V Bieg o Puchar Rzeźnika

17.05.2008

tekst: DAR
zdjęcia: Mał-Gosia
Od czego się to zaczęło?
Siedzę przy biurku w domu, patrzę na zgnieciony lekko numer startowy V Biegu Rzeźnika. Jest na nim: data (17 maja 2008), trasa (Komańcza - Ustrzyki Górne) i dystans (50 mil). Na tym skrawku papieru zawarty jest pewien etap w naszym życiu. Etap, który jest już za nami i jesteśmy obydwoje bardzo z niego zadowoleni. Gdy tak siedzę teraz i zastanawiam się od czego się to wszystko zaczęło, to wiem jedno: dla nas ten Bieg na pewno nie rozpoczął się od chwili strzału z pistoletu na starcie w Komańczy, ani nawet od wspólnych przygotowań rozpoczętych kilka tygodni temu. Myśl o tym, że będziemy brać udział w tej imprezie jako zawodnicy zakiełkowała zaraz po zakończeniu IV Biegu i przechodząc różne meandry pobocznych marzeń w końcu ziściła się. Podczas poprzedniej edycji Rzeźnika byliśmy z Darkiem na starcie, na każdym punkcie kontrolnym i na mecie, bo w biegu brali udział nasi przyjaciele i znajomi. Kibicowaliśmy też podczas III edycji Biegu, ale wtedy traktowaliśmy jeszcze całą tę imprezę jako lekko zwariowaną, a jej uczestników jak grupę szaleńców, których w żadnym wypadku nie należy naśladować. I choć atmosfera, która towarzyszyła tym zawodom zawsze była niezwykła i choć każdy z tych dwóch biegów był inny, a pogoda pokazywała inne oblicze Bieszczad, to ciągle traktowaliśmy te 75 km po górach wyłącznie jako obserwatorzy czegoś, co jest zupełnie poza naszym zasięgiem. Doznałam jednak pewnego rodzaju olśnienia obserwując przebieg ubiegłorocznego zakończenia Biegu. Podziwiam na mecie w Ustrzykach wszystkich, którzy kończyli bieg, a potem patrzyłam podczas dekoracji na radość uczestników, pozytywne emocje jakie towarzyszą tym zmęczonym, ale szczęśliwym ludziom. Widziałam, że na trasie są też dziewczyny, a wśród nich była Marzena Rzeszótko. Tego dnia jeszcze nie wiedziałam, że to ona stanie się dla mnie inspiracją do udziału w Biegu Rzeźnika. Pamiętałam ją najpierw jako wesołą osobę z grupy biegnącej wspólnie maraton we Wrocławiu. Wtedy widziałam ją uśmiechniętą i zupełnie nie zmęczoną na mecie IV Biegu Rzeźnika. Wyglądała tak jakby wcale nie brała udziału w biegu na tak morderczym dystansie. Miała w sobie jeszcze tyle energii. W tym roku Marzena razem z mężem i jako druga kobieta wybrała się na wersję hardcore, czyli po skończeniu standardowej trasy, poszła jeszcze na dodatkowy etap czerwonego szlaku, pokonując w sumie ponad 100 km w Bieszczadach. Tu jeszcze raz robię głęboki ukłon w stronę tych śmiałków, którzy zdecydowali się na wydłużoną trasę.

Próbuję sobie przypomnieć powody, dla których podjęliśmy z Darkiem trud przemierzenia trasy Biegu Rzeźnika w jeden dzień. Najpierw myśleliśmy o tym, żeby przyłączyć się do biegnących i spróbować pokonać dwa lub trzy etapy i na tym zakończyć. Ale potem jednak uznaliśmy, że jeśli brać udział, to tylko na całym dystansie. Należało się tylko odpowiednio przygotować. No właśnie, czy to była tylko kwestia przygotowań? Czy może chodziło o dotknięcie magii tej imprezy, o której tyle się naczytaliśmy z relacji osób, które brały w nim udział? Czy chcieliśmy się dowiedzieć jak to jest tak naprawdę po tej drugiej stronie, po dwóch kolejnych edycjach kibicowania innym uczestnikom? Czy chcieliśmy coś sobie udowodnić? A może jeszcze lepiej poznać siebie?

Myślę, że tak naprawdę nie jest to takie ważne dlaczego podjęliśmy się tego, ale gdy przyszedł moment, że po wielu miesiącach wreszcie jedziemy do Woli Michowej na odprawę przed biegiem, ogarnia mnie dziwne uczucie: jak to? to już jest ten dzień? Tyle na niego czekaliśmy i właśnie jest? Czuję dziwne podniecenie, drżenie wewnątrz ciała. Czy się boję? Nie, raczej nie. Nie ma się czego bać. Przecież jesteśmy we dwoje. Naczytaliśmy się opisów, relacji z różnych rajdów przygodowych, o czym myśleć, a o czy nie. Wszystko już mamy spakowane i dwa razy sprawdzone. Tyle razy testowaliśmy każdy element stroju, buty, plecaki, w każdych, nawet trudnych warunkach pogodowych. Ćwiczyliśmy techniki zbiegania opisane w artykule Jarkovskiego znakomitego polskiego biegacza górskiego. Wczorajsze ostatnie telefoniczne konsultacje z Wojtkiem potwierdzają, że płyny izotoniczne na poszczególne przepaki zostały przygotowane prawidłowo (od bardziej stężonego do coraz bardziej rozcieńczonego). Na każdy punkt mamy wyliczone koncentraty i batony węglowodanowe, przygotowane ubrania na zmianę i na nagłe załamanie pogody. Znam na pamięć ułożenie w plecaku wszystkich niezbędnych na trasę rzeczy. Wszystko przeszło pomyślnie testy wcześniej, nic nie zostało pozostawione przypadkowi. Nawet kanapki, które przygotowaliśmy na trasę są ze sprawdzonego źródła (dostaliśmy je od naszej gospodyni, podobnie jak ryż z kurczakiem, który miał być naszym obiadem na punkcie w Smereku). Myśleliśmy jeszcze o zabraniu na trasę kijków trekkingowych, ale ponieważ nie przetestowaliśmy ich wcześniej w górach musimy sobie dać radę bez nich. O rany, jeden bieg a tyle spraw przedtem wykonaliśmy. Czy to wszystko potrzebne? Czy to wszystko wystarczy aby zmierzyć się z tą trasą?

Pierwsze zetknięcie z miasteczkiem rzeźnickm, czyli Latarnią Wagabundy w Woli Michowej. Ludzie dopiero zaczynają się schodzić, w biurze zawodów przy wejściu do budynku witają nas bracia B. Mirek z zupełnie poważną miną stwierdza, że nas nie dopuszczą do biegu, bo... nie będzie komu pisać relacji on-line. Obiecuję, że wezmę jutro laptopa do plecaka i dopiero wtedy dostajemy do podpisu oświadczenie o zdolności udziału w imprezie. Nasz numer startowy to 48. Spotykamy Anię i Janka z Galerii, którzy przed chwilą przyjechali. Oni dostają nr 49. Do odprawy jest jeszcze dużo czasu, dlatego usiłujemy upchnąć nasze zestawy przepakowe w workach organizatora. Worki są w tym roku wyjątkowo małe, co jest oczywiście posunięciem zamierzonym. Worek na Smerek pęka w szwach (nasz obiad i najwięcej innych drobiazgów na ten przełomowy punkt na trasie). Pakujący się obok inni uczestnicy pożyczają nam szeroki plaster, którym zaklejamy pęknięty plastykowy worek. Panuje koleżeńska atmosfera, padają żarty. W końcu odprawa. Mirek opowiada o zmianach trasy. Jarek prosi o nie rozłączanie się osób z drużyny. Wszystko to już wiemy, ale słucham bo to są ważne rzeczy. Jemy jeszcze kolację (porcja ryżu od gospodyni jest na tyle duża, że spokojnie zastępuje nam serwowany przez organizatora makaron). Po odprawie szybko odbieramy swoje numery startowe i już chcemy zbierać się na nocleg do Komańczy, gdy z kolejki osób czekających do zapisu woła mnie jakaś dziewczyna. Okazuje się, że to jest Marzena Rzeszótko. Jak to? Będzie biegła w tym roku? Przecież nie było jej na liście startowej. Wyjaśnia, że wpłaciła w ostatniej chwili i stąd ten brak jej nazwiska wśród startujących. Rozmawiamy chwilę, życzymy sobie powodzenia i już się żegnamy, gdy Marzena podbiega jeszcze do mnie i mówi: „Pamiętaj kochana, musisz wierzyć, że ukończysz. Zobaczysz, dasz radę.” Dziękuję Marzenie. Ona jest po prostu niesamowita, myślę sobie i już jestem spokojna, że nam się uda.
Start i Żebrak
Nie było żadnego wyrwania w środku nocy. Były tylko długie minuty aby zasnąć, potem niezakłócony sen (nie słyszałam odgłosów niedalekiej burzy) i zwykła pobudka zupełnie tak jakbym wstawała w powszedni dzień do pracy. Gdzieś głęboko w podświadomości ćwiczyłam to wstawanie o 2.30 w nocy, tak aby nie było czymś przykrym. Po pół godzinie pełna gotowość. Jesteśmy po śniadaniu (owsianka, słodka bułka, do tego herbata i banan). Ewa z Jaszczurkiem i jeszcze czterech kolegów, z którymi nocowaliśmy w jednym domu w Komańczy, też kręcą się krótko po kuchni i przygotowują sobie jakieś kaszki dla dzieci, piją herbatę. Przyglądam się sylwetkom dwóch kolegów ze Speleo Salomon, ich profesjonalnym strojom i temu co jedzą na śniadanie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że będą drudzy na mecie, ale już było widać coś imponującego w ich wyglądzie. Przed miejscem startu kłębi się tłum, jest ciemno i widać tylko odblaskowe elementy stroju, czy plecaków. Jest głośno, ktoś kogoś nawołuje. Spotykamy się z Anią i Jankiem, Tadkiem i Michałem oraz z Mel. Reszty biegaczy nie znam, więc trzymam się swoich. Jest informacja, że mamy kilka minut opóźnienia, bo nie dojechał jeszcze autobus z zawodnikami z Woli Michowej. Nagle słuchać odliczanie, strzał i ruszyli. Tak po prostu zaczęło się. Zupełnie zwyczajnie, bez jakiegoś podniecenia czy napięcia, że już za chwilę ruszymy. Ten start tak mnie zaskoczył znienacka, że nie miałam czasu o niczym szczególnym pomyśleć. Grupa ruszyła truchtem, więc my razem z nią. Jest jeszcze ciemno dlatego założyłam na głowę czołówkę, która przydała się tylko na starcie żeby coś jeszcze poprawić, sprawdzić, ale w czasie biegu wzrok na tyle przyzwyczaja się do panujących ciemności, że nie ma potrzeby zapalania latarki. Droga ma pierwsze łagodne wzniesienia i wszyscy przed nami grzecznie zaczynają iść, więc my też przechodzimy do marszu. Nikt nie chce się forsować już od samego początku. Myślę sobie, jest dobrze, nikt nie szarżuje. Zrobiło się na tyle ciepło, że zdejmujemy kurtki. Chowam też do plecaka czołówkę. Szybko zrobiło się widno, widać kałuże i dziury na drodze. Dobiegaliśmy do Duszatyna i droga skręca w las. Zaczyna się odcinek z błotem. Przeskakuję omijając koleiny, kałuże, większość tego odcinka biegniemy. Na podbiegach przechodzimy do marszu. Po drodze słychać rozmowy, wszędzie widać posuwające się węże kolorowych koszulek. W lesie jedni wybierają błotnistą rozjeżdżoną drogę, inni ścieżkę poprowadzoną nad drogą. Po przekroczeniu strumienia szlak wspina się bukowym lasem bardziej stromo do góry. Przed nami idzie młoda dziewczyna, a towarzyszy jej mężczyzna o wysportowanej sylwetce. Mężczyzna ma przerzucony plecak przez jedno ramię jakby szedł na krótką wycieczkę. Skąd tutaj o tej porze turyści? Gdy dochodzimy do nich przy Jeziorkach Duszatyńskich, rozpoznaję po głosie Damka. Zagadaliśmy się trochę z Damkiem nad Jeziorkami, inni idący obok nas też włączają się do rozmowy, idziemy razem jak po sznurku, a czerwony szlak prowadzi nas bezbłędnie. Teraz podejście na Chryszczatą i kontrola czasu. Damek mówi coś o kończącym się limicie. Zaczynamy zatem zbieg i przyspieszamy. Bardzo lubię zbieg po długim męczącym podejściu. Wyrównuję oddech, tętno spada i nabieramy prędkości. Zbiegając wyprzedzamy kilka drużyn. Przypominam sobie jak nam się dłużył podczas naszej ostatniej wycieczki przez ten fragment od Chryszczatej do przełęczy Żebrak, ale mam też świadomość, że tutaj nie będzie żadnych dużych podejść. Biegniemy więc przez zdecydowaną większość tego odcinka i mija zdecydowanie szybciej niż wtedy. Widać już przez liście drzew przeświecające słońce. Las wokół jest piękny. Biegniemy lekko, bez wysiłku. W końcu widzę żółtą kurtkę Wasyla, który robi zdjęcia, potem jest jeszcze Mał-Gosia z aparatem i jeszcze jeden aparat i już punkt. Zupełnie niewiarygodne jest to, że w ogóle nie czuję zmęczenia. Meldujemy się na punkcie. Wyciągamy z plecaka po słodkiej bułce i chcemy ją jeść stojąc na punkcie. Nie mamy tutaj jednak nic do roboty (zostawiam tylko niepotrzebną nam już zupełnie czołówkę) i po minucie ruszamy dalej jedząc bułkę po drodze.
Ekspres do Cisnej
Rozpierała mnie energia. Ciągle chciałam biec do przodu. Denerwowały mnie rozmowy na trasie. Głosy nie cichły nawet na podejściu. Do tego słyszałam stukanie kijków o kamienie. A ja chciałam biec w tym lesie w ciszy i czerpać energię ze słońca i zielonych liści drzew. Uciekałam przed tymi odgłosami, przed rozmowami. Zbiegaliśmy jak szaleni, wyprzedzając na każdym zbiegu po kilkanaście osób. W ten sposób nie wiadomo kiedy byliśmy już przy wyciągu pod Honem. W Cisnej byliśmy za szybko. Pedro zdziwił się na nasz widok i powiedział, że to nie jest czas na ukończenie. Darek zapewniał, że teraz na pewno zwolnimy, bo będzie więcej podejść, a one nas bardzo spowalniają. Usiedliśmy na ławce w punkcie przepakowym obok Tadka i Michała. Na punkcie są eleganckie i wygodne ławeczki, więc można chwile posiedzieć. Wysyłam sms-a do Wojtka (już chyba nie śpi) jaki mamy czas w Cisnej. Uzupełniliśmy bukłaki w plecaku świeżym napojem, zjedliśmy spokojnie po kanapce. Było ciepło i słonecznie więc zmieniliśmy długie legginsy i koszulki na krótkie. Trochę orzeźwienia twarzy po umyciu w pozostawionej w worku przepakowym wodzie i z drugą kanapką w dłoni ruszamy. Po drodze machamy do przebierających się jeszcze Ewy, Jaszczurka i ich kolegi. Zawracamy jeszcze dwójkę zawodników, którzy pomylili szlak i zamiast skręcić na most kolejowy poszli szosą w dół.
Długa droga do Smereka
Wiemy już, że zaraz za mostem kolejowym szlak skręca w las. Przechodzimy suchą stopą strumień, potem jest trochę błota w lesie, ale ogólnie ścieżka jest dość sucha. Najpierw łatwe podejście w czasie którego rozmawiamy chwilę z kolegami z drużyny, której pokazaliśmy trasę i już słychać jakieś głosy. To jakiś miejscowy człowiek tłumaczy zawodnikom przed nami, że szlak po wyjściu z lasu kawałek prowadzi leśną drogą, by za chwilę znów nas wyprowadzić na długie dość męczące podejście prze las. Na drodze spotykamy Anię i Janka. Cieszę się, że może będziemy mieć towarzystwo podczas tego podejścia. Okazuje się jednak, że Ania bardzo dobrze sobie radzi i zostajemy z Darkiem z tyłu. Tzn. ja opóźniam podchodzenie, a Darek idzie za mną. Tak się umówiliśmy bez słów podczas każdej kolejnej naszej wycieczki biegowej, że to ja nadaję tempo poruszania się, a Darek zamyka stawkę. Dziś jest tak samo. Dlatego ja mam numer startowy z literą A, a Darek z literą B. Podczas tego mozolnego podchodzenia staram się nie tracić z oczu żółtych koszulek Ani i Janka i systematycznie, bez zatrzymywania idę cały czas pod górę. Janek dogania Anię i gdy zaczyna być trochę płasko widzę, że razem truchtają. Zdobywam się także na bieg i jesteśmy blisko tuż za nimi. Teraz będziemy w podobnym tempie podbiegiwać i iść aż do Smereka. Po drodze dołączy jeszcze do nas na jakiś czas Tadek z Michałem, ale potem gdzieś nas wyprzedzą. Podchodzimy i schodzimy mijając kolejne szczyty: Małe Jasło (1102), Jasło (1153), Okrąglik (1101), Fereczata (1102). Ścieżka pośród traw momentami jest tak wąska, że nie możemy nikogo przed nami wyprzedzić i wtedy idziemy, zbiegamy w takim samym tempie jak ludzie przed nami. Jest czas na odpoczynek, zwolnienie na zbiegach, rozmowy. Janek intonuje jakiś fragment piosenki. Wokół roztaczają się panoramy. Nie czuje się w ogóle atmosfery współzawodnictwa, jesteśmy po prostu na szlaku turystycznym i bierzemy udział w takiej trochę szybszej wycieczce górskiej. Na Okrągliku zatrzymujemy się na chwilę i grupa ucieka nam. Przy rozejściu szlaków: polskiego i słowackiego siedzi goprowiec, który wita nas entuzjastycznie i zachęca do śmiałego biegu. Gonimy więc naszą grupę, aż w okolicach Fereczatej udaje się nam zbliżyć do trójki zawodników: dwóch chłopaków i dziewczyny z kijami. Na zbiegu ze szczytu byłaby doskonała okazja nieco przyspieszyć, ale okazuje się, że droga jest tym razem mocno błotnista i trzeba niestety ograniczyć się do schodzenia przełajem przez krzaki. W ten sposób docieramy do szutrowej drogi, którą jakoś nikt nie ma ochoty biec. Idziemy więc w towarzystwie Pedra i dwóch zawodników z jego drużyny, drugiej trójki z dziewczyną z kijkami oraz Janka i Ani. Staram się aby marsz był szybki, wyciągam więc mocno nogi. Nie zatrzymujemy się nawet żeby zobaczyć od kogo są sms-y (a niech sobie gra ten telefon, przynajmniej nie jest nudno). Zanim zacznie się asfalt Darek namawia mnie abyśmy zaczęli truchtać to szybciej minie ten monotonny fragment. Zaraz jednak znów przechodzimy do marszu. Ania z Jankiem też truchtają i maszerują na zmianę. Mijamy się wzajemnie i w ten sposób docieramy do szosy za wsią Smerek. Dla nas ten odcinek był znajomy, przeszliśmy nim półtora tygodnia przed biegiem, chcąc poznać przebieg całej trasy. Wtedy cały 8 km kawałek po asfalcie przetruchtaliśmy, teraz nie było to już takie proste. Świeciło słońce, do butów wpadały małe kamyczki, a przed nami niezbyt zachęcający widok kolejnego szczytu. I po co ta droga biegnie w dół, skoro potem trzeba będzie się wspiąć się znów tak wysoko. Ania z Jankiem pytają czy to jeszcze daleko. Słychać już szosę. Jacyś ludzie kierują nas do punktu. Widać też strzałki i oznaczenia organizatora, podobne jak na szutrówce po zejściu z Fereczatej. Ten fragment nie prowadził szlakiem stąd te dodatkowe znaki. Jest już mostek na Wetlince i widać kibiców czekających na parkingu, który stał się dziś punktem kontrolnym. Znów zdjęcia, okrzyki.
Podajemy numer naszego zespołu i już mamy swój worek. Siadam na ławce. Zdejmuję buty, zmieniam skarpetki, koszulkę i spodenki na jeszcze krótsze. Myjemy twarz i ręce. Podchodzi do mnie dziewczyna, u której zostawiłam przed startem buty na zmianę w tym punkcie, ale ponieważ buty mam suche, wiec zostaję w tych , które mam na sobie. Darek nalewa napoje do bukłaków, gdy inna dziewczyna podchodzi i pyta czy mu pomóc. Rozglądam się wokół i widzę teraz, że cały parking zamienił się w punkt żywieniowy: na stołach kubeczki z wodą i napojami izotonicznymi, które cały czas są uzupełniane. Ktoś ciągle się kręci przy napojach aby cały czas był zapas. Gdzie indziej leżą otwarte pudełka z ptasim mleczkiem, batoniki, słodkie bułki. My mamy przygotowany w pojemniku ryż z kurczakiem. Jest go zdecydowanie za dużo dla nas dwoje, pytamy Michała i Tadka, którzy też odpoczywają obok nas, ale nikt nie ma ochoty na jedzenie. Dłubię trochę w ryżu i oddaję Darkowi. On też mało co je. Kolejne drużyny przychodzą, zawodnicy są głośno witani na punkcie. Podchodzi do nas Jaszczurek i mówi, że już dłużej nie mogą na nas czekać i ruszają z Ewą. A my ciągle nie jesteśmy gotowi żeby iść dalej. Ania z Jankiem też już poszli. W końcu mobilizuje nas to, że Michał z Tadkiem wyszli.
Czy do Brzegów jeszcze daleko?
Michał idzie pierwszy, za nim zaraz Tadek. My przez jakieś 200 m też jeszcze idziemy za nimi, ale potem odległość na podejściu rośnie systematycznie. W końcu zostaliśmy sami, nikogo przed nami, nikogo za nami, a ścieżka cały czas pod górę. Dłuży się okropnie, nie patrzę już na zegarek, chyba zwolniliśmy strasznie. Jeszcze w lesie dogoniła nas drużyna nr sześćdziesiąt coś tam. Jeden z chłopaków, który szedł jako pierwszy przywitał się i zaczął opowiadać o swoim bieganiu. Podtrzymywanie rozmowy z mojej strony polegało na przytakiwaniu i wydawaniu krótkich stwierdzeń typu „acha” i „yhm”, albo „ooo” bo jednak mówienie na podejściu nie należy do moich mocnych stron. Jednak dzięki towarzystwu bardzo sympatycznego kolegi z Krakowa czas na podejściu na Smerek minął nam przyjemniej. Na szczycie rozmowy jednak uciął wiatr, który kazał nam ubrać się nieco cieplej (opaska i rękawki oraz rękawiczki były nieodzowne) i przegonił nas nieco szybciej aż do przełęczy Orłowicza. Tam minęliśmy kolejnego goprowca i widzieliśmy potem już tylko pojedynczych zawodników, którzy nie wiedzieć czemu nie biegli w zespołach. Wyobrażałam sobie, że odcinek po połoninie uda się nam komfortowo przebiec. Jakie było jednak moje rozczarowanie, gdy bieg Wetlińską nie był już taka radością jak do tej pory podczas wcześniejszych wycieczek tą trasą. Kamienie na ścieżce były jedną ciągnącą się niespodzianką, a widoki wokół jakoś dziwnie mnie nie zachwycały. Niezbyt radosne też było spotkanie na szlaku siedzących Michała i Tadka. Michał masował swoje łydki, bo z powodu skurczów nie mógł dalej iść. Tadek czuł się dobrze, ale nic nie mógł zrobić oprócz czekania na swojego partnera. Dopiero przy zejściu z Osadzkiego Wierchu na Przełęczy Srebrnej odzyskałam nieco humor gdy przypomniałam sobie jak ciężko było tutaj zejść zimą, a teraz po kamieniach w dół szło nam całkiem dobrze. W oddali zamajaczyły nam jakieś postacie. No, nareszcie będziemy mieć jakieś towarzystwo. Przyspieszyliśmy nieco na zejściu i jeszcze przed Chatką Puchatka doszliśmy do Ani i Janka. Opowiedzieliśmy im jak zimą widzieliśmy tutaj właśnie na Srebrnej chłopaków z przypiętymi spadochronami i jeżdżących na snowbordzie. Wreszcie docieramy do Chatki, jest pusto, spotykamy tylko dwoje kolejnych zawodników, którzy jednak idą szybciej od nas. Zostało jeszcze tylko krótkie zejście do Brzegów. Najpierw kamienie, potem na ścieżce są „schody” w dół. Jest sucho, nie ślizgamy się tak jak gdy byliśmy tu ostatnio w czasie deszczu. Schodzenie staje się jednak powoli uciążliwe, zaczynam czuć każdy krok w przyczepach mięśni czworogłowych. Staram się nie myśleć jednak o moich nogach, bo zaraz będą jałowce i w dole już widać szosę i małe samochodziki na parkingu. Słyszę jak Darek pyta gdzie jest ten cholerny parking. Jak to gdzie? No przecież już blisko, na wyciągnięcie dłoni. Zaraz za tymi jałowcami jest już mostek i parking.
Przechodzimy przez mostek żwawo, nie możemy dać poznać po sobie że jesteśmy zmęczeni. Dostajemy do ręki puszkę z napojem, który ma nas uskrzydlić. Uff, siadamy na ławeczce. Ktoś pyta jak się czujemy? Jak nasza psychika? Odpowiadam, że jest świetnie. Chwila odpoczynku, zmiana koszulek i ostatni raz napełnienie bukłaków mocno rozcieńczonym izotonikiem. Po raz kolejny jako pierwsi ruszają na szlak Ewa z Jaszczurkiem. Ewa idzie bez plecaka, ale widać że ma dużo siły, już ich nie dogoniliśmy na trasie.
Całowanie Caryńskiej
Chcieliśmy rozpocząć marsz z kanapką w ręku i jeść po drodze tak jak robiliśmy to za punktem w Cisnej, ale tutaj okazało się to niewykonalne. Szlak zaraz po przejściu szosy pnie się zaraz do góry i jedzenie podczas podchodzenia kompletnie nam nie wychodzi. Darek zatrzymuje się nawet na chwilę, nie jest zadowolony, że wyszliśmy tak szybko z punktu. Mogliśmy przecież zjeść spokojnie na dole, dokąd się tak śpieszymy. W końcu po dwóch ugryzieniach chowamy kanapki do plecaka i idziemy dalej. Początek jest jeszcze znośny, przechodzimy przez kolejne mostki przerzucone przez malownicze strumienie w lesie. Potem ścieżka pnie się coraz bardziej stromo. Przypominamy sobie jak na tym odcinku przyspieszyli zwycięzcy i rekordziści trasy bracia Celińscy i dzięki takiej motywacji podchodzimy dalej. Potem przypominam sobie jak Zet prosił aby ucałować Caryńską, czyli muszę najpierw się na nią wdrapać. Mija nas jedna drużyna. Chłopaki mają dużo szybsze tempo od nas bo zaraz nam znikają. Las na chwilę rzednie i widać ścieżkę wyprowadzającą nas na polankę. Pamiętałam, że jak kończy się las, to będzie jeszcze tylko jedno strome podejście i zaraz widać szczyt. Mówię głośno do Darka, że to już ostatnie podejście. Darek nie zaprzecza, ale też nie potwierdza. Okazuje się, że się myliłam, ale on nie chciał mi tego mówić. Ścieżka znów wchodzi do lasu i przed nami jeszcze jedno bardzie strome wejście: są schody i poręcz. No tak, to była dopiero połowa tego wściekłego podchodzenia. Idę teraz wg metody: nie patrzeć do góry żeby się nie dołować ile zostało do szczytu. Gdy las się jednak kończy patrzę mimo woli i widzę przed nami ludzi. Jeden w zielonej koszulce ma kijki, ale wygląda że też idzie wolno. Gdy jest ciężko mówię, że przecież pkloskow takie odcinki jak cały ten Rzeźnik to pokonywał przez 7 kolejnych dni, więc co to jest takie jedno podejście na Caryńską. Z tą myślą jakoś udaje się w końcu osiągnąć koniec wspinaczki. Ale fajnie, że to było ostanie podejście, teraz tylko po płaskim i w dół – powinno być już szybko, damy radę wykręcić niezły czas. Marzenie było jednak płonne. Na górze zaczęły się kłopoty. Najpierw poczułam się jakoś strasznie marnie, byłam głodna i czułam, że słabnę. Poprosiłam Darka, żeby wyjął z plecaka herbatniki, które wzięliśmy ze sobą. Zjadłam pół ciastka, ale gryzienie jakoś zupełnie mi nie wychodziło. Darek też nie miał apetytu. Pomyślałam: mam kryzys energetyczny. Nogi zaczynały mi się plątać, zmęczenie dawało o sobie coraz bardziej znać. O biegnięciu nie było mowy. Bałam się, że się potknę o jakiś kamień i wyrżnę orła. Do tego na połoninie wiał zimny wiatr, który znosił mnie na brzeg ścieżki. Aby niepotrzebnie nie wychładzać się zatrzymaliśmy się założyć kurtki. Wypiliśmy po koncentracie i w końcu jakoś przeczłapaliśmy przez tę Caryńską. Praktycznie cały ten fragment przeszliśmy bez najmniejszego podbiegania. Na skraju lasu dołączyli do nas Janek z idącą za nim Anią. Janek był jeszcze pełen wigoru i nawet miał ochotę się pościgać, ale czekał cierpliwie na Anię, która już czuła się nieco „zesztywniała”. Zejście z Caryńskiej było i dla mnie niemiłym doznaniem, bo każdy krok oznaczał ból w udach. W pewnym momencie przyzwyczaiłam się do tego bólu i już o nim nie myślałam, gdy nagle Darek syknął, że mu pękł pęcherz z boku pięty. Walczyliśmy z tym pęcherzem jeszcze w Smereku, ale teraz widocznie pęcherz postanowił na koniec przypomnieć o swoim istnieniu w sposób bardziej dosadny i pękł na zupełny deser, jakby nie mógł poczekać już do końca. Dobrze, że chociaż Janek zajął nas rozmową i razem z Anią umilali nam na czas, bo szlak w lesie ciągnął się niemiłosiernie. W końcu oczom naszym ukazała się łąka. Słychać już było bębny co oznaczało jedno: meta. Przed łąką siedziało dwóch zawodników, którzy z łatwością wzięli nas zaraz na podejściu na Caryńską. Teraz nie chcieli chyba wierzyć, że to już koniec i postanowili odpocząć. Pomimo naszych zachęt do dalszego biegu postanowili „dać nam fory”. Po przejściu łąki Darek namawia mnie: „Renia biegnij. Na mostku biegniemy, dobrze?” Mijając wyglądające „swoich” zawodników dwie kobiety dziwnie wstąpiły we mnie nowe siły i nawołuję: „Ania, Janek! Już widać mostek! Galeria do boju!”. Za mostkiem najpierw mała konsternacja, bo przed nami kilkanaście schodków. Czy dam radę wbiec na te schodki? Daję radę. Zupełnie lekko i swobodnie jakbym przedtem nie przebyła całego tego długiego dystansu. Potem drugie zaskoczenie: ogromna dmuchana brama mety. Jak na prawdziwym maratonie. Super, myślę sobie. Jest cudownie. Trzymamy się za ręce i już jesteśmy. Coś tam sobie pokrzykuję, inni też krzyczą. Ale jest przyjemnie. Skończyliśmy.
Dostajemy od Mirka wielkie gliniane medale. Darek mnie całuje. Cieszymy się razem z Anią i Jankiem, którym dziękujemy za wspólne przemierzenie prawie całej trasy.
Przyjmuję gratulacje od Iris, której uśmiech towarzyszył nam na wszystkich punktach przepakowych. Gratulujemy pozostałym zespołom na mecie, szczególnie Ewie i Jaszczurkowi, którzy byli przed nami pół godziny. Widać, że Ewa jest bardzo zadowolona. To jej najlepszy wynik z trzech dotychczasowych startów w tym biegu. Tegorocznej nieco wydłużonej (o 2,5 km?) poprzez zmiany trasy, nie można porównać z poprzednimi, ale osiągnięcie jest niezaprzeczalne. My jesteśmy szczęśliwi, że ukończyliśmy w dobrym stanie psychofizycznym. Nie wiemy jeszcze jak się czują Ci, którzy wybrali się na wersję przedłużoną Rzeźnika. Dla kilkoro z nich wyraźnie wejście na scenę podczas zakończenia imprezy, które miało miejsce jeszcze wieczorem tego samego dnia po biegu, nie należało do łatwych. Wchodzili na sztywnych nogach, a zejście też wyglądało dosyć pokracznie. Po biegu po tym można było poznać w większości kto był uczestnikiem, a kto kibicem. My przez całą niedzielę po biegu też mieliśmy pewne kłopoty z kończynami dolnymi, a mnie dodatkowo bolały ramiona od plecaka. Za to u mnie zupełnie w porządku zachowały się stopy. Resztę zdziałały: dobroczynne działanie mikstury regeneracyjnej i cała gama różnych tabletek, które połknęliśmy w ciągu kolejnych godzin po biegu. Nie mieliśmy sił ani ochoty na wchodzenie do zimnej rzeki, wiec o wpływie krioterapii niestety nie możemy się wypowiedzieć, choć ponoć jest to bardzo dobry środek na zmęczone włókna mięśniowe.
Czy ten bieg był nam do czegoś potrzebny?
Odpowiedzieć na to pytanie, to tak samo jakby próbować odpowiedzieć na pytanie: po co Wy to robicie? Banalnie byłoby stwierdzić, bo lubimy się zmęczyć, albo dlatego, że lubimy góry. Tak naprawdę to chyba żadne z nas nie wie do końca po co nam to było, ale jedno jest pewne: to była fantastyczna przygoda, trochę długa przygoda, ale inna od wszystkich. W pewnym momencie Darek nawet stwierdził, że ma wrażenie, że już biegniemy dwa dni, bo jemu się wydaje, że ten start to był już tak dawno. Oj, długo to trwało, tyle ludzi po drodze spotkaliśmy, tyle się wydarzyło. Ja wiedziałam, że tam na miejscu było wiele osób, które nam pomagały. Wiedzieliśmy, że na każdym punkcie są nasi znajomi, a Ci których nie znaliśmy okazywali się uczynni swoim uśmiechem, żartem, pomocną dłonią. Biegłam więc od punktu do punktu jak do jakiejś oazy, a Oni tam czekali. Ale gdy już byliśmy na tym punkcie to nie myślałam o tych osobach, które tam były tylko o tym, żeby już biec dalej. Telefony i sms-y przed, w trakcie i po biegu mówiły jedno: trzymają za nas kciuki, wierzą w nas, trzeba się śpieszyć. W mojej głowie tkwiło przekonanie, że nie mogę zawieść Darka. Przecież tyle się razem przygotowywaliśmy. Nie mogło być mowy o wycofaniu się. Nawet przez krótką chwilę nie przyszło mi do głowy, że moglibyśmy skończyć przedwcześnie. Byłam zaprogramowana na ukończenie. Zanim wystartowaliśmy wiedziałam, że musi się udać. Darek wielokrotnie powtarzał, że nie możemy nie ukończyć. Powiedziała mi to też Marzenka i Jej też uwierzyłam.
W dwa dni po biegu
Teraz czekamy na dalszą szybką regenerację, która pojawiła się w nadzwyczajnym tempie. O ile dla mnie chodzenie po schodach było jeszcze następnego dnia nieprzyjemnym uczuciem, to już dwa dni po biegu mogliśmy zupełnie swobodnie i bez żadnego cierpienia pobiegać. Ale to była ulga móc biegać po ulubionych ścieżkach w Parku Skaryszewskim w towarzystwie starych dobrych znajomych i wspominać wspólnie rzeźnicką trasę. A w domu czekają zmięte numery startowe przygniecione glinianymi medalami z siermiężnym sznurkiem do wieszania zamiast eleganckiej wstążeczki. Siermiężnym jak sama impreza i z prostymi zasadami: zwycięzcami są wszyscy, którzy ukończyli.