Beskid Wyspowy

26-27.04.2008

tekst i zdjęcia: DAR
26-27.04.2008 – dwie wycieczki w Beskidzie Wyspowym:
Wycieczka nr 1

Wyjazd wcześnie rano. Na miejscu czyli w Kasinie Wielkiej, jesteśmy koło południa. Na niebie żadnych chmur, ale słońce nie grzeje jednak zbyt mocno. Decydujemy się na krótkie spodenki. Teraz wybór góry: Darek zakłada koszulkę z długim rękawem, ja swoją wkładam do plecaka, a na siebie z krótkim rękawem. Rozglądam się wokół, ale nigdzie żywego ducha. Nasz samochód jest jedynym autem na parkingu. Budynek stacji przy torach kolejowych odnowiony, ale stacja wygląda na nieczynną. Podobnie rzecz się ma z wyciągiem narciarskim po drugiej stronie torów. Największy napis widoczny już z daleka na jednym z budynków to KASA. Zamknięta oczywiście i jak wszystko wokół opustoszałe. Wyobrażam sobie co tutaj dzieje się w sezonie i nawet jestem zadowolona, że jesteśmy tutaj teraz otoczeni ciszą i panującym wokół spokojem. Nowe domki baru i kasy, błyszczące w słońcu barierki i krzesełka wyciągu narciarskiego prezentują się okazale w słońcu. Mijamy to miejsce i podchodzimy trasą zjazdową. Mozolne podchodzenie mocno nachylonym stokiem okazuje się być dość urozmaicone: co jakiś czas z trawy wystaje kawałek kolorowego plastiku, jakiś papierek po batoniku, zgubione kółko od kijka narciarskiego, znajduję nawet monetę 1 zł. Na obrzeżach widoczne są jeszcze spore płaty śniegu. Dochodzimy do miejsca górnej stacji wyciągu gdzie jest koniec trasy zjazdowej i dalej zagłębiamy się już w las. Podchodzimy jeszcze spory odcinek niebieskim szlakiem. Tutaj mijamy pierwszych napotkanych dziś dość nielicznych turystów. Wreszcie osiągamy szczyt Śnieżnicy (1006 m np.m.). Nie ma tutaj niczego do podziwiania, wszędzie widok zasłaniają drzewa, zbiegamy więc w dół aż do szosy, mijając po drodze skrzyżowanie dróg. Po przekroczeniu szosy szlak prowadzi znów pod górę. Najpierw mijamy łąki, gdzie przykuwają uwagę żółte pierwiosnki, białe zawilce i złociste kaczeńce. Potem zaczyna się las, a ścieżka pnie się stromo do góry. Patrzę pod nogi uważając na kamienie. Po jakimś czasie okazuje się, że idziemy kamienistą, jakby wyżłobioną przez strumień wąską drogą, nigdzie wokół oznaczeń szlaku. Mapka urządzenia wspomagającego pokazuje, że nasze położenie jest w sporej rozbieżności z niebieskim szlakiem. Próbujemy się więc zbliżyć do trasy, ale las gęstnieje, wokół jeżynowe krzaki z kolcami i z trudem udaje się nam przedrzeć na przełaj. Po odnalezieniu właściwej drogi dalsze wspinanie się prowadzi nas wprost na górę Ćwilin (1072 m n.p.m.). Teraz zmieniliśmy szlak na żółty w kierunku Mszany Dolnej. Podchodzenie skończyło się i teraz zbiegamy w dół. Po drodze mijamy dwóch turystów, z których jeden stał na szlaku, a drugi gdzieś podobnie jak my niedawno w pobliskich krzakach, błądził na przełaj i nawoływał swojego kolegę. Stojący na szlaku pan nie był zdziwiony tempem naszego poruszania się i stwierdził, że to chyba muszą być przygotowania do jakiegoś ekstremalnego rajdu PTTK. My tylko odkrzyknęliśmy dzień dobry i że trenujemy zbiegi. Po jakimś czasie trasa nieco się wypłaszczyła, wokół roztaczały się łąki, a droga była szersza i rozjeżdżona. Nawet minął nas traktor. Łąki i widoki wokół znów osłabiły naszą czujność, bo ponownie zgubiliśmy szlak kierując się szerszą drogą zamiast skręcić w las. Musieliśmy tym razem zawrócić żeby odnaleźć znaki. Droga w lesie początkowo była dość błotnista, ale na szczęście tylko przez krótki fragment. Potem jeszcze trochę prowadziła łagodnie pod górę. Po dojściu do oznaczenia triangulacyjnego, które na mapie ma nazwę Czarny Dział, postanowiliśmy wrócić tą samą drogą. Wiedząc już gdzie są słabe oznaczenia szlaku w drodze powrotnej nie zgubiliśmy się już ani razu. Najpierw bardzo długie podejście na Ćwilin, później trudne zejście niebieskim szlakiem. Tutaj nie było już mowy o zbieganiu, było stromo i dużo kamieni. Każdy krok musiał być bardzo ostrożny. Po przejściu szosy znów czekało nas podchodzenie, dlatego postanowiliśmy zrobić krótką przerwę na posilenie się. Zmęczenie już dawało o sobie znać. Z trudem zebraliśmy się do dalszej wędrówki. Znów było ciągle pod górę, wreszcie osiągnęliśmy najwyższy punkt i teraz tylko w dół. Praktycznie nie było płaskich odcinków, tylko albo w górę, albo w dół. Najpierw zbiegaliśmy lasem, a potem odkrytą przestrzenią trasy zjazdowej. Najgorszy był właśnie ten końcowy odcinek: długo i mocno w dół, bolące mięśnie, zmęczenie. Szczęśliwi dotarliśmy do znaku „koniec trasy”. Dopijamy resztki napoju z naszych camelbacków, chwila rozciągania obolałych nóg i ruszamy na poszukiwania noclegu. Trafiamy do zajazdu w Jurkowie. Najpierw zamawiamy obiadokolację, potem wrzucamy rzeczy do pokoju i wracamy na czekający już na nas posiłek. Po zjedzeniu zupy czuję, że nie zjem już pizzy. Darek też mówi, że pizza mu nie smakuje. Chce mi się okropnie spać i jest mi zimno. Kąpiemy się więc i zaraz zasypiam. Nie słyszę nawet chrapania za ścianą (rano dowiadujemy się od kelnerki, że naszym sąsiadem w pokoju obok był szef zajazdu).

Niedzielna wycieczka nr 2

Wyglądam przez okno dachowe naszego pokoju i widzę połyskująca w słońcu rzeczkę, zielone pola i lasy w różnych kolorach zieleni i brązu, w zależności od stopnia rozwinięcia się liści na drzewach. Jest pięknie. Jemy małe i nieskomplikowane śniadanie w pokoju (bar jest jeszcze nieczynny o tej porze) i wyruszamy na szlak. Dochodzimy do wsi Półrzeczki, a stamtąd już lasem zielonym szlakiem w górę. Po około godzinie dochodzimy do żółtego szlaku, który doprowadził nas widokową trasą na Jasień. Po obu stronach widać było okoliczne doliny, a w nich wsie, a potem wśród polan większa panorama gór. Od Jasienia zawróciliśmy i dalej żółtym szlakiem skierowaliśmy się na Mogielicę (1172 m n.p.m.). Tutaj na Polanie Mogielickiej panoramy zapierały dech w piersiach. Na chwilę usiedliśmy u podnóża wejścia trasy do lasu, aby dłużej nasycić oczy widokiem. To było bardzo dobre posunięcie, bo przy spokojnej kontemplacji dostrzegliśmy za pierwszym łagodnym ciemniejszym pasmem wzniesień, drugie pasmo ośnieżonych ostrych szczytów Tatr. Nie były one bardzo wyraźne, bo niebieska poświata powietrza nieco bardziej je zasłaniała, ale przez to stawały się bardziej magiczne. Po przejściu fragmentu trasy przez las mieliśmy okazję zobaczyć tę panoramę z wysokości punktu widokowego przy Krzyżu Papieskim. Potem przez chwilę kręciliśmy się w kółko nie bardzo wiedząc gdzie odchodzi zielony szlak (słabe oznaczenie). Teraz schodzimy, zbiegamy w dół aż do pięknej przełęczy Rydza-Śmigłego. Oprócz walorów widokowych samej przełęczy jest to miejsce historyczne (pomnik). Moglibyśmy teraz dojść szosą do Jurkowa, ale postanawiamy zaliczyć jeszcze Łopień (951 m n.p.m.). Najpierw, wiadomo, podejście i oczywiście strome i długie. Mijamy po drodze dwoje schodzących ludzi z radosną dziewczynką, która mówi nam głośno: - Dzień dobry. Na szczycie rozleniwiające słońce i zmęczenie każą zrobić kilkuminutową przerwę. Wracamy zbiegając choć po tych kamieniach i z bolącymi już mięśniami nie jest to takie proste. Tuż przed przełęczą doganiamy dziewczynkę, której mama tłumaczy, że my biegniemy i nie narzekamy, że nas bolą nogi. Próbuję pocieszyć dziewczynkę, że nas jednak bolą, ale to chyba nie podziałało na nią, ani tym bardziej na jej mamę. Teraz został nam już tylko ostatni fragment trasy cały czas szosą. Biegniemy na przemian z marszem wg cyklu: przez wieś marsz, między wsiami podbiegamy. Zabudowania są jednak dość częste, więc marszu jest więcej niż biegu, ale założeniem wycieczek był marszobieg, więc zostało wszystko spełnione. W zajeździe jesteśmy stosunkowo wcześnie, ale zbieramy się sprawnie, gdyż przed nami długa droga powrotna do domu. Po wczorajszych nieudanych eksperymentach z kuchnią włoską (pizza), stwierdziliśmy że dziś zamawiamy dania tradycyjne: kotlet z ziemniakami i barszczyk z uszkami. W oczekiwaniu na obiad łączę się z kolegą klubowym Jankiem, który relacjonuje nam wydarzenia właśnie zakończonego maratonu toruńskiego. Od rana trzymaliśmy kciuki za powodzenie drużyny. Pogoda i trasa w Toruniu nie była jednak sprzyjająca, choć niektórzy pobili swoje rekordy. My zaś mieliśmy dwie udane wycieczki po górach, jeśli chodzi o ich atrakcyjność krajoznawczą. Duża w tym zasługa wiosennego czasu oraz dobrego zaplanowania tras, w tym podpowiedzi w ich wytyczeniu przez Wojtka (oursa bruna) bardzo dobrego znawcy beskidzkich szlaków. W porównaniu jednak z wycieczką biegową sprzed dwóch tygodni w Górach Świętokrzyskich, te tereny okazały się być dużo bardziej wymagające. Efektem końcowym bardzo długich zbiegów były mikrourazy i ból mięśni nóg. A to tylko dwie wycieczki po niewiele ponad 20 km: jedna z przewyższeniem 1700 m, druga 1200 m. Daje to do myślenia w kontekście 75 km i ponad 3000 m przewyższenia.

Zdjęcia z wycieczki