imprezy_maraton:

25 Wrocław Maraton 22.04.2007

tekst: Renata zdjęcia: Darek
Maraton we Wrocławiu był dla mnie niezwykły i odmienny pod wieloma względami. Przede wszystkim po raz pierwszy startowałam w maratonie w innym mieście (do tej pory dwa razy wybiegałam na start prosto z domowych pieleszy), więc dochodziła kwestia organizacji związanej ze sprawnym dojazdem. Tutaj zadanie bardzo ułatwiał fakt, że jechaliśmy autem gdzie kierowcą był Darek, można więc było się skupić tylko na rozmowie, podziwianiu widoków za szybą oraz uzupełnianiem węglowodanów w różnej postaci. Jako współpasażerów mieliśmy nadzwyczaj miłe towarzystwo w osobach trzech doświadczonych biegaczy: Wojtka (oursa), Sylwka oraz Darka Rosy, który jako jedyny nieklubowicz, na czas startu we Wrocławiu przyjął barwy Entre.pl Teamu. Trzej nasi koledzy stłoczeni nieco na tylnym siedzeniu samochodu, zdawali się jednak być zadowoleni z takiej możliwości transportu, a Darek jechał bez zbędnej nonszalancji dla życia swoich pasażerów oraz stosując się bardzo dokładnie do zalecenia samego Prezesa klubu przysłanego sms-em: „Darku, jedź ostrożnie, wieziesz elitę.” Odmienność startu we Wrocławiu była również związana z możliwością spotkania na żywo z e-trenerem, czyli Darkiem Sidorem, a ściślej mówiąc z Darkiem i Kasią Sidorami. Po odbiorze pakietów startowych, wspólnym z naszymi kolegami, obiedzie i później deserze w stylowych wnętrzach kawiarni na Starówce, udajemy się do naszych miejsc noclegowych: my do szczęśliwie wcześniej zarezerwowanego hoteliku 200 m od Rynku, a koledzy do oddalonego o 3,5 km innego hotelu, ale z dogodnym dojazdem tramwajem. Wieczorem idziemy na Pasta Party gdzie spotykamy jeszcze Jurka Skarżyńskiego i oczekujących na nas Kasię i Darka Sidorów. Rozmawiamy wspólnie przy makaronach, wreszcie gdy zimno nie pozwala dłużej siedzieć pod parasolami na Rynku, przenosimy się do pobliskiej kawiarni. Tutaj jednak zbyt hałaśliwe dźwięki wydobywające się z głośników przeszkadzają w konwersacji, dlatego gospodarze proponują spacer po wrocławskiej starówce. Okazuje się, że to był bardzo dobry pomysł, gdyż dzięki temu poznajemy urokliwe miejsca Wrocławia. Najpierw szukamy wrocławskich krasnali, których obecności nigdy byśmy nie byli świadomi, gdyż trzeba dokładne wiedzieć gdzie szukać tych małych przycupniętych figurek. Podobnie jak nie trafilibyśmy w inne ciekawe miejsca Starówki, np. omijaną szerokim łukiem przez wegetarian ulicę o nazwie Jatki. Idąc w kierunku Ostrowia Tumskiego przechodzimy obok siedziby Uniwersytetu Wrocławskiego. Podążając dalej i przechodząc pieszo kolejne mosty przez rozliczne kanały jakie tworzy Odra ma się wrażenie przebywania w nowoczesnym europejskim mieście. Wszędzie jednak patrzą na nas historyczne miejsca: mijamy po drodze wiele zabytkowych kościołów, kamienic i wreszcie nasz spacer kończymy tuż przy Rynku pod drzwiami naszego hotelu. Przez cały czas nasi gospodarze sypią jak z rękawa wiadomościami historycznymi na temat odwiedzanych miejsc. Wieczorna przechadzka pomaga nam w szybkim zaśnięciu w nowym miejscu, co jest szczególnie ważne z uwagi na jutrzejszą wczesną pobudkę. Hotel usytuowany przy małej wąskiej uliczce okazuje się być trafnym wyborem, gdyż wokół nie słychać zgiełku miasta i sen przychodzi bardzo szybko.

22.04.2007 r.

Kolejny dzień rozpoczynamy dość sprawnymi przygotowaniami związanymi z dzisiejszym biegiem. Zestaw śniadaniowy, wybrany z 4. możliwych, odpowiada naszym oczekiwaniom pod względem diety maratończyka w dniu startu, jego godzina serwowania również, dlatego jemy śniadanie w hotelu. Niestety tuż po śniadaniu opuszczamy hotel wraz z całym naszym dobytkiem, którego część zostawiamy w bagażniku zaparkowanego nieopodal samochodu, resztę zaś zabieram ze sobą i oddaję do przechowalni przed startem. Ranek jest rześki, więc na nieodległy Rynek idę ubrana jeszcze w dres i kurtkę. Darek jest umówiony pod pomnikiem Fredy w Rynku z Jarzo, który ma mu pożyczyć rower, którym Darek będzie jeździł po trasie maratonu, obsługując głównie naszych kolegów klubowych biegnących po zwycięstwo. W tym czasie gdy Darek odbiera rower, ja robię rozgrzewkę razem z Jarkiem67 z Ochoty, którego spotykam przy koszach z odżywkami. Chwilę przyglądam się jakie specjały oddają do koszy z własnymi odżywkami na trasę inni zawodnicy; zauważam wśród kolorowych butelek różnej maści, podpisane numerem startowym banany. No cóż, w tym roku organizatorzy maratonu wrocławskiego powiedzieli zdecydowane „nie” dla bananów, stąd ta zapobiegliwość uczestników. Udajemy się na krótką rozgrzewkę, która pozwala na zdjęcie dresu, ale zaraz potem stajemy w miejscu gdzie świeci słońce, aby się już nie wychładzać. W kolejce do oddawania rzeczy do depozytu spotykam Andrzeja Radzymina, który zgłosił się jako oficjalny pacemaker do poprowadzenia grupy na czas 3 h 50 min. Krótka rozmowa z nim uzmysławia mi, że jeśli chcę uzyskać taki czas w dzisiejszym maratonie to powinnam mu pomóc w poprowadzeniu grupy lub zdać się wyłącznie na siebie. Andrzej daje mi więc jeden ze swoich kilku niebieskich baloników wypełnionych helem z napisem „3:50” i idziemy szybko na linię startu, gdyż za 8 min rozlegnie się strzał startera. Stajemy stłoczeni pomiędzy balonikami z czasem 3:40 i 4:00. Obok mnie stoi dziewczyna, przedstawiamy się sobie i okazuje się, że Marzena chce pobiec razem ze mną właśnie na wynik 3:50 (rzeczywiście będzie się trzymać obok mnie przez większą część dystansu). Chwilę po wypuszczeniu elity, ustawionej kilka metrów przed główną grupą, słychać głośny strzał, który jest sygnałem początku dla ok. 1200 zawodników, którzy stanęli na starcie dzisiejszego biegu. Z naszego miejsca do przekroczenia maty z pomiarem czasu, mija ponad 1 minuta. Biegniemy najpierw wokół Rynku, powoli i ostrożnie z uwagi na panujący tłok, jak również kostkę granitową na tym odcinku. Wybiegamy na szerszą ulicę, przebiegamy przez pierwszy most na trasie i wtedy można skorygować krok. Andrzej pyta czy biegniemy właściwym tempem i okazuje się, że od pierwszego kilometra udaje się od razu wskoczyć w to właściwe. Przez kolejne kilometry sprawdzam międzyczasy i podaję je głośno Andrzejowi, dla którego biegnięcie innym tempem niż zwykle jest pewnego rodzaju trudnością. Dodatkowo sprawdzam czas netto biegu wraz z rozpisanymi czasami co kilometr (korzystam z małej ściągawki, czyli kartki przymocowanej do małej plastykowej karty trzymanej w ręku). Ta metoda sprawdziła się już na poprzednim maratonie, a tutaj okazała się bardzo pomocna, bo dawała dodatkową informację, czy mamy zapas czasu, czy też spóźnienie, aby móc właściwie i szybko korygować tempo biegu. Kontrola czasu na mojej „karcie kredytowej”, łapanie międzyczasów co 1 km było teraz moim stałym zajęciem praktycznie do końca biegu. Okazało się, że nie tylko Andrzej, który już wiedział jakim tempem powinien biec, ale również współbiegnący domagali się tych informacji, pytając mnie o czas gdy mijaliśmy oznaczenia kolejnych kilometrów trasy. Tutaj muszę dodać, że oznaczenia kilometrów jak i cała trasa (punkty odżywiania i odświeżania) były zrobione perfekcyjnie: duże widoczne z dużej odległości tablice. Tak przynajmniej ja je oceniam z pozycji bardzo skupionej na ich obserwacji osoby. Wypatrywałam bowiem ich dużo wcześniej, tak aby w odpowiednim momencie albo podać głośno czas i tempo biegu, albo wypatrzeć podawaną do ręki przez wolontariuszy obsługujących punkty odżywkę, czy kubeczek z piciem. Jednym słowem te wszystkie czynności wypełniały mi czas na tyle, że wyjątkowo kilometry mijały jak szalone. Cały czas czułam się bardzo dobrze, cały czas biegłam, minimalnie zwalniając tylko na punktach, wtedy odzywał się ustawiony na odpowiedni zakres tempa zegarek. Jego wolne pikanie natychmiast podrywało mnie do przyspieszonego biegu. Biegnący obok kontrolowali razem ze mną czy tempo jest właściwe i w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że ten niewinny lekki niebieski balonik na wstążce w moim ręku jest ciężkim brzemieniem odpowiedzialności ciążącym na moich barkach, a ściślej mówiąc na moich nogach. Nie mogłam sobie pozwolić na żadne zwolnienie w tempie biegu. Andrzej Radzymin ze swoimi kilkoma balonikami w tym samym kolorze biegł tuż za mną, a ja jak wysunięty satelita nadawałam pomocnicze tempo będące wskazówką dla niego i reszty grupy. „Karta kredytowa” pełniąca rolę ściągawki do kontroli międzyczasów była „ustawiona” na czas końcowy 3:49, a my przybiegaliśmy na każdy z kolejnych kilometrów z dodatkowym zapasem od ok. 1 min do 40 sekund. To było bardzo motywujące.
Pewną monotonię biegu przerywały atrakcje, które na nas czekały po drodze. Był to albo fragment trasy wytyczony po szutrowej drodze, gdzie wzbijający się spod stóp biegaczy kurz wyznaczał właściwy tor, a zakręty pod kątem 90 stopni dodatkowo urozmaicały trasę. Byliśmy również świadkami rodzinnego sposobu dopingowania: grupy dorosłych z dziećmi w różnym wieku, każdy uderzający łyżką o garnek. Zdarzały się też miejsca gdzie kibice mieli bębenki, akordeon i inne instrumenty. Na głównych ulicach obserwujący nas ludzie bili biegnącym brawo i krzyczeli miłe słowa zachęty. Na mniejszych uliczkach przyglądali się w milczeniu. Na jednej z takich właśnie małych uliczek zwróciłam uwagę na dwie dziewczyny siedzące na krawężniku, które głośno liczyły przebiegające kobiety. Na mój widok zaczęły się przekomarzać między sobą, czy byłam 22, czy 23. Wydawało mi się to wtedy tak absurdalne, że nie potraktowałam tego poważnie, gdyż zupełnie nie docierało wtedy do mojej świadomości, że mogę być na tej pozycji wśród innych biegaczek. W okolicach 25 km spotykam Darka. Dowiaduję się, że nie może jechać dalej rowerem z powodu awarii (urwana przerzutka), dlatego stał przy tym punkcie robiąc zdjęcia i pomagając wolonariuszom podawał wodę przebiegającym innym zawodnikom. Dostaję od niego dodatkową odżywkę węglowodanową i łyk wody. Na jego pytanie o samopoczucie odpowiadam zgodnie z prawdą, że jest dobre. To był jedyny raz na trasie gdy się widzieliśmy: przedtem nie mieliśmy okazji się spotkać, gdyż pomagał na wcześniejszym odcinku trasy przy odżywkach naszym kolegom biegnącym w czołówce.
Tak jak wyjątkowością tego biegu był fakt kontrolowania tego co się działo na większości trasy to również inaczej niż na poprzednich biegach wyglądała pomoc kogoś z zewnątrz. Zwykle była to bliska osoba jadąca obok na rowerze, jeśli nie przez jakiś czas, to przynajmniej przez większą cześć trasy. Tutaj po raz pierwszy byłam zdana całkowicie na siebie i organizatorów. Szczęśliwie punkty z wodą były bardzo często (praktycznie co 2,5 km), a z innymi płynami co 5 km, również z możliwością pozostawienia własnych odżywek, a obsługa wszystkich punktów sprawna. Wyjątkiem była też pewna brawurowość, na którą sobie pozwoliłam w okolicach 30 km. O ile bowiem początkowo oglądałam się czy Andrzej biegnie tuż za mną i nawet słyszałam jego głośną rozmowę z innym biegaczem, to w tej części biegu odległość między nami systematycznie wzrosła,a w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że już nie widzę niebieskich baloników grupy na 3:50. Jednak tuż obok mnie biegną inni biegacze pewnie przekonani, że to jest właśnie tempo na 3:50, gdyż ja ciągle miałam ze sobą przywiązany ten swój jeden niebieski balonik. Niektórzy widząc go pytali tylko na jaki czas biegnę i podłączali się, ale przy okazji jakiegoś punktu dochodziło do zamieszania i znów pojawiały się wokół mnie nowe twarze. A może to ja ciągle przyspieszałam? Wreszcie na długo przed 40 km wyprzedził mnie Damek bardzo zdziwiony dlaczego trzymam balonik z wypisanym czasem 3:50 skoro biegnę dużo przed tą grupą. Postanawiam pozbyć się balonika i oddaję go jakiemuś dziecku stojącemu w tłumie kibiców. Wtedy dzieje się ze mną coś bardzo dziwnego, straciłam na moment rachubę kilometrów, bo oto okazuje się, że mam do pokonania jeszcze 2 km, a nie tylko jeden jak mi się zdawało, bo kolejna tabliczka to był 40 km, a nie 41. Dwóch biegnących dotąd obok mnie biegaczy pobiegło do przodu, a ja ledwo utrzymuję właściwe tempo: na ostatnim kilometrze zegarek pika co chwilę, że jest za wolno, a ja cały czas myślę o tym, że jeszcze będę musiała biec cały Rynek dookoła i dopiero będzie meta. Widzę siebie oczyma wyobraźni jak wlokę noga za nogą na tym Rynku i nie mogę dobiec do mety. Wreszcie słyszę jak ktoś mówi: „Zaraz będą brawa”. Rzeczywiście wbiegam w wąską uliczkę i za kolejnym zakrętem widać już baner z napisem Meta. Mój zły sen o biegnięciu dookoła Rynku nie spełnia się. Koniec jest blisko, na wyciagnięcie dłoni. Zrywam się do finiszu i słychać upragniony pisk chipa na macie. Pani z obsługi chce mi pomóc odprowadzić mnie, ale czuję się dobrze i przechodzę samodzielnie do strefy dla zawodników, którzy ukończyli bieg. Pierwszą znajomą sobą, którą spotkam za linią mety jest Kasia Sidor, z którą witam się serdecznie. Za chwilę za linią mety spotykam trochę niezadowoloną Marzenę, gdyż straciła 3 min do zakładanego czasu, ale umawiamy się już na kolejne zawody, w których Marzena będzie startować, mianowicie Rzeźnika, tylko, że Marzena będzie zawodniczką, a ja co najwyżej serwisem do pomocy biegnącym. Potem spotykam Sylwka, który przynosi mi wodę do picia, choć pierwszą rzeczą o której zaczynam teraz myśleć jest chęć zjedzenia kanapki z pakietu otrzymywanego na mecie. W zasadzie to czułam się już głodna w trakcie biegu, więc trochę rozumiem tych zawodników, którzy zżymali się na brak bananów w ubiegłym roku, na szczęście miałam ze sobą koncentrat węglowodanowy, który popijałam w czasie biegu, ale ten głód na mecie był dla mnie nieznanym do tej pory objawem.
Owinięta w złotą folię idę jeszcze sprawdzić wyniki, odszukuję wśród wywieszonych kartek znajome nazwiska. Wszyscy koledzy osiągnęli świetne rezultaty: przede wszystkim Jarek (Kostek), Sylwek i Wojtek z bardzo wysokimi lokatami w pierwszej 30. zawodników. Trzej pozostali klubowicze (Darek Rosa na czas zawodów w barwach Entre.pl Team oraz Janek i Krzysiek obydwaj z Aleksandrowa Łódzkiego) wszyscy z czasami poniżej 3 godzin, przy czym Darek aż 3 minuty lepiej. Przy tablicy z wynikami spotykam Andrzeja Radzymina, od którego dowiaduję się, że grupa na 3:50 wraz z nim dobiegła niewiele poniżej zakładanego czasu, więc jednak udało im się. Gratulujemy sobie i nie czekając na pozostałe wyniki rozglądam się za pozostałymi znajomymi. Niestety w tłumie nie widzę nikogo i dopiero podczas dekoracji zwycięzców w kategorii drużynowej dostrzegam znajome koszulki „entrowców” idących w stronę estrady. Wtedy również dowiaduję się, że nasz klub zdobywa III. miejsce w kategorii drużynowej. Gratuluję wspaniałego wyniku i wtedy zauważam w tłumie za barierką odgradzającą zawodników od kibiców, dwie znajome postaci rozmawiające ze sobą: są to Darek, jeszcze kasku rowerowym choć już bez roweru i Darek Sidor. Gdy podchodzę do nich bliżej widzę uśmiech goszczący na ich twarzach, a w ręku Darka S. bukiet niezapominajek. Tego to się już zupełnie nie spodziewałam, najpierw róża od organizatora na mecie dla każdej kobiety, a teraz bukiecik niebieskich kwiatków od trenera. Jest mi ogromnie miło z tego powodu i czuję się ze wszech miar ukontentowana. Nie dociera jeszcze do mnie zmęczenie, jednak sól na twarzy przypomina, że powinnam się szybko umyć. Odbieram więc swoje rzeczy oddane do depozytu, ale jeszcze na chwilę wracam do strefy dla zawodników, aby zerknąć z ciekawości na wyniki. Tablica z nimi była tak umieszczona, że wgląd był do niej możliwy tylko w tej strefie. Odszukuję się na liście i z niedowierzaniem widzę, że jestem 2. w swojej kategorii wiekowej. Teraz mogę spokojnie wyruszyć w poszukiwaniu kamienicy, w której jest basen i prysznice z ciepłą wodą. Odnajdujemy osławiony basen nr 3. Pływanie w basenie mnie nie skusiło, podobnie jak masaż nóg serwowany tuż za linią mety. Jednak bardzo marzył mi się prysznic. Dowiaduję się od jednej z przebierających się już dziewczyn, że prysznice są, ale tzw. koedukacyjne. Zawinięta więc w ręcznik i w bieliźnie pojawiam się w miejscu gdzie są prysznice, uprzedzając przedtem o tym fakcie donośnym głosem kąpiących się tam panów, którzy nerwowo zakładają slipy i owijają się ręcznikami. Pod prysznicem mam cały czas „mydło w oku” i nie marudzę w tym krępującym miejscu zbyt długo. Zresztą muszę się pospieszyć z suszeniem włosów i przebieraniem, gdyż zbliżała się godzina losowania samochodu Smart, czyli głównej nagrody maratonu. Po odświeżeniu wracam na Rynek gdzie właśnie emocje sięgają zenitu. Wszyscy w skupieni czekają, który numer wylosuje „sierotka”. Szczęśliwcem okazuje się siedemdziesięciokilkuletni biegacz z mazurskiej wioski. Gdy już wszystkie nagrody zostały rozdane i rozlosowane możemy wracać do domu. Wstępujemy jeszcze na pizzę i na zesztywniałych nieco nogach oraz lekko już znużeni, wsiadamy do samochodu. Rozmowa początkowo nieco ożywiona, wkrótce ucicha. Emocje opadły i zaczyna nas w swoje objęcia tulić Morfeusz. Robimy więc krótką przerwę na kawę i lody, ale do domu jeszcze daleko więc zbieramy się. Docieramy późnym wieczorem, więc na regeneracyjny sen zostaje mało czasu, dlatego wszyscy żegnają się ze sobą szybko. Wkrótce przecież znów spotkamy się na kolejnych zawodach, tym razem w najbliższą sobotę w Lesie Kabackim.

Na zakończenie tej długiej relacji (gdyby była krótka nie uwierzylibyście, że maraton to jest na prawdę bardzo długi dystans), dodam jeszcze kilka podsumowań: nie dogoniłam Ukrainki z mojej kategorii wiekowej, która była poza zasięgiem jakichkolwiek moich możliwości (uzyskała wynik 3:02), więc w zasadzie można uznać, że to moje drugie miejsce z czasem 3:47 wśród pań o podobnym wieku, jest całkiem dobrym osiągnięciem (niestety organizator nie przewidział nagród za inne miejsca w kat. wiek. jak tylko za pierwsze). Chcę jednak pochwalić organizatorów za sprawną obsługę podczas całej imprezy: w biurze zawodów, na trasie oraz w strefie zawodników (masaże, oddawanie chipów, odbiór z depozytu - nigdzie nie było kolejek). Wrocławska trasa urozmaicona i bez „dłużyzn” jak nasza długa prosta do Wilanowa. W większości prowadzi przez miasto, choć były odcinki nieco odludne. Pomimo braku zorganizowanych punktów kibicowania doping kibiców na trasie był stale słyszalny i widoczny. Na mecie medal, kwiaty i tradycyjna już ponoć miętowa herbata oraz natychmiastowa informacja o wynikach, włącznie z sms-em na podany wcześniej nr telefonu. Jestem pod wrażeniem i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że ten bieg darzę wielką sympatią.