Majówka w Bieszczadach

01-04.05.2008

tekst i zdjęcia: DAR
01.05.2008

Na początek ostatni etap
Przeniesienie w inny świat „majówki” zaczęliśmy niewiele po północy. Budzik wyrwał nas ze snu w środku nocy. Jedziemy na drugi koniec Polski po to aby jeszcze dziś znaleźć się na szlaku Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Chodzi oczywiście tylko o jeden szlak, który mamy od jakiegoś czasu w głowie, szlak z czerwonymi oznaczeniami. Czerwone znaki będą nam towarzyszyły przez cztery kolejne dni naszego pobytu w Bieszczadach. Mamy plan codziennie przemierzyć inny fragment tego szlaku. To jest nasz element przygotowań do imprezy obrosłej w legendę nie tylko pośród fanatyków biegania po górach, ale również wśród mieszkańców i turystów odwiedzających te tereny. Bieg Rzeźnika stał się już tak słynny, że z kameralnej imprezy sprzed 5 lat, stał się biegiem, na który wprowadza się limity zgłoszeń uczestników. Ale po kolei, jesteśmy teraz w Brzegach Górnych. Strasznie mnie nurtuje jak to jest biec ten ostatni odcinek Biegu Rzeźnika, dlatego zaczynamy na początek właśnie z tego miejsca. Dziś jest pochmurno i wydaje się nam, że jest chłodno, ale to tylko takie wrażenie po ostatnich dość ciepłych wiosennych dniach. Na wszelki wypadek zakładamy długie legginsy i kurtki. Do plecaków zabieramy, oprócz napoju izotonicznego, po koszulce z długim rękawem. Pogoda jest chwiejna, raz pada deszcz, raz świeci słońce, nie wiadomo jak się ubrać, w górach jednak nigdy nie wiadomo co się może bardziej przydać, ale zawsze lepiej jest zdjąć coś z siebie, niż się wychłodzić przy nagłym załamaniu pogody. Zaopatrzeni w bilety BdPN ruszamy na szlak w kierunku do Ustrzyk Górnych. Mijamy się z chłopakiem w koszulce z krótkim rękawem zbiegającym z kijkami. Pytamy go jaka jest widoczność i czy na górze jest śnieg. Odpowiada, że coś widać, a śniegu prawie nie ma. Uspokojeni tą wiadomością oraz malowniczym widokiem zielonych liści, kwiatów i strumienia (słońce), zupełnie nie czujemy pierwszego podejścia. Gdy wychodzimy na połoninę od razu zakładam na czapkę z daszkiem jeszcze opaskę, która po pierwsze osłania mi spocony kark, chroni uszy, ale dodatkowo przytrzymuje czapkę. Kurtka łopocze, ale chroni dobrze przed wiatrem. Długie legginsy to też był w sumie dobry pomysł: najpierw było mi w nich trochę gorąco gdy szliśmy w słońcu na podejściu, ale teraz na górze sprawdzają się w tych warunkach bardzo dobrze. Mijamy tłumy spacerowiczów, jedni schodzą nam z drogi gdy zbiegamy w dużo szybszym od nich tempie i przyglądają się nam, inni nie zwracają na nas specjalnej uwagi. Połonina szybko kończy się i zaczyna się bukowy las. W pierwszym jego fragmencie czeka na nas niespodzianka w postaci zielonych liści podobnych do konwalii, jednak zapach unoszący się nad zielonymi łanami szybko podpowiada mi, że to może być tylko czosnek niedźwiedzi. Nie próbuję jednak tych liści tylko patrzę pod nogi podczas stromego zejścia i ostrożnie wymijam schodzących tutaj bardzo powoli turystów. W pewnym momencie mignęła mi żółta tabliczka na drzewie, przy którym stała grupka ludzi. Zdążyłam tylko zauważyć część napisu na tej tabliczce, aby poruszać się wg oznakowania w terenie. Nie było to trudne, gdyż znaki były bardzo wyraźne i wyglądały na zupełnie świeżo malowane. Wreszcie dobiegliśmy do podmokłej łąki z kwitnącą kniecią błotną (popul. kaczeńce). Na drugim końcu łąki przechodzimy przez zupełnie nowy mostek, który wyprowadza na parking i punkt kasowy na szlak. Jakie było nasze zdziwienie gdy okazało się, że szlak przebiega właśnie w tym miejscu. Po krótkim odpoczynku na parkingu idziemy przez Ustrzyki w stronę Campingu PTTK. To tam była usytuowana meta Biegu Rzeźnika. Po drodze mijamy jeszcze większe tłumy ludzi niż na szlaku, wypełnione po brzegi parkingi, na kempingu jest nawet kilka namiotów. Dochodzimy do starego mostku, przez który prowadził czerwony szlak. Jest on jednak zagrodzony. Teraz skojarzyłam, że te nowe znaki na szlaku oznaczały po prostu zmianę jego przebiegu. Nie zastanawiając się już dłużej nad logistyką związaną z metą Biegu, ruszamy w drogę powrotną znów na Caryńską i do Brzegów. Spotykamy na trasie tych samych ludzi, których mijaliśmy w tamtą stronę. Niektórzy zagadują widząc nas ponownie: „- To wy już wracacie?”, „- Niezłe macie tempo”. Najdłużej zastanawiałam się co odpowiedzieć na pytanie jednej młodej pani, która chciała wiedzieć skąd mamy tyle siły. W końcu powiedziałam jej, że to dlatego, że jedliśmy dziś na śniadanie owsiankę. Chyba była to celna odpowiedź, bo pani wspinała się pod górę już bardziej spokojna wiedząc skąd się biorą siły na górskie wędrówki. Po drodze kilka razy łapał nas słaby deszcz, ale zawsze wtedy gdy byliśmy w lesie, więc nie zmokliśmy zbyt mocno, zresztą opady były krótkie i za chwilę znów wychodziło słońce. Gdy byliśmy na połoninie to nawet udało się nam zobaczyć panoramę, choć ciemne chmury wisiały nisko na niebie. Jedno co było pocieszające to fakt, że ścieżka na szlaku była sucha, a śnieg, o którym wspominał chłopak z kijkami, leżał w kilku małych płatach, ale tylko na zboczach. Po dotarciu do Brzegów Górnych wracamy do Wetliny. Gospodyni czekała już na nas, ale znając nasze zapędy, nie była specjalnie zdziwiona, że dziś wyjechaliśmy z Warszawy, przebiegliśmy dwa razy Caryńską i spokojnie zdążyliśmy na obiad do Wetliny. Po obiedzie ogarnia nas jednak senność i znużenie po podróży i wycieczce. Nie było mowy o przesiadywaniu w salonie przy nalewce, czy pójściu do restauratora na lampkę wina. Zresztą mamy mocne postanowienie, aby w ciągu tych czterech dni ani razu nie odwiedzić przybytku z winami. W końcu przyjechaliśmy na przygotowanie treningowe do ekstremalnej imprezy, a nie na jakieś wczasy ;-)

Zdjęcia z pierwszej wycieczki
02.05.2008

Dzień drugi pod znakiem rozpoznania startu
Jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni naszą kondycją po wczorajszym dniu, który nie należał przecież do łatwych. Długi sen zregenerował nasze siły wystarczająco i od śniadania nasze głowy zaprząta jedna myśl: dostać się do Komańczy i stamtąd ruszyć trasą przez góry do Cisnej. Jedziemy do Cisnej autem z przekonaniem, że złapiemy tam zaraz autobus do Komańczy. Na miejscu okazuje się jednak, że uzyskane u gospodyni informacje były rozbieżne z rzeczywistym czasem odjazdu autobusu o całą godzinę. Niestety na naszą niekorzyść. Autobus już dawno odjechał, a następny będzie dopiero ok. 14. Nasza determinacja osiągnęła jednak taki poziom, że decydujemy się na wynajęcie prywatnego busa. Po krótkiej negocjacji z właścicielem, jedziemy. Jesteśmy co prawda jedynymi pasażerami, ale jednak jedziemy. Wycieraczki busa chodzą na okrągło, trochę trzęsie na wyboistej drodze, ale po ok. 45 minutach jesteśmy na miejscu, a dokładnie właśnie tam gdzie jest start Biegu. Włączamy stopery i biegniemy. Najpierw długo drogą podziwiając Osławę, aż dobiegamy do Duszatyna. Tutaj, jak mówił operator kamery podczas kręcenia filmu z drugiej edycji biegu: „Żarty się skończyły” i zaczyna się prawdziwy szlak. Mijamy kapliczkę po lewej stronie i przed nami błotnista, rozjeżdżona ciężkim sprzętem do zwożenia drewna, droga przez las. Szlak fragmentami prowadzi obok drogi, ale ta opcja też nie jest zbyt wygodna, gdyż zbocze gdzie poprowadzono szlak, jest strome i śliskie. W kilku miejscach trzeba przeskoczyć przez strumień, gdzie indziej nogi plączą się pomiędzy gałęziami po ścince drewna (jak my to zrobimy po ciemku?). Jeszcze kawałek drogą przez bukowy las i już osiągnęliśmy urokliwe Jeziorka Duszatyńskie. Pewną nowością dla nas są dwa nowe mostki, które dobrze wytyczają szlak. Zerkam jeszcze ukradkiem na jeziorko, Darek idzie pierwszy, więc nie widzi, że znów się zatrzymuję zrobić kilka zdjęć. Nie byłam jeszcze nad jeziorkami wczesną wiosną, więc widok kwitnących żółtych kwiatów knieci, białych zawilców i soczystej zieleni liści odbijającej się w szmaragdowej wodzie, urzekają mnie tak, że chętnie posiedziałabym tutaj dłużej, tak jak czyni zresztą większość odwiedzających to miejsce turystów. My jednak nie mamy czasu na kontemplację i wspinamy się od razu mocno do góry. To podejście na Chryszczatą. Im wyżej, tym las spowija większa mgła. Jest pusto i tajemniczo. Wkrótce osiągamy po prawej stronie krzyż cmentarza wojennego z I wojny światowej, a kawałek dalej po lewej znajomy obelisk. Nie zatrzymujemy się jednak bo zostało nam bardzo mało czasu do limitu wyznaczonego przez organizatorów w tym roku na pierwszy etap (2 h 30 min). Wg naszych zegarków na Chryszczatej jesteśmy dopiero po 2 h 9 min od naszego startu w Komańczy. Teraz większość trasy jest w dół, jednak pokonanie jej strasznie się nam dłuży. Ścieżka faluje: zbiegamy gdzie jest bardziej w dół, trochę podchodzimy gdy pnie się lekko do góry i znów zbiegamy, a przełęczy jak nie widać, tak nie widać. W końcu jest, ale minęło 2 h 46 min. Trudno. Robimy przerwę na zjedzenie słodkiej bułki i biegniemy dalej. W zasadzie teraz to znów więcej idziemy - początek jest znów pod górę, w tym jeden fragment taki, że zdejmuję kurtkę i dalej idę już tylko w koszulce z krótkim rękawem. Mijamy po drodze sprawców znacznego zniszczenia ścieżki: kilku jeźdźców na koniach. Jeden z jeźdźców, najbardziej brodaty, pyta skąd idziemy, ale chyba tylko po to aby się pochwalić, że oni wyszli z Rzepedzi. Słoneczny fragment szybko się kończy i znów robi się chłodniej. To za sprawą głównie wiejącego bocznego wiatru, ale pewnie też tak oziębiająco podziałał na nas widok śniegu na trasie. To już okolice Wołosania. Ciągle biegniemy przez las. Jest już więcej zbiegów, niż krótkich podejść, ale zaczyna mi dokuczać lewy mięsień piszczelowy (głównie na zbiegach). Na razie nic nie mówię Darkowi, przecież to i tak niczego nie zmieni w obecnej sytuacji. Zresztą ze wskazań GPS-a wynika, że jesteśmy już blisko Cisnej. Po drodze mijamy jeszcze grupki młodzieży szkolnej. Przebiegając obok jednej z nich słyszę jak chłopcy coś mówią o Biegu Rzeźnika. Czyżby jednak to była tak słynna impreza? Za chwilę inny młodzieniec idący szlakiem pozdrawia nas i życzy powodzenia. W końcu osiągamy strome zbocze z wyciągiem narciarskim, którym zbiega się ostro w dół. Mijamy bacówkę pod Honem i już jesteśmy w Cisnej. Biegniemy nową asfaltową ulicą aż do miejsca, w którym był punkt przepakowy drugiego etapu. Na zegarkach mamy 5 h 12 min. Nie analizuję jednak teraz tego czy to długo, czy nie, bo już od dłuższego czasu będąc jeszcze na trasie myślałam tylko o czekających na nas w samochodzie bananach. Gdy dobiegliśmy zjadam na raz dwa. Z trudem delikatnie rozciągamy obolałe nogi i z przyjemnością wracamy samochodem do naszego pensjonatu w Wetlinie.

Zdjęcia z drugiej wycieczki
03.05.2008

Czyżbyśmy w siebie nie wierzyli?
Wieczorne myśli z poprzedniego dnia zasiały jednak pewien niepokój. Zerknęliśmy bowiem na wszelki wypadek na wyniki z poprzedniej edycji Biegu Rzeźnika i porównaliśmy je z naszymi osiągami. Zdaliśmy sobie sprawę, że nawet zamykanie stawki też jest bardzo karkołomnym zadaniem i może się okazać ponad nasze siły. No cóż, ale żeby się o tym przekonać trzeba najpierw spróbować. Dlatego kolejnego dnia poprosiliśmy o śniadanie na 7:45 z zamiarem wcześniejszego wyruszenia w góry. Śniadanie zjedliśmy o dziwo w towarzystwie innych, równie wcześnie jak my, wstających gości pensjonatu. Mieszkająca z nami szóstka Belgów miała w planach, jeszcze przed odlotem z Krakowa, zwiedzanie pobliskiej Wieliczki. Wykorzystuję wczorajsze sms-owe korepetycje Wojtka ze zwrotów grzecznościowych i udaje mi się zaskoczyć rano naszych gości witając ich w j. francuskim. Atmosfera od razu zrobiła się bardzo przyjacielska. Szkoda, że mamy mało czasu na dalsze pogawędki, bo jeden z Belgów jest wyraźnie chętny do poznania wielu ciekawych miejsc w Polsce. Na koniec jeszcze pokazujemy mu na mapie rejony nad Biebrzą gdzie można obserwować ptaki. Widać, że mieszkańcy zachodnich rejonów Europy szukają takich miejsc w Polsce jak reliktu pozostałości przyrody, której u nich jest coraz mniej. Żegnamy się z Belgami i teraz kolej na nas na zmierzenie się z przyrodą w wydaniu bieszczadzkim na trasie: Cisna – Wetlina przez Jasło, Okraglik, Fereczatą i Smerek, a potem zbieg z przełęczy Orłowicza do Starego Sioła. Odcinek ten pokrywa się z kolejnym trzecim etapem B.Rz. Dla nas jest to dziś łatwa trasa pod względem logistycznym, gdyż podjeżdżamy autobusem za 4 zł 50 gr z Wetliny do Cisnej, a z powrotem wracamy pieszo. Czekanie na autobus na przystanku jest bardzo dobrą okazją do poznania nowych osób. My trafiliśmy na gadatliwego nieco człowieka, który ma domek letniskowy na działce sąsiadującej z naszymi gospodarzami. Dowiadujemy się jego wersji pochodu pierwszomajowego, który miał miejsce przedwczoraj w Wetlinie, a o którym wspominała już nam nasza gospodyni. My niestety nie byliśmy świadkami tej uroczystości gdyż wtedy właśnie wtedy ruszaliśmy na Caryńską.

W Cisnej pada deszcz, więc szybko chcemy schować się do lasu, ale nie znajdujemy oznaczenia szlaku za mostem kolejowym. Biegniemy kawałek torowiskiem kolejki, lecz wygląda, że to nie tutaj i wracamy do mostu. Mokniemy na deszczu i coraz bardziej irytujemy się brakiem oznaczeń. Mapa też nie jest w tym momencie zbyt pomocna. Wiemy tylko, że musi być odejście w prawo w las, ale nie wiemy gdzie. Dzwonię więc najpierw do Zeta, ale telefon nie odpowiada. Drugi telefon jest do Wojtka. Odebrał, więc pytam czy pamięta jak przebiega szlak za mostem w Cisnej. Wojtek przypomina sobie, że trzeba przekroczyć strumień, więc jednak nie jesteśmy we właściwym miejscu. Wtedy Darek macha do mnie z daleka, że już znalazł znak szlaku – był na drzewie po prawej za mostem, ale bardziej w głębi. Skręcamy i zaraz przeskakujemy mały strumyk, potem jeszcze jeden nieco szerszy i wchodzimy błotnistą drogą do lasu. Mijamy po lewej stronie pomnik, który jak się później dowiaduję z mapy jest dla uczczenia miejsca rozbicia się śmigłowca ratunkowego w 1991 r. Droga teraz pnie się bardzo stromo pod górę. Teraz już wiem dlaczego wszyscy uczestnicy mówią o morderczych przewyższeniach na tym etapie Biegu. Musimy podejść 600 m do góry na dość krótkim odcinku (na szczyt Jasła jest z Cisnej niecałe 5 km). Idziemy i podbiegamy tam gdzie się da, czyli gdy ścieżka prowadzi odkrytymi polankami, szczególnie że na tych odcinkach jest bardzo zimno. Wokół mgły, nic nie widać, a na trasie pojawiają się coraz większe płaty śniegu, które próbujemy obejść, ale nie zawsze jest to możliwe, bo teren wokół jest podmokły. Widać wyrastające spod śniegu blade jeszcze źdźbła traw i liści innych roślin, gdzieniegdzie zakwitły wczesnowiosenne kwiaty. Drzewa nie mają jeszcze liści, trwa tutaj schyłek zimy. Dochodzimy do granicy ze Słowacją. Znając opowieści uczestników poprzednich B.Rz. uważamy na miejsce w okolicach Okrąglika, aby nie pomylić szlaku polskiego ze słowackim – oznaczenia obydwu są czerwone. Najpierw jednak podziwiamy niewyraźną panoramę z wiszącymi tuż nad szczytami ciemnymi chmurami na niebie, potem zaczynamy rozglądać się za oznaczeniami. Oczywiście za szybko zaczęliśmy szukać rozejścia. Mały fragment szlaków jest wspólny aż do drugiego małego słupka granicznego. Stali tam akurat jacyś ludzie i „majdrowali” długo z mapą więc to nas upewniło, że to jest właśnie to mylne miejsce. Nasza ścieżka odbija lekko w skos w lewo i prowadzi nas na łąkę pełną białych przebiśniegów i niebieskich cebulic. Jest lekko w dół, potem troszkę pod górę, wreszcie widać przed nami jeszcze wyższy mały szczyt – to Fereczata. Ostatni raz rzut oka na roztaczające się panoramy i wchodzimy w las. Zaraz za szczytem zaczynamy szaleńczy zbieg. Przypominam sobie technikę zbiegów opisywaną przez Jarkovskiego na bieganie.pl. Pochylam się lekko do przodu, tak aby utrzymać pozycję ciała bardziej zbliżoną do nachylonego mocno podłoża. Leśna stokówka jest dość szeroka, nie ma na niej kamieni i udaje się utrzymać przyzwoite tempo biegu. Wybiegamy na przecinającą drogę i sprawdzamy na mapie, że możemy przemieścić się nią aż do szosy w dole. Droga wije się i po kilku zakrętach z szutrowej przechodzi w asfaltową. Mijamy po drodze wypalarnię węgla drzewnego, droga ciągle prowadzi w dół. W pewnym momencie na horyzoncie widać wyraźnie szczyt Smereka, ale my na razie zbiegamy do szosy. Dziś jeszcze zachwycam się łąkami wokół i strumieniami płynącymi po zboczach, ale czujemy już znużenie biegiem po asfalcie i wyobrażamy sobie jak będą się zachowywały nasze nogi po 50 km trasy. Ten odcinek pomimo, że jest łagodnym zbiegiem jest jednak dość uciążliwy poprzez swoją monotonię. W naszym wypadku (od momentu zejścia ze szlaku) odcinek drogą wyniósł 8 km i chyba był nieco dłuższy niż w nowym planowanym wariancie organizatora (nieznakowana ścieżka schodząca z Fereczatej i dalej ta droga). W końcu osiągamy szosę i po jej przekroczeniu wkraczamy czerwonym szlakiem na most przez Wetlinę. Tutaj przy punkcie kasowym zjadamy przygotowane przez siebie kanapki, kupujemy bilety na szlak i wspinamy się na Smerek. Wchodzenie najpierw błotnistą, ale stromą ścieżką, później wąskim, ale rozmiękłym i śliskim szlakiem zajmuje nam godzinę. Ostatnie metry z ponad 600 metrowego podejścia idziemy w zupełnych mgłach. Na szczycie ledwo widać postaci ludzkie i krzyż, nie ma mowy o żadnych panoramach. Zresztą wieje zimny wiatr i jedyne o czym marzymy to zejść jak najniżej aby schronić się przed smagającym porywistym wiatrem i mżawką. Zbiegamy więc do przełęczy Orłowicza i tam bez zatrzymywania schodzimy żółtym szlakiem do lasu, gdzie jest spokojniej. Okazuje się jednak, że im dalej w las tym ścieżka jest coraz szerzej wydeptana i bardziej błotnista. Popularny żółty szlak prowadzący na przełęcz z Wetliny prowadzi tłumy przemierzające go w obydwie strony. Jestem już zmęczona powolnym ślizganiem się po ścieżce i zaczynam zbiegać nie zwracając uwagi na turystów. Nabieram takiego impetu, że z trudem udaje mi się zatrzymać gdy w kilku miejscach czekam na Darka, który ostrożnie mija podchodzących lub schodzących powoli turystów. Widząc szeroką na kilka metrów drogę błota i wiedząc, że to już ostatnie kilometry do prysznica z gorącą wodą, zbiegam bez opamiętania. Błoto rozbryzguje się po każdym stąpnięciu stopą, pokrzykuję „Uwaga!” na dzieci idące środkiem ścieżki i znów zbiegam energicznie. Buty i spodnie mam całe w błocie i jest mi już w zasadzie wszystko jedno; mam przez ten jeden zbieg ogromną frajdę biegania w błocie bez uważania na pochlapanie się czy zamoczenie butów. Na koniec najchętniej wykrzyczałabym jak jestem szczęśliwa, że to już koniec na dziś i że jesteśmy niecały 1 km od domu. To był najfajniejszy odcinek z całej dzisiejszej wycieczki. Resztę idziemy spokojnie skrótem do pensjonatu z dala od błotnistego „złotego szlaku”. Dzisiejszy strój nadaje się w całości do suszenia, a potem po pozbyciu się warstwy pokrywającego go błota, do prania. Najgorzej wyglądają buty, ale przeszły z powodzeniem chrzest bojowy w bardzo trudnych warunkach. Miały wystarczającą jak na tak ekstremalne warunki przyczepność oraz nieprzemakalność.

Zdjęcia z trzeciej wycieczki
04.05.2008

Test dla psychiki
Ostatni dzień i ostatnia nadzieja na wypogodzenie. Już nawet nie sprawdzam prognozy pogody na dziś tylko zakładam dwie koszulki, w tym jedną z długim rękawem, a na to kurtkę, cieplejsze legginsy i inne buty (całe szczęście, że mieliśmy drugą parę na zmianę, bo te wczorajsze nie nadawały się jeszcze do użytkowania). Wychodzimy gdy pada lekki deszczyk, dochodzimy do odejścia żółtego szlaku, ale punkt kasowy jest zamknięty. Nie dziwię się wcale, w taka pogodę idą w góry tylko szaleńcy, normalni ludzie piją piwo w barze na dole lub oglądają tv. Nasz plan zakłada najpierw pokonanie tej samej co wczoraj błotnistej trasy, tyle że dziś będzie spokojnie i pod górę. Jest gorzej niż sądziliśmy, zaczyna padać coraz mocniej, przy każdym kroku buty zapadają się w błocie, gdy próbujemy iść bokiem między krzakami, strącamy na siebie wodę z gałęzi. Nie rezygnujemy jednak, zwłaszcza, że przypominam sobie, że mam w plecaku dwie folie, jedną NRC, którą zawsze zabieram w góry i drugą, którą zachowałam po jakimś maratonie. Zarzucamy te srebrne folie na ramiona i jak dwójka kosmitów przedzieramy się do góry. Niestety buty zaczynają podsiąkać, bo oprócz błota zaczynają nabierać bokami wodę ze strumyków płynących ścieżką. Czuję, że mam już coraz bardziej mokre skarpetki, a nie doszliśmy nawet do przełęczy. Dodatkowo podczas podchodzenia robi się nam gorąco w tych foliach. Po wyjściu z lasu zamiast panoramy tylko mgła i deszcz. Szczęśliwie nie ma takiego porywistego wiatru jak wczoraj, więc można schować folie do plecaka. Na wszelki wypadek zakładam jednak na siebie jeszcze jedną koszulkę, która schowałam do plecaka, a na głowę opaskę. Mamy też obowiązkowe ciepłe rękawiczki. Gdyby było sucho można by próbować biec tamtędy, ale dziś nie ma mowy o biegnięciu: środkiem koleiny błotnistej, rozdeptanej ścieżki ze stojącymi kałużami wody, bokiem nierówne kępy traw. Nierozważne jest też biegnięcie odcinkami z mokrymi i śliskimi kamieniami. Pozostaje marsz, momentami bardziej energiczny i z próbami podbiegania, ale głównie jednak marsz. Tak dotarliśmy do Chatki Puchatka. Nie spotkaliśmy do tej pory nikogo na szlaku. W schronisku pijemy ciepłą herbatę z miodem, zjadamy kanapki i z lekkimi plecakami wyruszamy na ostatni nasz dzisiejszy odcinek: zejście do Brzegów Górnych. Trasa prowadzi w większości odkrytą przestrzenią, tylko mały fragment przebiega przez las, ale jest tutaj bardzo stromo. Zbieganie jest utrudnione przez gliniaste śliskie podłoże. Pewnym ułatwieniem są liczne tutaj wykonane specjalnie stopnie. Pomimo tego, większość trasy jest dziś jedną wielką walką o utrzymanie równowagi. Można próbować łapać się krzaków, pod warunkiem, że nie trafi się na jałowiec lub kolczasty krzak dzikiej róży, o czym boleśnie przekonał się kilkukrotnie Darek. W dole widać już skrzyżowanie dróg więc przyspieszamy aby zdążyć na autobus do Wetliny. Według rozkładu jazdy na przystanku wynika, że mamy jeszcze 10 minut, gdy podjeżdża prywatny bus proponujący nam podwiezienie do Wetliny za 4 zł. Zamiast więc stać i stygnąć przy słupku przystanku autobusowego bez żadnego zadaszenia, wsiadamy zadowoleni, że będziemy wcześniej na obiedzie. Po drodze rozmawiamy z kierowcą busa o ewentualnościach transportowych 17 maja; trzeba wszystko bardzo dokładnie przemyśleć, bo po biegu możemy już nie mieć siły na żadne poszukiwania możliwości powrotu z mety. W dobrych nastrojach wracamy przed czasem do pensjonatu, gdzie okazuje się, że to nie gospodyni czeka na nas z obiadem, tylko my czekamy na obiad. Wykorzystujemy ten czas na pakowanie się i dosuszanie rzeczy. Szczególnie źle wygląda druga para butów, która w dzisiejszym deszczu i błocie na szlaku zupełnie się nie sprawdziła. Darek też narzekał na swoje Trabuco, że nie mają agresywnego bieżnika jak na taką trasę. A psychika? Czy to był jakiś test dla niej? Pusta trasa, wyłaniająca się z mgły ścieżka, mokre buty, ale też obecność kogoś bliskiego tuż obok, no i te kwiaty wśród traw, które mówiły że jest wiosna. Gdyby było słońce mielibyśmy jeszcze dodatkowo lepszą widoczność, ale to można było sobie wyobrazić, gdyż trasy te znamy częściowo z pogodnych i słonecznych dni. Ale mielibyśmy też tłumy spacerowiczów, których trzeba by było omijać, a tak mieliśmy przez cały czas tylko siebie we dwoje i wokół mgłę, wiatr i deszcz. Błoto na ścieżce w pewnym momencie przestaje przeszkadzać, nawet nie czuje się mokrych stóp, tylko po prostu idzie się do przodu z nadzieją, że to już blisko.

Połonina Wetlińska