III Półmaraton Warszawski

30.03.2008

tekst: DAR
zdjęcia: Maja i henley
Mała łyżeczka
To będzie opis tego, że bieganie może być wielką radością, nawet na zawodach gdy planuje się osiągnięcie założonego wyniku. Chcieliśmy poprawić się o dwie minuty. To trochę tak jakby jeść małą łyżeczką, ale nam to nie przeszkadzało.

„Udało się!” Te słowa wykrzyczałam Darkowi w chwili radości, która nam towarzyszyła na mecie. Tego czy rzeczywiście się uda żadne z nas nie było pewne, aż do momentu gdy widać było wyświetlające się numerki na zegarze mierzącym czas. No właśnie, czas - pojęcie zupełnie abstrakcyjne i czasem kompletnie nieważne w obliczu wielu sytuacji, które nam towarzyszą w życiu, a tutaj takie pożądane. Tyle energii wkładamy w to aby czas przebywania na trasie biegu był jak najkrótszy. Czy zawsze warto? Czemu to służy? Takie rozmyślania dopadały mnie czasem w związku z imprezami biegowymi, ale po rozmowach przed i po ostatnim Półmaratonie Warszawskim znów powróciły. Gdyby tak dobrze się zastanowić, to ktoś mógłby powiedzieć, że cóż wielkiego może być w monotonnym i męczącym biegu po asfaltowych ulicach, gdzie nawet nie ma drzew dających cień. Co innego przecież bieg po lesie. Po co biec na tyle szybko, że nie można rozmawiać ze sobą. Wokół słychać tylko tupot dziesiątek butów i pikanie zegarków. Jaki jest urok picia z kubeczka w prawie pełnym biegu, gdy część wody i tak się z niego wyleje? Jaka jest przyjemność z patrzenia na zegarek co kilometr i sprawdzania czy utrzymujemy założone tempo biegu? A co się stanie, jeśli tempo spadnie? Czy uda się poderwać do przyspieszenia? Czy wystarczy sił na ostatnie kilometry? Odpowiedzi na te pytania nie będzie dopóki nie wystartujemy.
Początkowo brzmi okrutnie, bo jeśli mamy tylko pilnować międzyczasów: na 10 km nie więcej niż 49 min, a na 15 km 1 h 13 min, to robi się z tego w naszym przypadku wyścig z czasem na maksa i zero przyjemności. Uporczywe zerkanie na zegarek co kilometr nie było jednak takie straszne, a nawet było uspokajające. Okazało się, że w tym biegu było więcej radości niż mogliśmy sobie to wyobrazić przed. Może dlatego, że temu biegowi towarzyszyły różne silne emocje. Zaczęliśmy w piątkę: ja, Darek, Deck, Virus i Skarabeus. Sakarbeusa zaraz po pierwszym kilometrze troszkę poniosło, ale długi czas był w zasięgu naszego wzroku. Przebijamy się przez tłum innych biegaczy, gdzie łatwo się zgubić, ale trzymamy się razem. Na Placu Teatralnym mnóstwo kibiców, pozdrawia nas Zet. Przed Mostem Gdańskim Sława, która oznajmiała biegnącym: „Na moście jest 8 km. Dobrze Wam idzie.”
W naszej grupce nastąpiła koordynacja działań: Deck pilnował oznaczeń kilometrów i co chwilę zabawiał opowieściami o miejscach w których kręcono kultowe filmy m.in. „Nie lubię poniedziałków” w drogerii na Marszałkowskiej, a potem na Ludnej na poczcie też jakiś film, ale zapomniałam jaki. Virus zagadywał innych biegaczy, szczególnie mijającego nas, wyraźnie bawiącego się tempem biegu, Pita. Za matą z pomiarem 10 km Virus chyba nieco zniecierpliwiony wolnym jednak jak dla niego tempem zapytał, czy już przyspieszamy. Usłyszał, że teraz można o jakieś 5 sekund i poczuł tak wyraźną moc, że po prostu nam odjechał w mgnieniu oka. Zostaliśmy teraz już we trójkę. Wbiegamy na Most Świętokrzyski i słyszę roześmianą Maggi. Serce się raduje, gdy ją widzę i od razu wyciągam krok, rozluźniam nieco spięte ramiona. Pewnie wielu biegaczy zna to uczucie, gdy doping podrywa do dalszego biegu, odsuwając myśli zwątpienia, a grymas na twarzy z powodu zmęczenia, czasem bólu podczas długiego wysiłku jakim jest bieg na dystansie 21 km, znika i zastępuje go uśmiech. Gdy ktoś z tłumu woła nas po imieniu lub nazwie zespołu, grupy z którą się identyfikujemy. Tak było w przypadku Maggi stojącej na Moście Świętokrzyskim, która trzymała widoczną tablicę z napisem SBBP i zagrzewała do biegu naszą grupkę. Jak nas poznała? Na naszych koszulkach z przodu mogła zobaczyć co najwyżej nr startowy i jakiś inne logo. No może później dostrzegła na plecach Darka logo SBBP, ale wtedy mogła się co najwyżej upewnić, że nas rozpoznała wśród innych biegnących.
Pamiętam też, że mignęła nam gdzieś przy Dobrej kibicująca Kaja. Teraz kilometry mijają jak szalone. Za chwilę jest ostatni punkt z wodą, potem dobieg do Czerniakowskiej i wybijający z rytmu nawrót. Tutaj Deck bardzo uprzejmie przeprasza nas, że pobiegnie teraz szybciej. Wydaje mi się, że mam na tyle dużo sił jakby to była już ostatnia długa prosta do mety i też przyspieszam goniąc Decka. Zauważam, że to najszybszy kilometr jak do tej pory i tempo jednak zbyt szaleńcze. Przychodzi pewne opamiętanie, gdy widzę tabliczkę 17 km. Mówię sobie: „Spokojnie, jeszcze zostały 4 km, nie daj się ponieść”. Zwalniam więc, wracając do dotychczasowego tempa. Pomaga mi w tym wyhamowaniu widok leżącego na jezdni biegacza, który zasłabł. Na szczęście jest obok niego ktoś kto udziela mu pomocy. Za chwilę wpadamy w tunel, jest zbawiennie chłodno. Potem jeszcze tylko słowa Darka: „dobrze nam idzie”, choć wiem, że cholernie zwolniliśmy na podbiegu na końcu tunelu. Wiem, że Darek mówi to specjalnie, ale może jednak idzie nam dobrze. Zaraz jest zakręt w Karową i trasa znów jest płaska. Słyszę wesoły głos fila, potem Krzyśka, który skończył bieg i krzyczy do nas „jeszcze tylko 600 m”, chociaż tabliczka wskazuje dopiero 20 km. Jest ciężko, oddychanie coraz bardziej męczy, nogi ciężkie, szkoda, że nie widać mety. Jednak poprzednia trasa z metą usytuowaną na długiej prostej na Wisłostradzie i szpaler kibiców bardziej dodawały skrzydeł. No właśnie, gdzie one są, przydałaby się. Nagle krzyk Jacka: „Renia, do końca, ciągnij do końca!” No to biegniemy ile sił w nogach i wpadamy z Darkiem razem na metę trzymając się za ręce. Udało się. Dobiegliśmy i nawet zmieściliśmy się z zapasem w założonym limicie czasu.

Jeszcze do teraz czuję, tę ogromną siłę, której dostarczali nam na trasie kibice: znajomi jak i zupełnie obcy. Duża w tym zasługa poprowadzenia trasy przez organizatora dużymi ulicami miasta oraz przyjaznej dla kibiców pogody. Ale nie byłoby tej atmosfery gdyby kibiców zabrakło. Do tego wszystkiego dochodziła muzyka na żywo w trzech punktach: dwa zespoły grające pod mostami: Poniatowskim i Trasy Łazienkowskiej oraz niesamowite wrażenie kojącego śpiewu chóru na 19 km w chłodnym ciemnym tunelu. Cała ta mieszanina spowodowała, że bieg znajomymi ulicami miasta stał się wielkim przeżyciem. Jeszcze przez cały dzień po biegu czułam się pozytywnie naładowana i nawet powrót do codzienności nie zmącił tego nastroju uduchowienia.

Okazuje się, że można jeść dużą chochlą, ale małą łyżeczką też można się najeść.


Zapraszamy na stronę zaprzyjaźnionego portalu Bieganie.pl, aby zademonstrować bieganie "wielką chochlą"