Góry Świętokrzyskie

13.04.2008

tekst i zdjęcia: DAR
13.04.2008 wyjazd w G. Świętokrzyskie
Pobudka przed piątą rano nie sprawia nam kłopotów. Wszystko mamy już spakowane więc pozostaje tylko zjeść śniadanie, ubrać się i wyjść z domu. Jedziemy najpierw po Skarabeusa, z którym jesteśmy umówieni przy Banacha. Piotrek czeka już w umówionym miejscu. Przed nami dwie godziny jazdy pustą jeszcze o tej porze drogą. Jest słonecznie i na niebie praktycznie żadnych chmur, co dobrze zapowiada dzień. Tylko termometr wciąż pokazuje 5 stopni, ale pocieszamy się, że słońce ogrzeje powietrze. Parkujemy przed zajazdem Baba Jaga w Św. Katarzynie. Po wyjściu z samochodu zimny podmuch wiatru nie pozostawia żadnych wątpliwości aby nie przebierać się „na krótko”. Chwila marudzenia przy paskach od plecaków, logowanie systemów nawigacyjno-kontrolnych i ruszamy.

Początkowo mozolnie pod górę, ale na szczęście krótko. Po ok. 20 minutach będąc już na szczycie Łysicy zdejmuję kurtkę. W lesie nie ma wiatru, a i podejście nieco mnie zagrzało. Dalej ścieżka jest łagodna, za chwilę mijamy skrzyżowanie z niebieskim szlakiem (Przeł. Św. Mikołaja) i osiągamy granicę lasu. To mój ulubiony fragment trasy, potem jest ten gorszy i brzydszy, bo prowadzi asfaltową szosą wśród truskawkowych pól. Ale najpierw robimy krótką przerwę przy nieczynnym sklepie koło zabytkowej chałupy z 1820 r. Tutaj swój postój miało również dwóch rowerzystów pochylających się nad swoimi mocno ubłoconymi rowerami. Na nasz widok przerwali specjalistyczną rozmowę na temat osprzętu, zmierzyli nas od niechcenia wzrokiem, po czym jeden z nich zapytał: - A co wy tacy zawodowcy? Polary macie.”. Uśmiechnęłam się i odpowiedziałam, że to chyba oni bardziej wyglądają na zawodowców, niż my i zaczęliśmy wszyscy popijać: my z naszych camelbacków, ani z butelek z piwem. Pożegnaliśmy się, rowerzyści zostali dopijając piwo, a my ruszyliśmy truchtem drogą w stronę truskawkowych zagonków. Pola są pięknie zielone, świeci słońce, mamy dużo sił i tylko wiatr trochę się wzmógł na otwartej przestrzeni, ale przecież jesteśmy w kieleckim więc nie ma się co dziwić ;) W pewnym momencie muszę łapać czapkę, którą wiatr zerwał mi z głowy. Niedaleko już widać las i szczęśliwie szlak skręca w tamtym kierunku.

Na ostatnim skrzyżowaniu przed lasem dołącza do nas piesek. Jest młody i ufny, łasi się do nóg, chce się z nami bawić i wyraźnie cieszy go możliwość pobiegania z innymi biegnącymi. Trochę się tylko martwimy, że oddala się coraz bardziej od wioski i nie daje się odgonić od nas nawet po wbiegnięciu za nami do lasu. Pies towarzyszy nam aż do drogi prowadzącej do Klasztoru Św. Krzyża. Droga do klasztoru pnie się łagodnie do góry, idą spore grupki turystów, staramy się wiec nie wzbudzać sensacji swoimi strojami i nawet jest nam na rękę, że pies stracił zainteresowanie nami. Widocznie pokonanie ponad 6 km biegiem przez las, przeskakując strumienie i pokonując lekkie przewyższenie, było dla szczeniaka zbyt wyczerpujące. Wyraźnie nie miał ochoty forsować się dalszym podchodzeniem i został na dole obwąchując kolejnych spacerowiczów. My zaś po dotarciu do Klasztoru spędzamy krótką chwilę na górze posilając się kanapkami, którymi podzielił się z nami Piotrek. Decydujemy się nie schodzić dalej w kierunku Nowej Słupi wrócić tą samą drogą. Byliśmy już głodni, Piotrek obawiał się o swoje kolana, a rzut oka na poziomice wskazywał że raczej nie będzie to wycieczka po płaskim terenie. Przerwa wydłużyła się nam nieco wysłuchaniem wiadomości od strusiapędziwiatra, który relacjonował co się dzieje na trasie maratonu w Dębnie. Naładowani tymi informacjami zbiegamy szybko w dół. Po drodze mijamy naszego pieska-wędrownika, który zaczepiał idących turystów. Jeden pan nawet zaproponował żebyśmy wzięli sobie psa do biegania, ale piesek nie przejawiał zdecydowanie ochoty na dalszy bieg i został na drodze nieco zdezorientowany. My zaś bez problemów dotarliśmy do lasu. Ciągle było lekko w dół, więc biegnie mi się lekko i nawet się dziwię, że nie czuję zmęczenia, choć to już ponad 20 km trasy.

Od czasu do czasu robię zdjęcie jakiemuś kwiatkowi. To dziwne, że ich przedtem jakoś nie widziałam. Nawet myślałam, że Darek z Piotrkiem nie będą zadowoleni, że się co jakiś czas zatrzymuję wzdychając do kolejnej łąki zawilców, ale jakoś wyjątkowo im to nie przeszkadzało. Nawet żartowali, że mają chwilę odpoczynku przez te zdjęcia. Na skraju lasu mijamy znajomych rowerzystów, którzy dopiero teraz tutaj dotarli. Dalej nasza leśna ścieżka kończy się i wybiegamy znów na fragment asfaltu. Tym razem jednak ten krótki odcinek wydaje mi się nie do zniesienia. Wmawiam sobie, że to przecież tylko kawałek i zaraz będzie znajomy sklep, ale droga jest lekko pod górę i nogi mam coraz cięższe. Wreszcie jest sklep, ale widzę że okiennice są zamknięte i postanawiam się nie zatrzymywać. W końcu możemy zrobić sobie przerwę w przyjemniejszym miejscu, gdzieś przy ławeczce w lesie. Słyszę jednak głos Darka i Piotrka żeby nie biec dalej, bo oni będą tutaj odpoczywać. Okazało się, że sklep był czynny, tylko trzeba było użyć dzwonka i sprzedawczyni przyszła z domu obok. Za chwilę już jemy batoniki, chwilę rozciągamy mięśnie nóg i znów jest przyjemnie. No to został nam tylko powrót pięknym jodłowym lasem i jeden ostry zbieg kamienistym szlakiem z Łysicy. Ostatni odcinek trasy szybko mija, a zbieg nawet nie był taki straszny. Tylko turyści patrzą na nas dziwnie gdy zbiegamy skacząc z kamienia na kamień.

Na parkingu znów porządne ćwiczenia rozciągające, tym razem nieco dłuższe. Przebieramy się i pewni dobrego obiadu idziemy do „Baby Jagi”. Po 15 min przeglądania karty dań, w oczekiwaniu na przyjęcie zamówienia, dowiadujemy się że właśnie „przyjechała grupa” i dla nas obiadu nie będzie. Zmartwieni mieliśmy już szukać innego miejsca na posiłek, gdy postanowiłam wynegocjować z kelnerką chociaż podanie zupy. Kobieta spojrzawszy na wychudzone twarze przyniosła szybko trzy talerze rosołu i przeprosiła za brak możliwości serwowania drugiego dania. Z lekko wypełnionymi żołądkami jedziemy do Bodzentyna, gdzie ponoć jest restauracja. Owszem, po krótkich poszukiwaniach odnajdujemy ją, ale jest zamknięta. Pozostaje nam albo jechać głodni do domu, albo szukać dalej jakiejś jadłodajni. W końcu trafiamy na mały lokal w rynku gdzie podają pizzę. Piotrek zamawia dużą, my po średniej. Z trudem udaje się nam zjeść je w całości, więc mamy jeszcze porcje na wynos. Zadowoleni wracamy do domu. Niebo chmurzy się, co jakiś czasu pada przelotny deszcz, a my wspominamy miłe chwile naszej wycieczki.



Zdjęcia z wycieczki