się w drugiej części kuchni oddzielonej kredensem od części jadalnej. Zza zamkniętych drzwi sąsiedniego pokoju dochodziły odgłosy telewizora, to mama gospodyni oglądała film o Beethovenie. Na stole pojawiła się zupa jarzynowa z drobną fasolką, a za chwilę ogromny półmisek z sałatą, a za nim miska makaronu i do tego sos z grzybami. Grzyby pachniały już od śniadania w kuchni, więc się spodziewałam, że dziś na obiad będą, tylko nie wiedziałam w jakiej postaci. Sos był pyszny, sałata zresztą też. Ledwo wstaliśmy od stołu, a chcieliśmy już wyjść jak najszybciej, aby uciec od niezręcznej ciszy, jaka zapanowała od momentu przyjścia na obiad nieco spóźnionych gości, którzy najpierw wpadli głośni, by później nie zamienić ani słowa z nami. Odpoczynek po obiedzie zamienił się w długą sjestę połączoną z czyszczeniem przez Darka łańcuchów w rowerach oraz wspólne czytanie książek (wreszcie mamy czas na czytanie, czuję się jak na prawdziwym urlopie). Wieczorem mamy zamiar przejść się dawnym szlakiem WOP-istów aż do trójstyku granicznego, ale musimy założyć długie spodnie i kryte buty. Pomimo, że dni są ciepłe i słoneczne (dziś było nawet 30 st.), to wieczory i noce są chłodne i gospodarz pali w piecu, który nie tylko ogrzewa wodę, ale również kaloryfery. W lipcu włącza się na noc ogrzewanie, a w czerwcu zdarzają się przymrozki i trzeba dosiewać w ogródku. Dobrze, że nie założyliśmy sandałków, bo ścieżka okazała się być mocno zarośnięta i wcale nie prowadziła tuż nad rzeką, czyli tak jak granica, tylko trzeba było poszukiwać przebiegu ścieżki. W pewnym momencie nawet skręciliśmy w jakieś pokrzywy, a w drodze powrotnej buty mieliśmy mokre od rosy. Po drodze słyszeliśmy charakterystyczny dźwięk terkotania jaki mógł wydawać derkacz, a nad rzeką pięknie śpiewały inne ptaki. Szliśmy ścieżką obok dwóch domów: jeden miał doprowadzone druty elektryczne, drugi już nie. Tam też zapytaliśmy kobietę o drogę, którą nam wskazała, ale ostatecznie nie doszliśmy do granicy, a to, dlatego, że później dróg w lesie było tyle, że nie wiedzieliśmy, w którą skręcić, a głupio byłoby się zgubić tuż przed zmrokiem. Zachodzące słońce oświetlało na czerwono nieliczne chmury na niebie, które wyglądały tak jakby właśnie się żarzyły, a gdy doszliśmy do domu słońca już nie było widać nad horyzontem, ale nadal było jeszcze widno.
kliknij, aby powiększyć kliknij, aby powiększyć
kliknij, aby powiększyć kliknij, aby powiększyć
kliknij, aby powiększyć kliknij, aby powiększyć
kliknij, aby powiększyć