imprezy:
|
Maraton w Nowym Jorku, czyli podróże kształcą
Część III - Maraton
31.10-06.11.2007
tekst i zdjęcia: DAR
|
Wielki Dzień w Wielkim Mieście
Wychodzimy dość wcześnie z hostelu ubrani już w stroje do biegania oraz wierzchnie ubrania, które zostawimy na starcie. W ręku każdy ma przezroczystą torbę organizatora, w której otrzymaliśmy pakiet startowy. Torba ta jest jednocześnie naszym workiem depozytowym, w którym zostawimy ubrania do założenia na siebie na mecie.
Podróż na miejsce startu jest poważna wyprawą. Musimy się dostać z Górnego Manhattanu na Dolny, a następnie zdążyć na prom do Staten Island. Wybieramy metro, które ma nas zawieźć bezpośrednio na terminal promowy przy Battery Park. Po drodze jednak okazuje się, że weekendowe naprawy torów komplikują naszą trasę. Przez moment jesteśmy zdezorientowani i nerwowo patrzymy na zegarki, czekając na jakiejś stacji na kolejny pociąg, który ma nas dowieźć do miejsca przesiadki do autobusu jadącego do przystani promu. Czekający razem z nami inni pasażerowie z takimi samymi torbami jak my, zachowują jednak całkowity spokój. Poddajemy się temu spokojowi i przestajemy się martwić. Po ok. 5 min nadjeżdża metro, na kolejnej stacji czekają na peronie specjalnie w tym celu przygotowani ludzie wskazujący kierunek do czekających na powierzchni autobusów. Po wypełnieniu jednego autobusu, jesteśmy kierowani do drugiego, który zaraz odjeżdża. Po kilkunastu minutach wchodzimy już na prom, znów kierowani i witani przez zorganizowanych ludzi. Wszystko działa sprawnie, bez czekania i tracenia cennego czasu na szukanie drogi. Potem poruszamy się już za tłumem. Znów autobus dowożący na miejsce wioski startowej. Zaraz po wyjściu z autobusu opatrznie stanęliśmy w kolejce do pierwszych spostrzeżonych toi-toi’ów. Zgubiła nas polska zapobiegliwość. Potem okazało się, że sznury toalet stały przy wszystkich drogach prowadzących do miejsca oddawania bagażu, linii startu oraz na terenie całego Fortu Wadsworth, więc nie było potrzeby wyczekiwania w żadnych kolejkach.
|
Teraz szybkie odnalezienie swoich stref. Renata ma numer startowy w kolorze niebieskim, Darek zielonym, podobnie jak Alex, Robert idzie od razu do strefy niebieskiej. Odwiedzamy więc najpierw zielonych, gdzie Darek zostawia swój worek do depozytu w jednej z trzydziestu ciężarówek, żegnamy się z Alexem, który już idzie na swoje miejsce startowe. Świeci słońce, ale jest jeszcze chłodno więc zostajemy w wierzchnim ubraniu, które zdejmiemy dopiero tuż przed startem. Ludzie czekają siedząc na przywiezionych tu kocach, ubrani w kurtki, bluzy, czapki. Panuje atmosfera pikniku, można napić się z rozstawionych na stołach kubków, widać też rozciągających się i przygotowujących się biegaczy. My wyglądamy jednak drogi do niebieskiej strefy skąd mamy zamiar wspólnie startować. Najpierw jednak musimy się przecisnąć przez pomarańczowych, którzy stoją już stłoczeni na swojej drodze do startu. Wreszcie na 20 min przed startem udaje mi się dotrzeć do ciężarówki oznaczonej nr 26. Zostaję jeszcze w ciepłej bluzie i brnąc wśród porozrzucanych koców i ubrań, które wyrzucili inni biegacze idziemy w pobliże tabliczki z nr zaczynającymi się od 28 tysięcy. Jeszcze jedna wizyta w stojącej tuż obok toalecie i już czekamy na start. Nie słychać żadnego strzału, ani sygnału, ale tłum bardzo powoli rusza, a my razem z nim. Z oddali widać już liny i przęsła Mostu Verazano-Narrows, ale do linii startu idziemy jeszcze 17 minut. W końcu niebiescy są wpuszczeni przez boczne wejście na początek autostrady na most. Tuż za bramkami opłat wchodzimy na szeroką jezdnię i dopiero można zacząć truchtać. Zdejmujemy bluzy, które zostawiamy na barierce i rozpoczynamy nasz bieg.
|
Początkowo nie bardzo chce mi się wierzyć, że jesteśmy tutaj naprawdę, że ten most zapamiętany z oglądanej do tej pory jedynie telewizyjnej transmisji z dotychczasowych edycji NYCM, jest tym samym mostem po którym teraz biegniemy. Marzenie się spełnia. Po lewej stronie jest nawet ten sam statek, który wyrzuca w górę pióropusze wody, jest zupełnie tak jak to zapamiętałam z obrazów z TV. Zaczynamy się rozglądać wokół, widać w oddali budynki Manhattanu. Mijamy pierwsze przęsło mostu, za chwilę zbieg i lekki zakręt. Tutaj dobrze widać, że biegniemy górnym poziomem mostu, a w dole są też inni biegacze. Nasze trasy połączą się dopiero na ósmej mili. Tutaj wspomnę, że przestawiliśmy sobie jednostki miar na amerykańskie: odległość w milach, wysokość w stopach, tak aby nie musieć przeliczać niczego na kilometry i metry. Skupiamy się na rozglądaniu, obserwowaniu innych biegaczy. Czytamy napisy na koszulkach, podziwiamy pomysłowość przebrań. Za mostem wita nas dzielnica Brooklyn. Teraz dopiero zaczęła się jazda na maksa. Cisza na moście została wypełniona okrzykami kibiców czekających na nas na wszystkich ulicach. Ich entuzjazm i różnorodność jest porażająca. Przyzwyczajeni do kilku oklasków na polskich imprezach biegowych oraz nierzadko złorzeczeń z ust czekających w korkach kierowców, zostaliśmy zaskoczeni możliwościami prawdziwego dopingu. Nie było chyba nikogo kto stał obojętnie. Wszyscy, którzy przyszli kibicować krzyczeli, zachęcali do biegu, trzymali w rękach różne tabliczki z napisami, hałasowali na różne sposoby, uśmiechali się, machali rękoma, dorośli i dzieci wyciągali ręce i przybijali piątki biegnącym. Dodatkowej energii dostarczały zespoły muzyczne, które grały co kilkadziesiąt metrów. Często były to orkiestry szkolne, czy przykościelne. Słychać było soulowy śpiew, punkową gitarę, rockową ostrą muzykę. Zarówno kibice jak i niektórzy biegnący mieli różne flagi co powodowało ogromną radość w momencie dopingowania „swoim”. My biegliśmy w koszulkach w charakterystycznych barwach i z napisem POLAND i mieliśmy biało-czerwoną flagę, ale grup Polaków spotkaliśmy na trasie mało. Najwięcej oprócz Amerykanów było Włochów, Niemców, Francuzów, krajów skandynawskich, Kanadyjczyków. Byli też Koreańczycy, Japończycy, Brytyjczycy i pewnie jeszcze dziesiątki innych narodowości. Sporo ludzi biegło też w koszulkach akcji dobroczynnych, zwłaszcza różnych organizacji zajmujących się walką z chorobami nowotworowymi i opieką nad dziećmi.
|
Co milę były punkty z napojami izotonicznymi i wodą. Dzieci w specjalnych strojach i w rękawiczkach podawały papierowe kubeczki z napojami do ręki. Za każdym punktem ciągnęła się strefa zgniecionych kubeczków i mokrego, a następnie klejącego się do podeszew butów asfaltu, na którym biegnący przed nami tysiące biegacze zostawiali swój ślad. Początkowo nie chciało nam się pić, ale z przyzwyczajenia piliśmy wszystko co nam podawano. Efekt tego był taki, że musieliśmy się zatrzymać w okolicy 5 mili przy oznaczonych toaletach. Chętnych było sporo, a czas uciekał, dlatego z pobliskich restauracji i barów zapraszano potrzebujących do skorzystania z ich toalet (kolejny dowód na życzliwe nastawienie mieszkańców, który wywarł na nas pozytywne wrażenie).
Biegniemy dalej wzdłuż ulic Brooklynu, a tłum nie słabnie. Część osób obserwuje przebieg maratonu przez okna, czy dachy domów. Przed domami stoją krzesełka, na których siedzą wytrwali kibice. Nie zabrakło też dopingu w postaci uderzania w dno garnków, czy patelni. Pojawiają się też na ulicach kolejne zespoły muzyczne. Kibicują policjanci i strażacy pilnujący trasę. Niektórzy pozwalają sobie zrobić zdjęcia z biegaczami. Nieco bardziej poważna atmosfera panuje w części Brooklynu zamieszkałej przez ortodoksyjnych Żydów, którzy przechadzają się po ulicach zajęci swoimi sprawami. Jedyne dosyć słabe zainteresowanie widać było tylko na twarzach kilku kobiet stojących z dziećmi w wózkach. Mężczyźni zaś w ciemnych płaszczach i kapeluszach oraz z pejsami i brodami zupełnie nie zwracali uwagi na biegnących.
Na innych ulicach panowało jednak ożywienie i mieszkańcy dopingowali maratończyków. Biegniemy teraz Manhattan Av. i zauważam wystawy sklepów z polskimi napisami (polska masarnia, ziółko, polskie meble, agencja lajkonik). Jesteśmy na Greenpoincie. Na 13 mili przed Mostem Pułaskiego siedziały kobiety, które śpiewały głośno po polsku. Gdy usłyszeliśmy: „O, Polacy biegną” pozdrowiliśmy się serdecznie machając do nich naszą flagą.
Tutaj jesteśmy podwójnie szczęśliwi gdyż mijamy półmetek i przebiegając przez maty wiemy, że w tym samym momencie sygnał o naszej pozycji idzie w świat do skrzynek mejlowych naszych przyjaciół, którzy zostali w Polsce i mogą śledzić czasy biegu co 5 km.
|
14 i 15 mila na Queens mijają bardzo szybko, nie czujemy wcale zmęczenia. Nasze kieszonki w spodenkach, które były trochę ciężkie na początku biegu, w miarę upływu dystansu są coraz lżejsze, gdyż posilając się wziętymi ze sobą koncentratami energetycznymi opróżniamy zawartość kieszonek. Przed nami Quennsboro Bridge łączący Queens z Manhattanem. Biegniemy dolnym poziomem mostu, więc jest dosyć ciemno. Nie ma tutaj kibiców, za to atrakcji dostarczają biegnący, słychać przed nami grupę Francuzów biegnących z flagą i śpiewem na ustach. Potem zagłusza ich kawalkada policji na motorach. Po lewej stronie widać już wysokie budynki Manhattanu i mijamy tuż po zbiegnięciu z mostu 16 milę. To co zobaczyliśmy na pierwszym zakręcie za mostem przeszło nasze wszelkie oczekiwania. Za barierkami stał ogromny tłum widzów wiwatujący na naszą cześć. Wbiegamy na szeroką Pierwszą Aleję wypełnioną po brzegi jak okiem sięgnąć mieniącym się różnymi kolorami masę biegaczy. Po obu stronach ogłuszający doping kibiców. Czegoś takiego nie przeżywaliśmy dotąd nigdy. Biegniemy obok siebie trzymając naszą flagę tak aby była widoczna. Cieszymy się obecnością w tym miejscu. Prostujemy dumnie pierś aby napis na koszulkach się nie marszczył i rozglądamy się na boki aby wypatrzeć 18 milę. Po lewej stronie spodziewamy się, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią mejlową, punktu oznaczonego biało-czerwonymi balonami z napisem PRC (Polish Runners Club). Pewnym zaskoczeniem są dla nas punkty odżywcze, które początkowo wzięliśmy za stanowiska promocyjne firmy sprzedającej odżywki dla sportowców. Wolontariusze ubrani w koszulki w kolorach odpowiadającym smakom rozdawanych żeli energetycznych, byli dla nas swoistą nowością w tym maratonie. Były więc koszulki truskawkowe, bananowe, czekoladowe i karmelowe, a przy każdej ustawiony ogromny baner informacyjny. W tym momencie poczułam się nawet głodna i wzięłam banana podanego mi przez jednego z kibiców. Później jeszcze byliśmy częstowani precelkami, cukierkami, a nawet gumą do żucia. W kilku miejscach spotkaliśmy się z osobami podającymi biegnącym ręczniki papierowe. Wszystko to były inicjatywy mieszkańców. Organizator oprócz wspomnianych żeli, oferował napoje i wodę na całej trasie oraz w jednym miejscu wilgotne gąbki.
|
|
|
Przed nami teraz przedostatni z pięciu pokonywanych dziś mostów, czyli Willis Avenue Bridge. I tutaj niespodzianka, most ma konstrukcję metalową i podłoże po którym biegniemy jest wyłożone żółtym dywanem, tak aby biegacze nie biegli po ażurowej stalowej siatce. Dla uprzyjemnienia biegaczom przygrywał irlandzki zespół kobziarzy. Za mostem krótkie spotkanie z Bronxem, gdzie ogłuszająco głośno rozbrzmiewa z wielkich głośników znana dobrze wszystkim „You are the chempions”. Napisy na banerach trzymanych przez kibiców ogłaszają „Punch the Wall”, albo „There is no wall” (właśnie przekroczyliśmy 32 km). Po takim wzmocnieniu i uśmiechnięciu się na kolejnym punkcie fotograficznym przekraczamy ostatni już na naszej trasie most Madison Avenue Bridge, którym wraca się na Manhattan. Po drodze jeszcze zahaczamy o fragment Harlemu. Znów słychać rytmiczną muzykę na ulicach. Na schodach jednego z kościołów stoją zakonnice i pozdrawiają biegnących kościelnymi dzwonkami. Biegniemy więc dalej omijając Marcus Garvey Park i zaczyna się ostatnia prosta Piątej Alei , która zaprowadzi nas już do Central Parku. Biegniemy wzdłuż parku aż do 90 ulicy i dalej trasa przez kolejne dwie mile prowadzi znanymi już nam alejkami parkowymi. Teren fałduje, alejki zakręcają, ale na ostatnich milach kibice wiedzą co mają krzyczeć, znów zagrzewają do nie poddawania się (you can go, do not stop), ale najlepszy był gość, który pojawił się za 25 milą (widzieliśmy go na trasie trzy razy z tą samą tablicą) z napisem: „Finishing is your one fuckig option”. Do tego jego uśmiechnięta twarz i kciuk skierowany ku górze był rewelacyjnie optymistycznym akcentem. Biegniemy więc do mety w tłumie biegaczy towarzyszących nam od początku trasy. Węższa alejka w parku powoduje, że tłum wydaje się jakby gęstnieć w momencie zbliżania się do mety, co jest nielogiczne w odniesieniu do polskich maratonów, ale tutaj nikogo to nie dziwi. Jeszcze tylko 1 mila do finiszu i w nagrodę ukazuje się widok na manhatańskie wieżowce. Okrążamy park od południowej strony. Zostało 1 mili, 200 jardów i już widać podwójną bramę mety. Wbiegamy lekko, spokojnie, bez zrywu na ostatnich metrach. Razem z nami dziesiątki, setki innych szczęśliwych biegaczy. Nikt się nie ściga, a za metą dają sobie powiesić medal na szyi, zrobić zdjęcie na specjalnym niebieskim tle, okryć folią i przypiąć nalepkę spinającą dwa brzegi folii, po to aby nie musieć jej trzymać ręką. Ręce są potrzebne do odebrania wody, torby z jedzeniem. Ja w oczekiwaniu na dojście do swojego numeru ciężarówki zjadam bułkę i wypijam butelkę wody. Wolonatriusze w czerwonych koszulkach (pomoc medyczna) rozdają saszetki z solą. Darek jest osłabiony i zmęczony, ale tłum ubranych w folie finischer’ów przesuwa się leniwie. Szybko robi się chłodno, a ciężarówek z ubraniami jeszcze nie widać. Cieplej robi się dopiero gdy przesuwamy się w środku tłumu. W końcu odbijamy w bok z posuwajacego się wolno do przodu potoku srebrnych folii, przy ciężarówce z nr 9, gdzie miłe dziewczyny odszukują i podają w ciągu dwóch sekund worki depozytowe. Darek zakłada na siebie wszystkie ubrania jakie wziął ze sobą. Potem razem przesuwamy się dalej do nr 26 (dobrze, że numery ciężarówek mamy zapisane na nr startowych przypiętych do koszulek). Jesteśmy już na wysokości wyjścia z parku do miejsc spotkań z rodziną i znajomymi. Miejsca te są oznakowane kolejnymi literami alfabetu, aby łatwiej można było się odnaleźć. Moglibyśmy pójść pod literę C, ale bracia Celińscy, którzy skończyli dużo przed nami na pewno już zdążyli wrócić do hostelu. Nasze dzisiejsze plany zakładają jeszcze dotarcie na mecz koszykówki. Czasu jest niewiele, więc wychodzimy z parku oddając przedtem chip. Teraz już wiem do czego służyły dołączone w torebce z chipem plastikowe zawleczki, którymi przymocowywało się chip do sznurowadeł. Wystarczyło postawić nogę na barierce i siedzący za nią wolontariusz przecinał plastikowe części mocujące i chip lądował w wielkim pojemniku, bez konieczności rozsznurowywania buta.
W drodze powrotnej do hostelu mijający nas na ulicach ludzie widząc zawieszone medale głośno i radośnie wołali „Congratulations!” Czuliśmy się niezwykle.
|
Knicks
Nagrodą za dzisiejszy wysiłek pokonania maratońskiego dystansu w największej na świecie imprezie biegowej był wieczór spędzony w najbardziej znanej na świecie sali widowiskowej Madison Square Garden. Robert kupił jeszcze przed wyjazdem z Polski bilety, na pierwszy w sezonie mecz koszykówki pomiędzy nowojorskim zespołem Knicks i Timeberwolwes z Minnesoty. W trakcie meczu jedliśmy, jak przystało na amerykański styl, hot-doga i kibicowaliśmy - oczywiście Knicks’om, co nie było trudne bo gospodarze wiedzieli jak się przeszkadza podczas rzutu wolnego gości, a jak krzyczeć gdy była dobra akcja gospodarzy.
W przerwach tańczyły dziewczyny, dzieci, były konkursy, a także mogliśmy dowiedzieć się o wyniku dzisiejszego maratonu i zobaczyć zwycięzców, na parkiet wyszli bowiem zaproszeni: Paula Radcliffe i Martin Lel.
|